Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

anem dachów i wieżyc, ten jeden jedyny dech przechodzi. Zda się wynikać z jakiejś niezmiernej dali i z głębokości, kędy już zgoła — miłosierdzia niema. — — —
Przez okna źle opatrzone wpadają ze świstem przeciągłe, zimne tchnienia. — Naraz w mroku, który izbę wypełnia, słyszę głos towarzyszki mojej mówiącej: „Jakaż to noc jest straszna i jaki wicher. Ale — i nic dziwnego! przecież stąd niedaleko — morze“.
Głos się podniósł i opadł. — Mrok wypełnia tę izbę, nasycony utajeniem kształtów, które pochłonął, a jednak niecierpliwy, zda się, oczekujący.
Za oknami na falach wietrznych bezdennie żałośne, w bezkres idące wycie.
Ale oto — od zerwanego, krótkiego dźwięku przychodzi nieobjęte sercem wrażenie. Nagły zalew jakoby ciemności, zanik wszystkiego, cokolwiek znane było; otwarta droga wnętrzna jedyna, widzenie gdzieś przepaściste, dostępne jeno duszy. Tam od północy, dalekie, a niedalekie, spiętrzone, niewyczerpane, nieogarnione i aż bolesne, krzyczy w przepaściach łkaniem odwiecznem, któremu zgoła ukojenia niema...
I — objawiło się, niewidziane jeszcze, a upragnieniem tęsknem zdawien przeczute..
Wiem: jesteś morze.