Charitas/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Charitas
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

STEFAN ŻEROMSKI


CHARITAS

POWIEŚĆ


WYDANIE TRZECIE




WARSZAWA — MCMXXVII — KRAKÓW
WYDAWNICTWO  J.  MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI



Ulica, wzdłuż której kolejka elektryczna dąży z Florencji ku Fiesole, przy stacji San Gervasio rozwidla się we dwa szlaki. Pierwszy z nich pnie się pod górę aż do jej szczytu, — drugi biegnie u samego podnóża garbów, podpierających łańcuch przełęczy subapeninu, zmierzając w kierunku starych will Montalto i Salviatino. Aleja dębów i platanów osłania tę szeroką, obmurowaną, podmiejską drogę. Tu i owdzie odcina się od białości jej wyschniętego pyłu nowe villino, połyskując stopniami i prostokątem odrzwi z marmuru, niezmatowaną jeszcze politurą bramy i jaskrawą zielonością zewnętrznych okienic, zamkniętych stale dla obrony przed upałem. Dalej od viale, właśnie na garbach podgórza wznoszących się ku Fiesole, kłębią się obfite kępy i zwoje rozrosłych drzew wewnątrz murów ogrodowych, któremi zdawna otoczyły się stare pałace. Pomiędzy owemi wysokiemi ogrodzeniami przeciskają się tam i sam ustronne drogi, prowadzące do bramy, osłoniętej girlandami róż, glicynij i kwitnącego przypołudnika. Obok jednej z takich bram, której ozdobne, w żelazie kute kraty odległe przypominały czasy, przybito w ostatnich latach (poprzedzających wybuch wielkiej wojny), nową, skromną, lecz wytworną w swej skromności tabliczkę z marmuru o wyzłoconym napisie: „Villa de Granno“. Willa, o której mowa, inne przedtem nosiła nazwisko. Przezwał ją po swojemu nowonabywca, pan Witold de Granno Granowski.

Ryszard Nienaski, zamordowany przez spiskowców „Mścicieli“ i żona jego Xenia, z domu Granowska, zmarła na tyfus wkrótce po śmierci męża, nie pozostawili potomstwa. Ani jedno, ani drugie z tego stadła nie posiadało bliższej rodziny. Ryszard Nienaski był jedynakiem, a Xenia, jego żona, jedynaczką. Wielomilionowy majątek, który, wskutek zapisu przemysłowca Ogrodyńca, przypadł był Ryszardowi Nienaskiemu, — stał się dziedzictwem jego wdowy. Gdy ta zmarła, — przeszedł na wyłączną własność jedynego jej krewnego, ojca, Witolda de Granno Granowskiego. Dziedziczenie to prawnie zatwierdzone zostało przez ustawodawstwo austryackie. Pan Granowski, otrzymawszy tak wielki spadek, pospieszył się ze zgrupowaniem go w kapitały łatwo rozporządzalne. W tym celu sprzedał niezwłocznie tereny węglowe między Krakowem i Oświęcimem oraz wszystkie nowo otwarte i w ruch puszczone kopalnie, z wyjątkiem jednej, największej, noszącej nazwę „Xenia“. Tę w ręku swych zatrzymał przez pietyzm dla pamięci córki. Ponieważ niepodobna było wówczas żadną miarą oddać tych przedsiębiorstw nabywcom Polakom, gdyż ani jedna para rąk polskich po nie się nie wyciągała, pan Granowski odstąpił na świetnych warunkach owe skarby przyrodzone tym, którzy je nabyć gorąco pragnęli, to znaczy centrali kapitalistów z Berlina. Już po tak krótkiem posiadaniu bogactw węglowych podkrakowskich udało się osiągnąć zysk ogromny, w stosunku do kapitałów, wyłożonych przez Ryszarda Nienaskiego na kupno ziemi i eksploatacyę jej wnętrza. Pan Granowski miał w ręku około ośmiu milionów. Nie znajdując dla tych sum odpowiedniej w kraju lokaty, — przynaglony przez pewne względy, a nie chcąc wracać do Francyi dla innych znowu powodów, — spadkobierca przesunął stopniowo i częściami niemal cały kapitał do banków włoskich i, odkładając zyskowne zużytkowanie go do stosowniejszej chwili, tam wszystek na razie, bez względu na nicość stopy procentowej, w kilku najsolidniejszych instytucyach umieścił. Wkrótce też sam opuścił kraj i zamieszkał we Florencyi.
