Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez niejaki czas konie mogą iść kłusa, bowiem aż do podnóża gór na dosyć znacznej przestrzeni rozciąga się równina.
Jedziemy zrazu w kierunku północnym z lekkiem nachyleniem ku zachodowi.
Stojący na widnokręgu płowy Libanu wał wznosi się, potężnieje... Wreszcie dosięgnięte samo podnóże. Gościniec urywa się nagle, bo istotnie nie miałby dokąd iść po tej linii; wielka, podobłoczna przegroda, zda się, zamkęła świat.
Na lewo nikłą, ledwo widzialną, ścieżką rozpoczyna się wstępowanie i odtąd już wciąż w zachodnią stronę przed siebie.
Stoki gór porośnięte krzakami i karłowatą drzewiną; gdzie niegdzie wrzosowe kępy kwitną.
Błękit nieba jest bardzo czysty, a słońce poranne zapowiada gorącą wspaniałość dnia.
Ptaki cicho śpiewają w karłowatej gęstwinie na stokach gór.
Poziom wznosi się dość łagodnie. Od chwili do chwili po każdym raptowniejszym zakręcie nikłej ścieżki, widok odsłania się nowy, a przecież nieledwie taki sam... Wciąż okrągławość linii i pokora nizkich zarośli. Więc droga, aż potąd monotonna i byłaby pozbawiona uroku, gdyby nie owo złociste