Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Serce bije rozdźwiękłym, bezładnym bólem.
Długo leżałam twarzą na głazach w płaczu aż zbytnio ciężkim i pod ulewą złotego słońca.
Podnoszę głowę.
U dołu cichy klekot; wpół majacząca postać rybaka. Idzie spodem tak nizko, iż woda od czasu do czasu zalewa mu z pluskiem nogi.
Wychylam się z nad kamieni:
„Czy ono tak zawsze będzie?“
Podniósł twarz dziwnie senną.
— „Kto ono?” pyta.
— „Morze“.
Usiadł na wystającym skalnym obłamku; nawpół go widzę, zda się po pas wrośnięty między nadbrzeżne kamienie, albo wtopiony w wodę.
Myśli.
Twarz ma senliwą i jakoby zmytą od przejścia niejednej długiej fali; wzrok głęboko schowany i opadnięte powieki.
Poczynam szeptać: „Mówcie.”
Odpowiada do myśli swojej:
„Ja wiem; nie wszyscy wiedzą.”
— „A wy dlaczego?“
— „Ja utopiony byłem“...
— „I jakże?...
— „Fala nas żywi i oto grzebie fala: porwała kiedyś i zniosła.