Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cienistych w Kolonos. Jeszcze raz się obrócił z tą ślepą pustką czerwonych oczodołów.
Wnet rozchyliły się przed nim gałęzie srebrno-zielonych oliwnych drzew. Zaszemrał listków szept, owionął miły chłód ostatniego schronienia.
A tam, poza nim, w obliczu złotego słońca, pozostała bez odpowiedzi skrwawiona dola.
Coraz chmurniejsze dzieje.
Poprzez twórczość Eurypidesa już się przewija cichem dźwięczeniem nieskończenie bolesny śmiech z bogów i ludzi. Równiśmy wy i my. Wielcy, a jako liście nieubłaganem tchnieniem niesieni. I my i wy.
Posępnem kwieciem zakwitło, które już dawno, korzeniami w samych początkach tragizmu tkwiło, — straszliwe zrozumienie.
Jako przestworze niezamącone, obojętne, jasne, a głuche, zarówno ponad głowami bogów i ludzi — Los.
A przeto odtąd jedynym jest ratunkiem twórczego umysłu mężny trud. Nie roztrąci bezlitośnej kopuły, jednakże pomiędzy nią a prochem ziemnym, pochłaniającym wszelkie ciało, rozwiedzie tęczowy czar, nieśmiertelny, niedorównany już nigdy potem: sztukę grecką, klejnot, marzenie, chwilę cudu...
Chwała ci niestrudzona duszo, skrzydłami bijąca ponad przepaścią bólu...