Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W zaostrzonem świetle rysują się powyginane konary i młode, ciemno-zielone, zębiaste liście fig.
Dziwne oku naszemu to zadrzewienie: przejrzyste i jakby nieśmiałe, a wszystko za nizkim wałem stłoczonych na się głazów.
Ze strony prawej otwiera się cudny widok na przerywane głębokością parowów góry. Faluje ten wszystek uroczo-smętny kraj. Na stokach leżą błękitne cienie.
Słońce stoczyło się już powoli na zachodnią część widnokręgu...
Czy słyszymy na rozsypiskach kamyków szeleszczące kroki dwu uczniów, którzy idą w fałdzistych szatach z zakrytemi głowami, każdy z podróżną laską w ręku?...
„A rozmawiali ze sobą o wszystkiem, co się było stało“.
U wierzchołka jednego ze wzgórz mała wioska. Zaledwo, że nieco występuje ze skalnego tła, bowiem barwą zgoła się nie odcina. Z takich samych kamieni sklecone niewielkie, czworokątne, bardzo proste budowle. Okienka, jeżeli są, to osadzone zrzadka i stosunkowo wysoko. Dach zawsze płaski, czasem przysypan ziemią, a wtedy porasta trawą. Spokój ogólnej szarości przerywa gdzieś za murem srebrzysta oliwka, rzadziej ciemniejsza, a zieleńsza figa.