Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W cichą, krótką noc płyną szepty do uśpionej wioski Ainety. Przychodzą z za wyniosłego grzbietu Libanu; ześliznęły się po spadzistych zboczach, lecą w ciemności. Szemrzą. Rozdzwoniły się nieuchwytnie nad głową śpiącego podróżnika.
Więc marzy się tej głowie jakaś przedziwna pieśń z dawnych czasów. Dźwięki przybiegły z wielkiego oddalenia, opowiadają sposobem przytłumionym, jak to zazwyczaj bywa, kiedy się tyczy spraw, które ongiś... ongiś... Które się wydarzyły gdzieś w rannym zmierzchu, za przedziałem niepoliczonych lat.
Niewyraźne, a przejmujące śpiewanie.
Słychać bajeczny, zciszony pogwar o wielkich skarbach Hirama i Salomona, o wzajemnym szafunku czerpanych garścią klejnotów, o dziecinnem szczęściu tych ludzi, których dusze śmiały się w chwale rozsypywanych, migotliwych kamieni.
Pali się żar słoneczny nad potokami srebra i złota, wyświetla się kość słoniowa; słychać tętno pośpiechu, z jakim szły i płynęły owe nieprzeliczone daniny na czarodziejską budowę świątyni w Jerozolimie.
A za tą pierwszą falą następna, głębszy ton, dostojniejszy... Położony na skrzydłach wiatru szum cedrowego boru.
Trzecia fala dźwiękowa niewysłowioną świeżością srebrnie dzwoni. Ucho rozeznało