Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

minionych tysiąc i dziewięćset bez mała lat, po drugiej możność nieskończonego naprzód pochodu.
W sobotę wieczór chmurny, a zatem w uliczkach jerozolimskich prawie ciemno. Sklepiki zamknięte; zwyczaj ogólnego oświetlenia miasta tutaj nieznany.
Trzeba ostrożnie zstępować nierównemi schodkami, ocierać się o nagłe zakręty muru; iść przed siebie, kierując się na głuchy, przecie rosnący gwar.
Bowiem nastała kulminacyjna chwila, dziwna, bezsenna noc.
Po ostatnim załomie uderza w oczy blask: bazylika goreje wielkiem światłem.
Wypełnia ją mrowie ludzi. Od wieczornej godziny, aż do świtu odprawiają się jednocześnie, przy różnych ołtarzach, a bez przerwy nabożeństwa wszystkich obrządków; ta obszerna świątynia wre śpiewem, zgiełkiem, zapamiętaniem radosnem i ogromnem, jedynem w swym rodzaju.
W kaplicy N. Panny uroczystość łacińska, zaś w środku bazyliki dokoła olbrzymich filarów procesya Ormian z wysoko podniesionemi chorągwiami. W pewnej chwili powstaje weselny krzyk i te procesyonalne sztandary, wstrzymane w swym pochodzie, poczynają obracać się w krąg bardzo szybko, na powietrzu łopocą ponad głowami ludzi...