Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O tem rozpowiadano tego wieczora w rodzinnem gronie, w domostwie Ananiasza. Że musiało być przy rozmowie boleściwe ściśnienie biednych serc — prosta sprawa.
Niebawem zapadła noc.
Cichym błyskiem świeci się lampa oliwna w środkowej izbie domu. Cienie migają po wyścielonej podłodze, cienie podnoszą się we framugach, które służą za miejsce spoczynku poszczególnym członkom rodziny.
Bowiem jest raczej usiłowanie snu, niżli sen.
Godziny upływają, lecz nie osłabia się naprężenie owo nieznośne, nawpół świadome, głuche.
O pewnej chwili, (dlaczegożby sobie tego wyobrazić niewolno?) musiała podźwignąć się z posłania jakaś postać, niewymownym lękiem trącona, może sędziwa macierz Ananiaszowa, albo żona z rozbudzonem dzieciątkiem na rękach, albo społem te obie zarówno przeczuwające i pełne bólu.
Zaliż ich nie widzimy, jak stoją w migotliwym okręgu oliwnej lampy na podłodze wyścielonej ubogą plecionką ze słomy?
Wyciągnęły szyje przed siebie. Zgadujemy, że oczy ich trwożne ogarniają jednego, małżonka i syna, głowę domu i żywiciela, na którego najpierwej upadnie los...
Nagle zadrżały, przysiadły; skurcz przy-