Początkowo koczował w wielkich hotelach na Lungarno. Żył w osamotnieniu pośród zmieniającej się, wielojęzycznej rzeszy bogaczów. Lecz przy wspólnym stole trudno było nie zawiązać znajomości, choćby przygodnych. Jedną z pierwszych tego rodzaju był stosunek z rodziną Oscalai. Signor Fulco Oscalai był zastępcą dyrektora, a w istocie rzeczy pierwszym kierownikiem florenckiego oddziału jednego z najgłówniejszych banków włoskich. Ożeniony z Angielką, córką bankiera Horacego Crumba, miał z nią czworo dzieci: — dwunastoletnią córkę Celide, dziesięcioletnią — Beatrice, ośmioletniego syna, imieniem Aubrey i czteroletnią — Maryę. Rodzina ta zasiadała do stołu w Grand Hotelu, ilekroć zjawiał się we Florencyi patryarcha rodu, ów bankier Horacy Crumb, rezydujący przeważnie w Medyolanie, lecz zajęty interesami w najrozmaitszych miastach Anglii, Włoch i Francyi. Ponieważ pan Granowski część swych pieniędzy miał na składzie również w owym banku włoskim, którego kierownikiem był Oscalai, więc o znajomość z jego rodziną nie było trudno. Dzieci państwa Oscalai — był to istny bukiet kwiatów. Połączenie krwi włoskiej z angielską wydało szczególne typy fizyczne i nadzwyczaj interesujące charaktery. Pan Granowski z żywem zaciekawieniem obserwował we dwu starszych jasnowłosych panienkach jak gdyby walkę rasy anglo-saskiej o przewagę nad ognistością południa. W chłopcu, mimo jego angielskiego imienia, pod ciemną skórą palił się temperament Włocha. Najmłodsza, — Marya, — była najczystszym okazem angielskiego baby. Rodzina ta mieszkała nieco za miastem, pod Fiesole, właśnie w willi, należącej do Horacego Crumba, teścia Fulcona Oscalai. Pan Granowski, zaproszony pewnego dnia przez dzieci, odwiedził nowopoznaną rodzinę w owem zamiejskiem zaciszu. Miejsce to bardzo mu do smaku przypadło. A że stary bankier kupił był ową willę tylko z musu od jednego z niewypłacalnych klientów i miał ją na dogodnych warunkach do sprzedania, więc pan Granowski skwapliwie nabył dom z ogrodem. Ponieważ willa była dwupiętrowa i dość obszerna, zgodził się na to, iż rodzina Oscalai pozostała nadal na parterze, gdzie się mieściła poprzednio, sam zaś zajął pierwsze piętro, pozostawiając sobie drugie, mansardowe, pustkami stojące, do dyspozycyi. Był to dom stary, ani zbyt wspaniały, ani pospolity, lecz dostatnio niegdyś wyposażony, choć nie zawierał nic szczególnie godnego uwagi. Wysokie mury ze wszech stron otaczały piękny ogród. Mały strumyczek, zdążający z pod szczytu górskiego łańcucha ku Mugione, przemykał się popod murem i wybiegał zeń w drugim końcu w parów, który się tuż za ogrodzeniem otwierał. Ujęto ów potoczek w basen, wyciosany z marmuru, który czas poszczerbił i ponadgryzał. Dookoła zbiornika wody rozrosła się najstarsza i najbujniejsza roślinność. Wznosiły się tam, tworząc zwartą kępę, ogromne igławy, zwane araukaryami. Ich poziome, ociężałe gałęzie zwisały ku ziemi, a szczytowe zdawały się omdlewać i upadać ze znużenia, tworząc rozwidlone czuby, pełne szczególnej piękności. W jednym kącie ogrodu, od strony parowu, stały szeregiem latyńskie aesculus’y, dęby wiecznie zielone. Długa ulica, starannie wygrodzona bukszpanem, prowadziła ku górze do trzech cyprysów wielkiej grubości, które chwiały się wyniośle w wiecznem prawdziwie odosobnieniu, na pustej łączce ogrodu. Bliżej domu stały istne gaje kamelij białych i czerwonych, — gąszcze różane — i ciemniki, osłonięte zwojami glicynij. Na przypiaskowym wzgórku przyciągała do siebie każde spojrzenie rozrośnięta kępa czarnych bambusów. Ich nagie, dęte, lśniące źdźbła hebanowe, poprzedzielane w kolanach przegrodami, odbijając dziwacznie od zwisłych, jasnozielonych liści, budziły myśl o niewiadomych lądach za oceanami, o ludach nieznanych i mowach niepojętych. Ruch ich kępiastych łodyg, suchy szelest kresowanych ostrokończystych liści w zaświaty wyobraźnię pociągał.
Wnętrze willi uderzało przepychem tych tylko szczegółów urządzenia, które nie mogły być poruszone z miejsca i usunięte na zewnątrz. Były tam więc piękne, szerokie, marmurowe schody, pełne wdzięku kominki z zielonego, florenckiego, — odrzwia w jednych pokojach z ciemnego, w innych z sienneńskiego marmuru, — belkowania artystycznie kolorowane, — we dwu salonach dawne, jedwabne obicia na ramach. Meble i przedmioty zbytkowniejsze zostały przetrzebione w czasie zmian właścicieli domu. Znać było, że tę siedzibę przetrząsały od góry do dołu ręce dorobkiewiczowskie, a handlarskie zdarły ze ścian, gzemsów, a nawet podłóg, co się tylko dało na targu spieniężyć.
Z okien pierwszego piętra roztaczał się czarujący widok na miasto, leżące w dole. Widać je było całe, jak na dłoni, — od kościółka San Gervasio, niemal już wiejskiego, który wobec tylu murowanych przepychów w prostocie swej dochodził do prostactwa, — od wielkiego pola ćwiczeń wojskowych aż do pozamiejskich i zarzecznych wzgórz z mgłami drzew, osłaniających Monte Olivetto, Viale dei Colli, San Miniato i Torre del Galio. Tonęło w istnym koszu ogrodów, od spacerów w Cascine, aż do gajów oliwnych i kasztanowych na drodze do Settignano. Poza miastem, na złotem tle zachodniego nieba rysowały się wiecznie błękitne garby i łańcuchy gór lukkańskich, po których, niby szeregi czarnych mnichów zdają się wędrować procesye cyprysów.
Pan Granowski lubił, zasiadłszy przy otwartem oknie swego gabinetu, wpatrywać się w miasto, jak w rozłożoną księgę, — w tę ściśniętą na małej przestrzeni siedzibę człowieczą, która była w przeszłości zwierciadłem niemal wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał był za Florencyą, zawsze i najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego życia, żeby odpoczywać, choć przez dni parę niby na łożu kwiatowem. Teraz, gdy wiry życia, jak bestya pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się ulubionem miastem dowoli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patryotycznem uwielbieniem spoczywały na rozmaitości zewnętrznej formy budynków, tworzących całość tyle harmonijną. Błądziły po masach marmuru Duomo, po kopułach Bruneleschi’ego, wieżach Giotta i Amolfa da Cambio, po szlaku złotego Arno i miękkich szlakach ogrodów Boboli. Z odległości dochodził do jego uszu tłumiony a ciągły szum, melodya gwałtu życia, którego zawsze tak namiętnie pożądał. Suchy różowawy pył zdawał się przesycać błękitne powietrze nad kopułami i powietrznemi wieżami.
