Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mgnieniu. Saduceuszem był z bogatego rodu; ogłoszono o nim, że od pewnego czasu, pożerany troską tajemną, nie zaspakaja się radościami życia.
Wstawał z szelestem kosztownych, miękkich szat, na twarzy malowała się niepomierna tęsknota, ale współrzędnie przebiegał cień obawy. Coś podobnego do wschodzącej rozpaczy dźwięczało w jego głosie, gdy, wyciągając ramiona, zapytał: „Cóż tedy czynić mamy?”
Wstrzymano dech.
Jan odrzekł krótko: „Kto ma dwie suknie, niech da nie mającemu, a kto ma pokarmy, niech podobnie uczyni“...
Ramiona Saduceusza opadły nieruchome.
Po skończonej nauce, gdy uczyniło się miejsce w pobliżu nauczyciela, wysłannicy przystąpili, rzecz wykładając.
Było już po południu. Gromada rozeszła się w znacznej mierze; zostali najgorliwsi, wyczekujący pokutnie jutrzejszego ranka i chrztu w Jordanie.
Rzeka przebłyskiwała wśród gąszczów odblaskiem srebrno-szarym.
Długa przemowa posłów miała na celu postawienie ostrego pytania: „Ktoś jest?”
Żadne imię nie przeszło im przez usta, ale Jan myśl zrozumiał. Podnosząc utrudzoną twarz, odpowiedział: „Nie jestem Chrystusem”.