Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cały obszar wydaje się nieruchomy, a wszakże wyczuwamy oczyma ciężkość i pełność wód.
Jest utajona gotowość do wzdęcia się i beznadziejnych wysileń.
Owo najniższe poziomem a samotne, zaiste, iż „zapomniane“ morze nie rozszaleje się nigdy wszechstronnym przelewem — oddechem po przestrzeni. Nie ulży sobie nigdy.
Wolno mu tylko głucho uderzać do okólnych krawędzi, zamkniętych przed wiekami.
Znak odrębności ponad niem, a dusza głębi, jaka zawżdy w jeziorach być musi, sieroca i pustelnicza. Jeno, że przytem jest obciążona słonością, jakoby nadmiarem wieczystych łez i goryczą.
Mozolnie jest iść pustynią od strony Jerycha do Jordanu. Oczywiście w spiekotę dnia.
Żar leje się z przedziwnego nieba, które pomimo najokrutniejszej pogody nie pogłębiło się barwą szafiru, bladawe jest, a srogie.
Żar obwinął głowy podróżnych, wgryza się im do oczu. Spracowane piersi daremnie wzdychają do wietrzyka.
Ziemia rozpalona skarży się dzikim smutkiem. Nigdzie zieleni, nigdzie pociechy drzew. Miejscami sterczą niewielkie krzaki wyschnięte, a klujące cierniem złośliwym. Wylania się w złotem słońcu posępność udręczenia.
Naraz... Co to? halucynacya zmęczonych