Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/115

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Jak czerwony kamień połyska wrażenie tej godziny; we smudze wspomnień rozpala się i gra.
    Więc oto całą wstęgę tęczową uwozimy w sobie dla siebie, płynąc z powrotem po cichej, ciemnej, nieprzenikliwej wodzie.
    Już widać statek, już pokład zamigotał światłami.
    Lecz teraz się coś dokonywa w tym przedostatnim momencie. Pozornie z uprzedniemi to niezwiązane, a jednak...
    Bo wstało uczucie dojmującego poznania.
    Tak, było widmo...
    W ono cudowne rano przyjazdu było, które opuścić nie może, widmo nieprzebolałych nigdy rzeczy. I chadzało za tobą, człowieku, nieutrudzonym krokiem.
    W przeradosnem olśnieniu słonecznem nie obróciłeś się, ażeby spojrzeć; w szumie myśli szczęśliwych nie usłyszałeś stąpania.
    Ale teraz, gdy wracasz, płynąc po cichej, ciemnej, nieprzenikliwej wodzie, ono ci mówi: „Byłem... Bo kędy jesteś, być muszę”.
    Zali spytam: dlaczego? Wszakże wiem, że to moje uczucie pierworodzone. Zali spytam o nazwę.