Przejdź do zawartości

Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tość blado-czerwonych, rozwiniętych i pełnych, przedziwnie pachnących róż. W połowie kwietnia, tutaj na skraju pustyni, szept dorodnego jęczmienia.
Jest pośpiech roślinności, gdziekolwiek przesiąkła woda.
Lecz właśnie tej wody mało.
Nowożytne Jerycho zgoła nie warte uwagi, chyba jako „nędza dnia dzisiejszego“. Kilkanaście lepianek bez okien, albo szałasy z trzech ścian, od przodu roztworzone; dachy są z cierniowych gałązek, a podpierają dyle koślawe.
Przy drogach wszędy owego ciernia mnóstwo; wikłają się krzewy w gęstwinę. Jeszcze zielone, ale rychło posępnieją, zsychając.
Wieczorem stada, wracające do domu, wzbijają obłoki kurzu. Słychać beczenie owiec i kóz.
W zapadającym pomroku rozbłysło przed szałasem ognisko jedno i drugie, trzecie... Unosi się dym.
Dokoła ognisk postacie przysiadły na ziemi; zebrały się rodziny, kobiety pieką chleb. Na półkulistym, rozegrzanym kamieniu rozciągnięta cieniuchna warstewka ciasta; gdy się cokolwiek opiecze, kobieta z ogromną wprawą przekłada na drugą stronę.
Wieczór przelał się w noc. Płomienie migocą czerwonawo. Zanim pogasną... Noc