Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ze wszystkiego, nawet z chwilowej trwogi wstawała blaskiem szczęśliwość bytu.
Zdarzały się i łzy.
Czasami.
Jednak świeciły w słońcu roztapiały się chyżo, jak krople pian.
Tak było na powierzchni.
Inaczej w głębi.
Ztamtąd wznosiły się niejednokrotnie westchnienia takie ogromne, że gwoli nasyceniu tych chęci nie starczyłby cały świat.
Tam w nieskończonych mrokach przemieszkiwała tęsknota.
Wyzwalała się od czasu do czasu przeraźliwem zjawiskiem burz. Aliści po przejściu burzy była znów taka sama.
Nieukojona.
Dlatego ucieszna ludność nie lubiła głębiny. Ilekroć wypadło się w nią zanurzyć, rwano się z powrotem, mając pierś uciśnioną ogromem rozełkanego bólu.
Do słońca! do słońca!
Co noc czekano z upragnieniem poranka.
Co wieczór spadał smutek spółczesny z mrokiem. Jasne głowy Nereid pierzchały gdzieś w otchłanie.
A kto z owego ludku utrzymał się na powierzchni, ten żalił się w wieczornym przypływie, wstawał rosnącymi wzgórkami szum-