Przejdź do zawartości

Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kie, żywe ciepło nad głową, a oczy idą przed się spojrzeniem — i toną.
Zanurzyć się oczyma we mgle niebieskawej, a słuchem w szepcie niewyłkanych nigdy tajemnic... Twój głos nade mną, wkoło mnie i jakby we mnie; jedyny, sobie jeno podobien, niewyczerpany, a najsmutniejszy ze wszystkich głosów stworzenia. Być całą istotą swoją jako struna podatna ku tobie, naciągnięta ku graniu twojemu, ku twym otchłannym przelewom...
Ale oto dłużej nie mogę.
Napięta struna, bolesnego przerwania blizka...

Widzę w pamięci jedną chwilę natężoną, najwyższą u przejścia nocy, — nad ranem.
Mieszkanie w domu stojącym na pustce wybrzeża. Nic w koło, ni drzew, ni zarośli; insze osady ludzkie daleko.
Dom tak przybliżon do oceanu, iż pono w dni wielkich burz zimowych przelewają się przezeń fale.
W zwykły czas przed oknami kilkanaście głazów zwalonych, często wilgotnych; w pogłębieniach zsypy drobniejszych kamieni i kępki zczerniałych, morskich traw po odpływie, a dalej zaraz i bepośrednio — odmęt.
W takiem mieszkaniu przed rankiem otwarte nagle okno...
Wyjrzeć...