leciuchno czerwonawą i chciałoby się o nich powiedzieć, że są smutne.
Idzie się drogą prostą i zrazu dosyć nieznacznie pod górę. Słońce pali, miejscowość jest bezdrzewna.
Upływa jakieś pół godziny. Po lewej stronie pozostała mizerna wioska „Charitzi.” Droga coraz bardziej górzysta i stopniowo zwraca się także na lewo.
Na zakręcie pojawił się, jakby z pod ziemi wyrósł, przewodnik. Stary Greczyn, dosyć obdarty, na chudym, nędznym koniu. Obie nogi ma przewieszone na jedną stronę, a koniowi umotał u pyska torbę płócienną z odrobiną jakiegoś obroku.
Z nieba leje się roztopione złoto.
Droga idzie teraz wzdłuż wyniosłości oddzielającej od Charitzi. Jałowy grunt; pagór jest polem kamienistem, a obecnie spiekłem do skwaru.
Po pewnym czasie trzeba, zeszedłszy z drogi, ścieżyną wspiąć się na zbocze owego pagórka.
Tu nieproszony przewodnik okazuje się przecież niezbędnym. W zboczu jest otwór zamknięty żelazną kratą, którą ten jegomość otwiera.
Dosyć długi, niesklepiony, ziemny korytarz; ściany podtrzymywane obmurowaniem
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/110
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.