W ciągu dni wolnych od upału pan Granowski puszczał się na odległe, samotne przechadzki w górę, powyżej od swej posiadłości, drogami zrazu obmurowanemi, jak forteczne bastyony, powstałemi prawdopodobnie wówczas jeszcze, kiedy to miasto było siedliskiem bankierów, optymatów i arystokracyi, wytwarzającej przemysły, sławne na świat cały, — kiedy niezmierne dochody czerpało z produkcyi lamy złotej i srebrnej, adamaszku, rzeźb z drzewa i intarsyi, arabesek w marmurze lub piaskowcu, figur portretowych z wosku, — kiedy prym trzymało w złotnictwie i jubilerstwie, — a wszystkie zyski wkładało w nieskończone zdobienie Firenze la Bella. Docierał do cyklopicznych podmurowań fiesolańskich i przypatrywał się tym zabytkom pracy Etrusków z odrobiną dekawości. Dumał od niechcenia o tem, co wyczytał o swej okolicy, iż wałęsa się oto po miejscach, które były warownem obozowiskiem zbuntowanego Catiliny. Myślał przelotnie o owym herszcie wszelakich Zborowskich świata, Sergiuszu Catilinie. Kiedyindziej usiłował wytropić pole bitwy zwycięskiej Stylichona z Gallami, jakiegoś Stylichona z jakiemiś Gallami... Przypatrywał się z ciekawością nowszym murom na Fiesole, ostatniemu siedlisku Cadolingów, hrabiów Settimo. Uprzytomniał sobie ów ród rycerzy, którzy rozbijali na wielkiej drodze lukkańskiej, wypadając ze swego zamczyska na szczycie gór, z Monte Orlandi, a gdy go stamtąd w całym zespole wytępiła florencka i pizańska demokracya, w Fiesole szukał schronienia i miejsca rycerskiego po łup wypadu. Ze współczuciem myślał o tem, jak, wzięci głodem, musieli ci niełacni panowie zstępować na dół, florencką drogą, z powrozami na szyjach, między zgrają łyków tryumfujących i upojonych rozkoszą. Znał przecie to wszystko. Wszystkie te dzieje miał w sobie, w innej, oczywista, przeżyte formie, istniejące w myśli i wspomnieniu, a przecie już tak doskonale zapomniane, jak tamte bajdy o przeszłości. Śniło mu się, że na miejscu, które przemierza krokiem zleniwiałym, stał może namiot Henryka IV, gdy oblegał papieską Florencyę, albo namiot Castruccia Castracani... Nasuwały się przed oczy figury Medyceuszów, którzy z za lady bankierskiej wysforowali się misternemi ścieżkami przebiegłości na tron Toskanii. Rozkoszną wzgardę, najmilszą z form ironii, budziło w nim wspomnienie fresku Benozza Gozzoli’ego na ścianie kaplicy Akademii „della Crusca“, gdzie w długim korowodzie ukazywali się ciż łyczkowie florenccy ukoronowani, z wyanielonemi obliczami przez rękę ucznia Fra Angelica z Fiesole. Pan Granowski widział swe życie, swe dawne czyny i obecne postanowienia dziwnie splątane z Florencyą i jej przeszłością. Catilina, hrabiowie Settimo, Medyceusze... Znajdował potwierdzenie siebie w zbiorowem życiu Florencyi, uplastycznionem przez sztukę nieśmiertelną, w życiu tej szlachty ludzkości, która z piekieł istnienia wyrywała purpurę i gronostaje przepychu swego dostojeństwa.


Sąsiadowanie z rodziną Oscalai nie nastręczało przykrości, a zaopatrzyło dom i ogród w odgłosy życia. Zabawy, śpiewy i wesoły gwar dzieci, — ich sprzeczki, uniesienia i wszelkie sprawy były dla pana Granowskiego przyjemną rozrywką. Lubił w majowy zmrok, po dniu upalnym, zanim nieznośne zanzary swój cichy brzęk wydawać poczęły, zasiąść w głębi pokoju, opodal od okna, wpatrywać się w melodyjne krążenie lucciolów i słuchać, jak między staremi drzewami rozlega się nieprzerwany gwar, coś jakby gędziolenie synogarlic i krzykliwy gwar papug. Usta dziewczynek domowych i ich koleżanek powtarzały wciąż imię głównego sprawcy wszelakich figlów, imię „Aubrey“, modelowane na tony najrozmaitsze. Słychać było naprzemiany język angielski i włoski, najczęściej zaś mieszaninę wyrazów obudwu. Słuchacz wchłaniał w siebie te dźwięki, jak gdyby rozgwar ptaków w lesie dziewiczym, w kraju dalekim, w ziemi niewiadomej. Starsze dzieci państwa Oscalai chodziły do szkół. Najmłodsza Marya zostawała pod opieką bony. Nigdy tedy za dnia nie było nadmiaru objawów młodocianego zgiełku. Państwo Oscalai prowadzili życie skromne i ciche. Bardzo rzadko przyjmowali gości, a pobyt ich w tym domu był jakby niepostrzeżony. Czasami pan Granowski pukał do drzwi gabinetu pana Oscalai, ażeby wspólnie wypalić poobiednie cygaro, — albo zapraszał do siebie sąsiada z dołu na filiżankę czarnej kawy. W czasie jednej z takich wizyt rozmowa zeszła na temat operacyj pieniężnych. Od niechcenia pan Granowski zapytał, czy też nie nastręcza się jakaś godna lokata pieniędzy. Oscalai wymienił kilka perspektyw, — jak budowa domów robotniczych w Medyolanie, — burzenie całych dzielnic w Genui, a wskrzeszanie na ich miejscu nowych ulic i ogromnych gmachów, — udział w fabrykach amunicyi, — wreszcie napomknął o pewnem przedsięwzięciu dobroczynnem i narysował szkicowy plan nadzwyczajnego interesu. Pan Granowski słuchał z żywem zaciekawieniem. Instytucya była stowarzyszeniem prywatnem, zorganizowanem w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości w czasie pokoju, a nadewszystko