Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głej twarzy. Nosi niedługą czarną sutannę, granatowe spodnie, pantofle; na głowie kołpak czarny.
Wołają nań: „abuna,“ (mój ojcze,) ale jest tak ubogi, że od dragomana przyjmuje z wdzięcznością chleb pozostały po obiedzie Europejczyka.
Codzień raniutko, przed godziną wypędzania trzód na pastwisko, odprawia mszę w kościołku.
Posługują mu chłopcy mali. Gdy czytać ma Ewangelię, odwraca się twarzą na kościół do zebranej gromadki.
Tak żyją w pospólnej, a niepomiernej prostocie pasterz ze swym ubogim ludem u podnóży wiekuiście wspaniałego Libanu...
Zapada cichy, rosnący, nieprzemierzony mrok.
Jakże tutaj daleko od wszystkiego, co nie jest podgórską, biedną wioską i tajemnicą zgubionych w nocy skał... Zdawałoby się, że jedynem dosłyszalnem tętnem uderza tu proste serce Ainety, bolesne w niezłożonym bólu narodzin, przygłodzonego żywota i śmierci...
I nawet przez chwilę wydaje się, że nic innego przejawić się tu nie może, bo cóżby przezwyciężyło zamkniętą odrębność tej dziedziny i doleciało do skraju takiej ciszy?
Wtem — niespodzianie, z przypomnień, czy przypuszczeń, wogóle z jakichś nieule-