Przychodzę...
Do lądu szmerem błękitnym i zda się prawie łagodnym, ale w niem czuć westchnienie... toni.
Wiem, że jesteś, drobny człowieku.
Wiem, że idziesz drogą wzdłuż brzegu i niedaleko brzegu.
W pewnem miejscu skręciłeś i otoś jeszcze bliżej, zstępujesz w małą kotlinę, porosłą przez rzadki lasek sosnowy.
Czysty, upalny błękit nieba; drzewka stoją nieporuszone, z wątłości swojej, rzekłbyś, przezrocze i — smutne.
Wokoło aromat mocny igieł sosnowych, ale lasek zdrętwiały nie szepce, jakoby wstrzymał oddech...
Dlaczego?
Cicho! czy słyszysz wskroś powietrze stłumiony, ale niczemu nie podobny i wszystko napełniający głos jedyny?
Niewidzialny ocean — wzdycha.
Idź kędyś jeszcze przed siebie: obaczysz zarośla po falistym gruncie nierówne i wysokie kępy traw rozechwianych, obaczysz gdzie niegdzie skrawki łąk trochę siwych i początki pól zbożnych, rozmaitych i ciepłych w słońcu. Napotkasz w onej starej wandejskiej krainie... gdzieś rozwaliny opactwa z kościołem, pustym gotykiem: okna wydarte dawno, wiew otwo-
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/30
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.