czasu wojny. Dla uzyskania niezbędnych funduszów towarzystwo inicyatorów zwróciło się do wielkich banków i około dziesięciu firm najsolidniejszych przystało na udzielenie owemu towarzystwu pożyczki w sumie jakichś dwudziestu milionów lirów. Dla pokrycia tego długu zespół bankierów otrzymał prawo, (wyjednane przez towarzystwo dobroczyńców), wypuszczenia na świat dwu milionów biletów loteryjnych w cenie trzydziestu lirów za los, wygrywających w głównej wygranej pięćkroć sto tysięcy, — a w drugorzędnych — pięćdziesiąt, dwadzieścia pięć, — wreszcie po dziesięć tysięcy lirów. W razie sprzedaży dwu milionów losów, bankierzy osiągali sześćdziesiąt milionów lirów, czysty zaś zysk, po odtrąceniu wszystkich wydatków, jakie miała pochłonąć loterya, powinien był dać co najmniej dwadzieścia milionów, czyli sto procent. Ten interes dobroczynny, przedsięwzięty w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości, był jasny, jak słońce. Teść pana Oscalai, bankier Horacy Crumb, był jednym z najsolidniejszych promotorów przedsięwzięcia i włożył w tę sprawę niemal cały swój majątek, co jego zięć udowodnił panu Granowskiemu oczywistemi dokumentami. Kapitalista polski wziął pod rozwagę tę aferę i coraz częściej toczył o niej rozmowy z kierownikiem banku. Niepostrzeżenie ulegać począł radom i wskazówkom doświadczonego finansisty. Oscalai był ociężały w ruchach, spokojny i chłodny. Jego grzeczność i subtelna wytworność była jak gdyby przymusem leniwca, któremu z konieczności ulegał. Nie narzucał się magnatowi z północy, ani go do udziału w przedsięwzięciach zachęcał. Z odcieniem raczej niechęci i znużenia, niż jakiegokolwiek innego afektu, wdawał się w dyskusye o zyskownych lokatach pieniędzy. Stało się jednak, że pan Granowski tak postępował w tych sprawach, jak Oscalai zalecił. Po pewnym czasie bardzo grube sumy ze spadku po Ryszardzie Nienaskim umieszczone zostały w szeregu pozycyj instytutu dobroczynnego.
Po objęciu w posiadanie willi de Granno, właściciel jej poprzestawał na usłudze jednego lokaja. Był to człowiek starszy, rutynowany w swym zawodzie, wytrawny i spokojny, imieniem Catone. Imię tak szczodrze osnute wierszami Martialisa, Manitiusa, Owidyusza, Lukana i Wergilego, było cokolwiek za obszerne dla zasobu cnót, które się ujawniły w uczynkach głównej podpory willi de Granno podczas paru miesięcy współżycia zimowego z jej posiadaczem. Catone był służącym rozważnym i oszczędzającym swe siły. Obowiązki zawodu wykonywał z niezachwianą powagą i niewzruszonym majestatem. Nic go nie mogło odwieść od wykonywania funkcyj tak, jak to stało zapisane w jakowymś kanonie, którego nawet pan Granowski nie znał w zupełności. Nieporuszony, jak posąg, Catone stał przy drzwiach w czasie śniadania pana, z olimpijską obserwując powagą, jak ten popija kawę, chrupie bułki i zajada smaczny florencki pane bianco. Włoskie, mądre, głębokie oczy lokaja nie odbiegały ani na sekundę od oblicza i osoby pana w czasie obiadu, spożywanego w klubie, lub gabinecie restauracji, a uśmiech posłuszeństwa i łaskawości był echem każdego ruchu i gestu „padrona“. Surowa powaga, wyraz skupienia i pojmowania głębokości dostojeństwa dokonywujących się wydarzeń malowały się na twarzy Catona w czasie rannego wdziewania ubrań i wieczornego ich zdejmowania. Z nadejściem wiosny Catone miał zająć się również nadzorowaniem ogrodniczka, do którego obowiązków należało utrzymanie ogrodu w czystości i porządku. Stołowanie się na mieście, to tu, to owdzie w klubie arystokratycznym, lub najdroższych restauracjach hotelowych, nie było dogodne. Catone czynił miny i usiłował wywrzeć wrażenie, iż nie może podołać ogromowi pracy przy sprzątaniu całego piętra, oraz przy zastawie śniadania, które przyrządzała żona szofera. Skoro nadeszła konieczność zajęcia się ogrodem, zwrócił swemu panu uwagę, czyby nie należało przyjąć pokojowej, zwłaszcza wobec faktu, że na drugiem piętrze stało pustką ze siedm pokojów, były nieczynne dwie kuchnie, pełne naczynia, śpiżarnie, składy i wiele innych „ubikacyj“. Pan Granowski niechętnie myślał o powiększeniu sztabu służby i o wydatkach, które to za sobą pociągnie. Obawiał się hałasu na górze, nadmiaru ludzi w domu, nieuniknionego podkradania rzeczy, tudzież pieniędzy, — wiedział jednak, że Catone tego wymaga, a Catone ze swemi wielkoświatowemi manierami i zasobem wiadomości potrosze rządził już poglądami pana Granowskiego. W sprawie urządzenia stopy życia na wzór wielkoświatowy, we florenckiem znaczeniu tej wielkoświatowości, patron musiał wbrew woli polegać na opiniach służącego. Nie chcąc jednak zdać się w kwestyi wyboru pokojowej bezwzględnie na łaskę Catona, z obawy, iż ten wprowadzi do domu swą kochankę lub wspólniczkę w jakim zamachu, pan Granowski zwrócił się z prośbą o radę i wskazówkę do pani Oscalai. Praktyczna Angielka znała życie włoskie lepiej może, niż rodowita florentynka. Z jej to porady i rekomendacyi stawiła się przed obliczem pana Granowskiego młoda