Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od tego momentu wypocznienia aż po następny świt odbyły się jakieś niesłychane rzeczy: skrzydlate moce zeszły się na pustyni. Wynikła z płowych piasków mowa chwalebna, której odtąd nie posłyszało już żadne ucho.
Wieczór zastał Jana nad morzem. W tem miejscu brzeg był płaski. Słońce zachodziło z przeciwnej strony za dalekością judzkich gór; obszar wodny spoczywał już w chłodnym, błękitniejącym cieniu.
Wzdęło się morze.
Spoglądał Chrzciciel daleko widzącemi oczyma.
Siność wzbudzonych, pełnych wód biegła przed nim, że nie dostrzegało się końca drogi. Natomiast z prawej strony brzeg się podnosił, tamując, a na lewo sterczały poszarpane wyniosłości Moabu.
Granica...
Zahamowane w rozpędzie, wzdęte półkręgi przychodziły z ciężkim pluskiem do brzegu. Nigdy żadne morze w podobnym stopniu uciśnione nie było. Słyszało się wszystką mozolność wstawania gęstych fal.
Naraz poczęło się to w niezrównany sposób odmieniać, jakoby przesunęła się po powierzchni jakowaś potężna dłoń, a pełna łaski. Wezbrany ciężar opadał. Nastąpiło oddzielenie porywu od męki, jak duszy od bolesnego