Przejdź do zawartości

Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał nad brzegiem Jordanu. W porannem świetle płowa i mętna toń rzeki połyskiwała wytryskiem złotych skier. Prąd leciał wartko pomiędzy zielonością spadzistych wybrzeży. Słowiki dośpiewywały w gęstwinie młodych drzew.
Nie rozpoczynał obrządku chrztu, mimo ciżbę tłoczącą się niecierpliwie.
Czekał.
A po niedługiej chwili nie potrzebował mu nikt obwieszczać imienia ubogiego człowieka, idącego ku niemu piaszczystą, znojną drogą.
Przejrzał odrazu wszystek ciąg tego trudu, począwszy od zacisznych bram Nazaretu. Wspomniał całą nędzę wędrowca, skromnego syna cieśli...
I — upadłszy na ziemię, nie uznał się dość godnym, aby rozwiązał rzemyki obuwia Jego...
Tu się właściwie kończy historya Jana.
Spłynęła w nieśmiertelność społem z szelestem prześwietlonych, przedziwnych kropel, które Chrzciciel win ludzkich wylał na głowę — przyjmującą wszystkość człowieczą z własnej woli...