dziewczyna, nazwiskiem Isolina Donati, jako aspirantka do objęcia posady cameriery w willi de Granno. Pani Oscalai poznała ową Isolinę, jako niańkę w jednym z domów angielskich, gdzie oddawano tej małej pochwały za pracowitość i pieczołowitość względem dziecka. Później pani Oscalai poznała całą rodzinę Donati i przychodziła jej poniekąd z pomocą, rekomendując Isolinę, jako camerierę do znajomych domów angielskich, czasowo goszczących we Florencji, a dla brata jej wynajdując posady. Rodzina Isoliny składała się z ojca Umberto, roznosiciela gazet, — matki sprzedającej czasopisma i wydawnictwa zeszytowe w maleńkim sklepiku na jednej z najruchliwszych uliczek starej Florencyi, — z wyrostka imieniem Cesare, urwisa z pod ciemnej gwiazdy, — i dwu niedorosłych dziewczyn — Inez i Yole. Isolina była właściwie główną podporą tej rodziny, aczkolwiek powinien był spełniać tę rolę nicpoń Cesare, starszy od niej o lat kilka. Isolina miała najwyżej lat szesnaście i mogła służyć za typ, czy wzór pięknej włoskiej dziewczyny z ludu. Włosy jej były krucze, wpadające w odcień niebieski, i wiły się w puklach i skrętach, jak u Mulatki, czy Arabki. Czarne oczy, osłonione długiemi rzęsami, wielkie, zmysłowe, marzące od dzieciństwa miały połysk jak gdyby żywego srebra, przelewający się w ich głębokiej, iście nocnej ciemności. Zarys nosa, jak gdyby rzeźbionego w niezniszczalnym onyksie, zakrój karminowych ust, ucho i szyja, kształt drobnej postaci i powabne ruchy — wszystko było w niej niby wykwitem przedwiecznej, etruskiej, czy rzymskiej, rasy plemienia. Szczególnie uderzający był jej uśmiech dziecięcy i radosny, a zarazem po ludowemu wzgardliwy i niedowierzający, obecny w twarzy nawet wówczas, gdy wielkie oczy patrzyły z trwogą w oblicze pana de Granno, — czy ją też aby przyjmie do służby. Pana Granowskiego niepokoiła piękność tego dziecka. Przewidywał tajemne skradanie się w ogrodzie i po schodach jakichś amantów. Nadto czuł i w sobie samym pewne jak gdyby upokorzenie, czy poniżenie, bezsilny niesmak i utajony, zamaskowany żal na widok oczu, jak nocne gwiazdy, i ust, jak rozkwitające róże. Wolałby był służącą o bardziej pospolitej powierzchowności. Nie wypadało przecież sprzeciwiać się wyborowi pani Oscalai i lekceważyć jej polecenia. Isolina przyjęta została do służby i zamieszkała na górze gmachu, w jednym z pokojów, który sobie wybrała. Wytrawny, podstarzały wyga Catone, ojciec kilku synów dorastających, dawał jej zbawienne i nieomylne wskazówki, zmierzające stale w tym kierunku, ażeby, jeśli nie całą, to przynajmniej trzy czwarte roboty, zwalić na piękne ramiona młodej dyablicy. Pan Granowski postanowił dokładnie zlustrować rodzinkę pięknej Isoliny. Wybrał się więc na zwiady, żeby przedewszystkiem zobaczyć główne źródło zarobkowe rodu: sklep z gazetami. Z tamtej strony rzeki, za Ponte Vecchio, w jednym z najruchliwszych zaułków trafił, według wskazówek pani Oscalai, na zakręt uliczny, gdzie wirował wiekuisty ruch ubogich i pracujących ludzi. W głębokiej wnęce starego, narożnego gmachu, w ciasnej framudze, która niegdyś służyć musiała za ostoję jakiegoś posągu, czy może figury świętego patrona dzielnicy, zobaczył ów sklepik z czasopismami, czyli rodzinne Donatich il banco. Cała framuga była szczelnie wytapetowana w głębi i na zewnątrz gazetami codziennemi i tygodnikami. Na maleńkiej ladzie sklepiku, urządzonej z paczki po mydle czy szuwaksie, a obracającej się na blaszanych zawiaskach, przyczepionych do muru, rozłożone były dla zachęty przechodniów wydawnictwa najpoczytniejsze w tej okolicy, a więc: — Żywot Świętego Franciszka z Assyżu, — Żywot świętego Miniasa, umęczonego w trzecim wieku na górze San Miniato, — Quo vadis w zeszytach, — sennik nieomylny Il sonnio, — oraz, rozchwytywane przez służące i wyrobnice, wysoce nieprzystojne czasopisma — Amore illustrato, Il tempietto di Venere, z pornograficznemi anegdotami o zakonnikach i zakonnicach, Piccolo soldato, — zeszytami podawane pamiętniki wisusa Casanowy — i tym podobne. Te drukowane smakołyki sprzedawała matka Isoliny, wieśniaczka z gór w Apeninach, nie umiejąca ani czytać, ani pisać. Przywędrowawszy niegdyś z rodzinnej wioski na zarobek do magazynu futer, wyszła wnet za mąż za swego Berto, roznosiciela gazet, i nigdy już nie miała zobaczyć miejsc rodzinnych, wepchnięta i ustawiona raz na zawsze, — jak dawniej kamienny posąg, — we wnęce banco. Nic nie rozumiejąc, patrzyła na drukowane tytuły Fieramosca, Il Mattino, Corriere, a umiała je odróżniać po szczególnych oznakach, które jej uczone dzieci zdołały wbić w głowę. Ani jeden z klientów żądnych czytania nie domyślał się, że oto kompletna analfabetka administruje tą obfitością druku i trafnie każdemu wydziela pisma żądane. Czasem zastępowała matkę siedmioletnia Inez. Żołnierze, nabywający Piccolo soldato i zanoszący się śmiechem, który przypominał końskie rżenie i świńskie kwiki, z konceptów na głos wyczytywanych, byli pierwszymi nauczycielami życia małej Inezy.
