Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/107

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Z jednej strony, północno-zachodniej, wzgórze, na którego szczycie wznosiła się niegdyś akropolis miasta, a zaś o zbocze wspierała się wielka, częściowo w łono skalne wprowadzona, świątynia.
    Olbrzymie cmentarzysko lśni się pod słońcem niepokalaną bielą marmuru.
    Można wstępować na stopnie, które już do żadnych podwojów nie prowadzą. Można dotykać się podstaw, z których runęły kolumny.
    A krok mimowoli potrąca o rozsypane tu wszędy obłamki cudownych ongi kapitelów.
    W cichości, której nie mącą żadne mizerne głosy, dochodzi radosny, tryumfujący śpiew morza.
    Tak samo grało ono niegdyś, niewyczerpane i łaskawe, na cześć wielkiego symbolu i bogini, wieczyście żywiącej ziemi.
    O, matko płodna! Demeter!
    Wzrok topi się z rozkoszą w błękitach tego nieba! słuch utonął w spokoju tak pełnym wieczystych ech; dusza istotnie i całkowicie odeszła w promienne kędyś zaranie.
    Jeśli coś pozostało z drobniejszych i osobistych cech, to chyba pragnienie, ażeby się chwila taka przedłużyła aż w nieskończoność...
    Przesuwa się wejrzenie okólne w za-