Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

towarów możliwe jedynie na końskim lub oślim grzbiecie. Pną się pod górę szeregi niezmordowanych osiołków, objuczonych budulcem, płytami wielkich, pociosanych kamieni.
Słońce poczyna sypać złocistym, świętym żarem. Po niższych stokach świecą się wązkie pólka dostałego jęczmienia.
W samo południe odpoczynek na takiem przedziwnem, do połowy zżętem poletku.
Kilka srebrno-zielonych oliwek, od których cień subtelny kładzie się na gorącej żółtości łanu. Tu i owdzie niepowiązane, ciężkie snopy. W innem miejscu wysokiemi kępami szeleszczą kłosy nietknięte jeszcze, żywe. Cisza i rozświetlona pustka. Którzy żęli, odeszli. Spogląda tylko słońce. Rozciąga się w górze niepokalane, jasno błękitne niebo. A naokół, tuż za obrębem szepcącej, złotej niwki — kamieniste obszary.
Lecz — komu w drogę, temu, zaiste, czas! Przed wieczorem będziemy u brzegów morza.

„Batrun,“ w starożytności „Botrys,“ miasteczko dosyć rozległe, położone nad niewielką przystanią.
Uliczki wypełnia gwar handlowy: wnętrza otwartych sklepików napraszają się z różnym towarem; spiętrzone są stosy owoców,