Najciekawszymi osobnikami w tym rodzie był ojciec Berto i syn — Cesare. Z życiorysami obudwu zaznajomiła pana Granowskiego signora Oscalai tak szczegółowo i wszechstronnie, iż obadwaj byli dlań w zupełności wiadomi, zanim ich zobaczył. Sama pani Oscalai zbadała to życie w długich z Isoliną rozmowach, w plotkarsko-uczuciowych wynurzeniach, jakie jedynie kobieta kobiecie powierzyć zdoła.
Ojciec Berto strawił całe życie we Florencyi na roznoszeniu gazet. Jego to właśnie chrapliwy, jakby naszczekujący głos pan Granowski słyszał był oddawna, rozlegający się zawsze w ulicach, — wrzask nieznośny, jednotonny, złożony z początkowych sylab tytułów gazet najbardziej poczytnych — Corriere della sera, Giornale d’Italia, Fieramosca, Il Mattino, Tribuna, Avanti, — które utworzyły zlepek: Co-gio-fie-ma-tri-vanti“... Długą pracą, ciężkiemi oszczędnościami, pożyczkami Berto zdobył po wielu latach rower i na nim, po otrzymaniu z agencyi dzienników, obiegał przedmieścia, wydając przed bramami will i na odległych drogach swój okrzyk przeraźliwy, ochrypły i żałosny. Był to symboliczny wyraz, zwiastujący o bieżących dziejach rodu ludzkiego, bezmyślny i niemal obłąkany, skłócony w sobie a zrośnięty w jedno ze sprzecznych pierwiastków, — jak te dzieje. Berto codziennie wstawał przed świtem, ażeby w lecie prażyć groch, a zimą kasztany na ruszcie, — rozdzielać porcye w papierowe torebki, sklejone przez Yolę i Inez z pism wybrakowanych, — czekać przy czołowej skarpie mostu Ponte alle Grazie na wyrobników, spieszących do pracy, i wtykać każdemu torebkę za solda. Przy naftowym kaganku w dżdżyste ranki styczniowe stał zawsze w tem samem miejscu skulony Berto, mrucząc jak gdyby pacierz poranny swego życia, nim zaczął codzienną pieśń w ulicach:
— Torebka za solda! Torebka za solda, towarzysze!
Między tą poranną czynnością a chwilą rozdawania gazet miał pustą przestrzeń czasu, trwającą jakieś dwie godziny. Ażeby się nie spóźnić do głównej agencyi, nie wracał już do domu, lecz te bezczynne dwie godziny przesypiał na kamiennej ławie Logii dei Lanzi, jeżeli była pogoda, lub w wielkiej sieni Palazzo Vecchio w czasie deszczu i wiatru. Drzemka na kamiennych ławach tych właśnie miejsc miała na widoku cel podwójny pilnowania terminu dystrybucyi dzienników i dozoru nad synem Cesare. Ten to Cesare, jedyny i pierworodny, był zakałą i klęską rodziny. Wychowany na chodnikach i obok ścieków Florencyi, w jej najbiedniejszych zaułkach, gdzie się gniazdo rodzinne tuliło, znający od dzieciństwa wszelkie jej sekrety, — jako wyrostek stał się urwisem i nicponiem najzawołańszym w tem mieście. Oddawany do najrozmaitszych terminów, każdy z nich kończył skandalem, bójką z pryncypałem lub czeladnikami, wracał w domowe pielesze pożgany nożem, z rozkwaszonym nosem, a w najlepszym razie z podbitemi oczami. Jako chłopiec sklepowy obszedł przeróżne magazyny, zakłady i bottegi, — zewsząd sromotnie wyrzucany. Dobre posady, — jak w ogromnym magazynie powszechnym, od ceny każdego przedmiotu, wynoszącej czterdzieści ośm centesimów, zwanym Quarant’otto, — niweczył sobie najfatalniej wskutek malwersacyj i przywłaszczeń kwot małych, a dla niego niezbędnych na sobotnią hulatykę z puttanami. W innym znowu narzuconym sobie zawodzie coś zwędził, fatalnie coś zepsuł, nawszczynał intryg, a wreszcie zasadniczo i konsekwentnie nie chciał nic robić. Niektóre z „posad“ Cesarego kończyły się przesłuchiwaniem przez komisarza śledczego, pociągały za sobą wypłaty odszkodowań, a jedna znalazła nawet swój epilog w sądzie i kilkomiesięcznej kozie. Cała rodzina drżała wobec postępków tego spadkobiercy nazwiska. Raz wraz padała straszna wieść, że w dniu, gdy powinien był siedzieć za jakąś ladą, pilnie biegać w jakimś interesie, widziano go przejeżdżającego się parokonnym fiakrem w towarzystwie wyfiokowanej przyjaciółki po Viale dei colli, albo w Cascine. Wówczas Berto, wytrwały w swej surowej cnocie i nieubłagany na punkcie czystości obyczajów, uzbrajał się w grubą trzcinę o ciężkiej gałce i zaczynał szukać syna. Znajdował go zazwyczaj pijaniuteńkiego w jakimś barłogu równych mu frantów, albo wyciągał za bujną czuprynę z łóżka przygodnej uwodzicielki. Stary Berto zachodził w głowę, jaki to mistrz zepsucia wyuczył jego jedynaka fenomenalnych wybryków rozpusty, niewiarygodnych łajdactw i bestyalskich wymysłów