Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ponad tym krajem przehuczały jak najstraszliwsza oceanowa burza, rozpadły się w bryzgi pian...
A na roztoczach tak samo i to samo pozostało utajone słowo bytu.
I upojenie rzeczy, które się jeszcze narodzą.
Szukaj, ażebyś wyrozumiał, człowieku.
Potem zachodzi mgłą ta wizya i wszystko z nią połączone — znika.
Wobec wiecznego głosu poczucie wiecznej duszy. Już się nie pytasz: „Zkąd to?“, albo „Jakim sposobem?. Zatopiły się oczy w ciemną, szumiącą zawsze przestrzeń. Wszystko stało się zwolna jedynie wrażeniem słuchu. Szum ponad głową twoją. Otoczył cię i ogarnął. Roztworzyło się wnętrze szeptów i zamknęło wzwyż ponad tobą. Jesteś jak krzyk, który upadł lecący na dno morza. Przedzierasz się sercem przez nieskończoność otchłani. Aż tam, gdzie za obrębem globu, nie! za obrębem tysiąca współpowołanych globów, przeczuwasz opasujący pierścień wiecznej potęgi, twórczości, która z niczego wywiodła życie.
I wtedy mówisz do Niej jednem, niewysłowionem tchnieniem: „Boże“.
I wybłysła na chwilę ta prośba, już zaraz potem nieujęta dla samego ciebie:
„Daj słowo prawdy w posiadanie mocne — i nietylko mnie. Albowiem jestem z wielu,