Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wschodnich zórz, stał w poszarpanej opończy mgieł szarawych i modlił się do Stwórcy wielkością swej powagi. Zza dalekiego Antylibanu miało niebawem wytoczyć się złote słońce.
W uliczkach Ainety słychać beczenie trzód, budzi się ruch codzienny.
Nagle zadźwięczał cienki i przenikliwy a trochę żałosny dzwon kościoła.
Przez drzwi rozwarte i przez niewielkie okienka sączy się nikły brzask.
Wykazuje prostotę nagich kościelnych murów. Bardzo ubogi, jedyny ołtarz stoi pod głębną ścianą.
Wpadł wietrzyk i zaszeleściał po kamiennej podłodze.
Ławek tu niema ni krzeseł lub klęczników, zgoła nic w tym rodzaju.
Przestronno jest i stąd widno. Przy większem świetle ta pustka wyda się niemal surowa.
Tu i owdzie na rozścielonych matach kobiety klęczą, lub siedzą z podgiętemi nogami. Niektóre tulą rozespane dzieciaki; wszystkie przesuwają paciorki różańca, wszystkim z pod chustek wymykają się nieczesane kosmyki kasztanowatych lub czarnych włosów.
Gromadka mężczyzn przysiadła w pobliżu drzwi.