Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i bliżej. Załamały się w jednym kierunku, wnet pojawiają się w drugim, płyną. Cicho. Ale to szepce ogrom, więc przytłumiony głos ten posiada przenikający do trzewiów szmer nieskończonych rzeczy.
Jest to wieczyście rozparta i pracująca pierś morza.
Jakże lśni, i goreje, i raduje się boskie słońce! W prześwietlonem, srebrnem powietrzu dokonał się czyn cudowny: wyszła dusza człowiecza z obrębu ciasnej piersi, z powijaków wspomnień i troski, z więzów własnego bólu. I popłynęła jak ptak nad nieskończonem morzem pod nieskończone niebo. Białemi, szerokiemi skrzydłami w ulewę promieni bije; szczęśliwy lot; radosny, wolny ptak.
I tam — ze słońcem oko w oko uczuła nagle, że nie jest duszą „jednego“, ale „każdego“ i „wszystkich“. I poczęła się tembardziej radować za „wszystkich, którzyby tego chcieli“.
Jakże lśni, i goreje, i wielkie cuda sprawia niewyczerpane, miłosne, prawdziwie boskie słońce.
Wieczorem, kiedy po słodkim zmierzchu całkowicie odjęta jest pieczęć światła, otwierają się głębie głosu, poczyna mówić morze.
Albowiem zgoła odmienne są szumy dnia i nocy.
Od świtu aż do zmierzchania zostaje