Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/376

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    nami. Schodzą się; chłód surowości rzuciły na przedziwność grających w świetle barw.
    Jest przed wieczorem chwila, że wszystek horyzont ciężko zaległa spiętrzona potęga płowych gór.
    Cisza w powietrzu. Przepływające szare obłoki obwijają zbocza Libanu; — powyżej szczyty trwają niedosiężone.
    W dole mroczy się wąwóz jeszcze widzialny w ostatniem załamaniu.
    Zastyga.

    Nazajutrz, wyjeżdżając z El-Hadeth, ujrzało się w odległości sinawą przestrzeń morza.
    Oglądać go wciąż nie będziemy, gdyż droga schodzić i piąć się musi odmianami górskich wertepów, aliści kierunek nasz stale na zachód a zatem wprost ku niemu.
    Słońce przygrzewa. Przetwarza się wygląd napotykanej roślinności. Morwowe gaje zniknęły wraz z onem całem, już zamknionem za nami, wiosennem wnętrzem skalistego Libanu. Rosną figi. I coraz częściej pojawiają się drobno-listne, smętne oliwki.
    Okolica wciąż dosyć ludna. Ciekawy jest widok domów, zgoła pokaźnych i niekiedy ozdobnych wystawionych na cyplach tak kamienistych i stromych, że nieledwie dojazdu niema. Odbywanie podróży lub przewożenie