Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Jest popołudnie wrześniowe, wonne, ciepłe i ciche. Siedzę na jakowymś obłamku schodów zniszczonych, które niegdyś biegły w czworobok przy ścianach wnętrznych wielkiego przybytku wtajemniczonych. Łokcie oparte mam na kolanach, a twarz w dłoniach ukrytą.
Błogosławione ciepło słoneczne ogarnia mię ze wszystkich stron.
Aliści jest jeszcze coś nad to cudniejszego.
Oto przez głowę moją i nietylko przez głowę, ale przez całą zasłuchaną istotę przelewa się nieustanny śpiew szczęśliwego morza.
Starożytna Eleuzis leżała na cyplu łagodnie w toń wysuniętym; fale tu wokół śpiewały, stanowiąc nieutrudzony chór.
Dzisiaj głos ich — tak samo — dobiega, przelewając się bez ustanku ponad cichą przestrzenią, zaścieloną obłamkami szarych kamieni i zwietrzałego marmuru.