Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Było wczesne, świeże, nieco chłodnawe rano; jeszcze się rozpraszały ostatki zmierzchu. Powietrze lekko błękitne, niebo głębokie, jasne, niczem niezachmurzone. Od fal wstająca ogromna, jakby radosna świeżość.
A przed nami owo skaliste i przedziwne w rysunku wybrzeże.
Są miejscowości, są kraje, na których pierwszy widok powstaje wrażenie: „piękne!” „wielkie!“„ciekawe!“
Ale o brzegach greckich mówi się odrazu, a z głębi duszy: „Niewysłowione i drogie”.
Nadmorskie skały greckie nie piętrzą się nigdzie w jeden pospólny wał, jak się to np. napotyka po drodze w Albanii.
O każdej skale greckiej można powiedzieć, że się z pośród łańcucha ostro wydziela i zachowuje odrębny kształt wyrazisty, jest sobą.
Na takiem tle oczom przybysza pojawione zdaleka portowe miasto Patras.
Jak smuga wstęgi pomiędzy spięciem przez dwie rozmaite a przedziwne klamry, tak w granicach owych dwóch chwil odmiennych wyrasta w pamięci, odtwarza się i drga życiem niedawny pobyt w cudownym kraju.
Onego rana, wylądowując na greckiej ziemi, poszło się nie w przeszłość, ale w świat jakiś jedyny, bo miniony, a przecież nieskończenie obecny.