Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

białawością kamienia połyskuje surowo w wielkiem słońcu. Natomiast bywa, że pstrzy się i mieni śpiesznym ruchem; zdarza się to w epoce przeciągania karawan.
Oto nikną na skręcie i znów się, jeden za drugim, wydostają rozpędzone szybko powozy.
Woźnica arabski niejednokrotnie lubi wypuścić konie wprost z góry tęgim kłusem.
Droga aż do Napluzy (dawnego Sichem) kołowa i dlatego turyści i tak zwani pielgrzymi tę część podróży odbywać mogą w powozach.
Zdarzają się jednak gromadki jadące konno, albo na osłach, tudzież całe szeregi tych prawdziwych pielgrzymów, ludzi ubogich, którzy wędrują pieszo.
Włościanie rosyjscy, przybywający rok rocznie w liczbie kilku tysięcy gwoli spędzeniu Wielkiejnocy w Jerozolimie, poprzez Samaryę chadzają do Nazaretu. To samo czyni od czasu do czasu jakowaś garść Polaków.
Ubogi i odrapany khan Lubban ożywia się w południową godzinę. Rżenie koni, ryk osłów, różnojęzyczny gwar ludzi. A wszystko, zwierzęta i podróżnicy, schroniło się pod cień muru.
Tymczasem przecudne, złote słońce pali się nad dolinką. Miłośnie podniosło się ku niemu rozkwitnięte a rozłożyste drzewo granatu. Na tle ciemnego listowia płomiennie