używania, na których widok jego prostactwo, pełne cichej, wewnętrznej pobożności, stawało oniemiałe i osłupiałe. Miłość dla urwisa nie chciała poddać się oczywistości prawdy, iż Cesare był najzupełniejszym w zakresie sztuki miłosnej samoukiem, wynalazcą i odkrywcą przysmaków nikomu nieznanych. To też wywiązywały się między ojcem i synalem zawzięte walki. Nieraz ciężka gała trzciny odbiła łobuzerskie mięso od gnatów, nie szczędząc całości goleni i czaszki, nie żałując pięknych, umiłowanych oczu i zgrabnego nosa. Straszne cierpienia ojcowskie, ślepe podniety, niestrzymane wybuchy gniewu i niespodziane wypady bezbrzeżnej litości, głucha nienawiść, przerośnięta szaloną miłością, pasye, trwogi, marzenia, dziwaczne zabobony, jak harpie, wirowały wciąż, między jedną z takich egzekucyj a drugą, w duszy starego roznosiciela gazet. Dzięki protekcyi dobrej pani Oscalai, Cesare, osławiony we florenckim świecie pracy, notowany w policyi na najczarniejszej liście, dostał miejsce przy tramwajach. Naprost Mercato Nuovo, na rogu Via delle Lane, gdzie tramwaje po postoju na Piazza Signoria zawracały na Via Calzaioli, Cesare dawał falom ludzkim znać za pomocą nieustannego sygnału, żeby się mieć w tym najruchliwszym punkcie florenckim na baczności, gdyż wóz nadjeżdża. Od godziny szóstej rano, gdy ruch tramwajowy rozpoczynał się w mieście, Berto z logii Orcagnii, lub z sieni Amolfa da Cambio pilnował, czy nygus jest na miejscu. Serce jego radowało się pociechą wielką, gdy słyszał głos trąbki, wrzaskliwie a regularnie rozlegający się przed nadejściem każdego tramwajowego wozu. Puszczał już mimo uszu tysiące błazeństw, bezecnych dowcipów, zaczepek nieprzystojnych, skierowanych pod adresem pokojówek, dążących na Mercato Nuovo, wyskoków niesmacznych i pajacowskich gestów, na jakie sobie ten obwieś pozwalał podczas pełnienia tak ważnego i odpowiedzialnego urzędu, — byleby tylko upilnować nicponia i przyuczyć do pracy. Z niektórych zresztą błazeństw draba sam pękał od śmiechu, pod największym wszakże przed sobą samym sekretem. Nadzór nad konduitą Cesarego mógł trwać do godziny siódmej. O tej porze głos Berta poczynał rozbrzmiewać w ulicach śródmieścia. Zdaleka, zdaleka słyszały go córki i żona, rozlegający się to tu, to tam. Wówczas same stawały do pracy w banco, dając sobie znać o tej jego misyi, mówiąc w pośpiechu, z nabożnym pietyzmem, z głęboką czcią, iż to tata już porykuje:
Ecco-lo! Babbo gia urlá!
Zupełne przeciwieństwo Cesarego stanowiła jego młodsza siostra, Isolina. Była ona najżywszą pociechą i osłodą życia ojca Berto. Część, i to najznamienniejszą, swoich zarobków, które stale, własnym przemysłem zdobywała, przynosiła rodzinie. Wzięła oddawna w opiekę dwie najmłodsze dziewczyny, ubierając je w swą bieliznę i swe sukienki, umiejętnie przerabiane po nocach, sama zaś odzież i pożywienie zdobywała dla siebie prawie od niemowlęctwa. W najtrudniejszych okolicznościach dawała dobrą radę i spieszyła ze skuteczną pomocą. Ona to zawsze umiała znaleźć jakoweś szczęśliwe wyjście z labiryntu awantur Cesarego, — ona jedna ważyła się stawać do oczu rozjuszonym jego pryncypałom, tłómaczyć go i wypraszać, oraz wyjednywać łaskę nowych protekcyj u pani Oscalai, gdy już sam ojciec nie śmiałby polecić go komukolwiek. Isolina była niejako rozumem rodziny. Między ojcem i nią istniało religijne porozumienie. Razem chodzili do dalekiego kościółka świętej Moniki i odprawiali tam swe własne, wspólnie poczęte i umówione modły, czynili wspólne śluby na intencyę Cesarego, zachowywali posty i pełnili ciężkie pokuty, o których, prócz nich, wiedzieli jedynie władcy i pośrednicy zaświatowi, dla ich wierzących dusz bardziej realnie bytujący i czynnie pomocni, niż zimni, okrutni ludzie, przeciwko nim we wrogą złączeni masę władcy tej ziemi. Ale i to zdrowe jabłko robak toczył. Uroda Isoliny przerażała ojca Berto. Spostrzegał coraz wyraźniej w jej oczach, wyrazie ust, w ruchach, uśmiechach, smutkach, zadumach, nagłych rumieńcach, nerwowych drżeniach jej małych, spracowanych rąk to, o czem wiedział, że przyjdzie. Trząsł się ze strachu na myśl, że okrutne coś, jak chichot dyabła leżące dotąd w uśpieniu, ocknie się któregoś dnia w ciele tej pięknej, młodej dziewczyny, rozlegnie się nad jego głową, zniweczy wszystko piękne i porwie wszystko dobre. Zabierze mu