Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/315

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    ce mnóstwem cichych a potężnych, niewymówionych słów. W uśpionym mózgu mrok się przelewa w nagłą, zawrotną, oślepiającą jasność — przemienienia...
    I trwa to tyle, co błyskawica.
    Cisza.
    Potem za oknami porywa się hałas: rżenie pasących się koni, kwik. Podróżnicy znaleźli przytułek w zbudowanem na szczycie „hospicium“ franciszkańskiem, lecz wierzchowce, sztuk kilkanaście, całe stado, puszczone luzem na trawę wkoło ścian. W załomach murów śpią rozciągnięci na ziemi tak zwani „mukari“, których obowiązkiem jest doglądanie koni i piecza o pakunki podróżne. Sprawia to wszystko wrażenie obozowiska.
    Od czasu do czasu psy ujadają zgiełkliwie. Może zwęszyły niebezpiecznego zwierza, który się tu jeszcze przytrafia. Świadczy o tem w refektarzu hospicium wypchana hyena, pono niedawno ubita.
    Wstaje się przed świtaniem. Schodzi się z izb gościnnych.
    Na dworze jeszcze noc; w głębokiem niebie palą się złote gwiazdy. W ciemności słychać jak konie gdzieś obok trawę żują; odezwie się parsknięcie, to znowu pies zawarczy. Na prawo w oddaleniu migotliwe światełko. W tę stronę skierować się należy.
    Po chwili jesteśmy w obrębie ruin. W kryp-