Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złomy kamieni piętrzą się, cisnąc i opadając ku stronie oceanu; błękitnawa roztocz słoneczna teraz i gładka.
Cicho.
Po kamieniach rozlega się dziwny klekot stąpających sabatów.
Ciepło.
Przymrużasz chętnie oczy.
Klekot sabotów odbija się głośniej wśród zwalonych kamieni.
Rybak idzie.
Zsunął się, usiadł zręcznie; zapuszcza wędkę, pochyla się nad wodą.
I znieruchomiał tak nagle...
Na dalekim nieboskłonie białe żagle od niewidzialnych statków. Zdają się nie posuwać, a jednak przy końcu, w pewnej chwili — minęły.
Godziny dnia ponad tem morzem stojące, jakoby zatrzymane, przesycone błękitem i blaskiem.
Trwają.
Zda się, że nieruchome w tym blasku...
A jednak przy końcu i w chwili pewnej minęły.
W przejrzystem powietrzu długo zarysowaną była ciemniejąca, nieporuszona postać rybaka; i oto znikł, ani wiesz, kiedy i w jakim momencie czasu.
Niebo aż do skłonu swego pobladło,