Isolinę, tę, tak jeszcze niedawno dziewczynkę małą, niewinną jak kwiat irysu w ogrodzie Santa Croce! Narodzi się zmysłowość kobieca, żądza cielesna, tajemnicze złe w tym bycie dobrym, w sercu niewinnem, jak wełna świętego baranka. Ile razy po kilku dniach niewidzenia spotykał się z córką, rzucał na nią z podełba badawcze spojrzenie starego znawcy zmysłów, czy się jakim znakiem klęska nie zapowiada. Gdy otrzymała tak dobre miejsce za miastem, u podstarzałego cudzoziemca, poważnego bogacza, a w tym samym domu, gdzie przebywała błogosławiona opiekunka, signora Oscalai, — ucieszył się nadzwyczajnie i szczególnie długo modlił pod chórem u świętej Moniki za pomyślność tej sprawy. Kombinował swoim starym rozumem, że dziewczyna będzie zdala od wiru miejskiego, od pokus, łajdactwa i zaczepek pięknych urwipołciów. Pan Granowski poczynił Isolinie zastrzeżenia w tym duchu, ażeby nikt z rodziny, nikt z żadnych „braci“, żadnych „kuzynków“ i znajomych, — a, uchowaj Boże! — istotnych amantów nie pokazywał się nigdy w willi. Płacił dobrze za pracę, dawał doskonałe pożywienie, pokój do mieszkania, wymagał ściśle posłuszeństwa, porządku, obyczajności, ale nie chciał znać żadnych figur, ani spraw, związanych z osobą pokojówki. Isolina zabrała się do roboty z nadzwyczajnym zapałem na obudwu górnych piętrach. Catone więcej już teraz gderaniem, doradczemi gestami, niż czynem, dopomagał w sprzątaniu, woskowaniu podłóg, czyszczeniu mebli i sprawowaniu porządków wszelkiego rodzaju. Pilnował również, żeby się ta młoda pracownica nie wkradła zbytecznie w łaski „padrona“, to też co pewien czas podpuszczał pewną ilość umiarkowanych denuncyacyj, zełganych szkalowań i podejrzeń na nową „camerierę“. Podkradał kredensowe smakołyki i zwalał na nią, niszczył nawet dokonane wzorowo porządki i oskarżał niewinną o niedbalstwo. Mimo to wszystko „ekscelencja“ był naogół zadowolony z protegowanej pani Oscalai.
Po skończeniu pracy, w swym pokoju na górze, którego okno wychodziło na prześliczny ogród willi, Isolina doświadczała rajskich rozkoszy. Przyzwyczajona do sypiania we wspólnem, rodzinnem łóżku z siostrami i matką, do brudu, zaduchu, zimna, ciasnoty, do wiekuistego prania i gotowania w izbie, do zgiełku i swaru ubóstwa, rozwalała się teraz na morzu czystej pościeli ogromnego, metalowego łóżka, w którem jej drobne ciało ginęło pod niezmiernemi kołdrami. Błądziła po tanim dywanie, śniąc, że jest wielką damą. Przeglądała się w dużem lustrze i codzień inaczej przestawiała swe „własne“ meble. Wieczorami, gdy zapachy biły z ogrodu w otwarte jaj okno, gdy rozkoszny śmiech dzieci napełniał go gwarem, niewzywana do żadnej posługi, siedziała przy oknie, nurzając się w marzeniu, że jest zaklętą księżniczką, — przymusowo wtrąconą do klasztoru wielką panią, albo inną romantyczną heroiną, o czem się przecie niemało naczytała, wertując przez całe dzieciństwo i wczesną młodość wszystkie sensacyjne romanse, jakie tylko zawierało na składzie rodzinne „il banco“.


Pewnego dnia, po ulewnym deszczu, który na krótki czas przesycił wilgocią pyły spalonej ulicy, pan Granowski powziął zamiar udać się piechotą do przystanku tramwajowego San Gervasio, tam wsiąść w kolejkę elektryczną i jechać do miasta. Przedpołudniowy upał zaczął rozżarzać na nowo zwilgotniałą ziemię, lecz jeszcze powietrze było miękkie i pełne niezrównanych aromatów, bijących z wielkich ogrodów. Oczekując na odgłos kolejki, zjeżdżającej z góry Fiesole, który się przydługo nie rozlegał, kapitalista przechadzał się w cieniu ogromnych platanów i z roztargnieniem spoglądał to w górę, to ku miastu. Ulica była pusta najzupełniej, — to też każdy przechodzień wpadał w oczy. Od małej trattorii, która mieściła się naprzeciwko przystanku, ociężałymi kroki szedł w kierunku Salviatino młody człowiek. Spiekota dokuczyła mu, widać, w czasie wędrówki pod górę, gdyż zdjętą z ramion kurtkę niósł przewieszoną na ręce, a wielki fontaż krawata rozwiązał pod szyją i raz wraz wachlował się szerokiemi skrzydłami kapelusza. Pan Granowski doznał bardzo przykrego wrażenia, ujrzawszy tego przechodnia. Gdyby nie to, że tamten już go dostrzegł i poznał, byłby niepostrzeżenie umknął w obmurowaną fiesolańską ulicę. Lecz było już za późno. Wypadło przybrać najserdeczniejszy uśmiech na wargi skrzywione od odrazy. Był to rodak. Pan Granowski zasadniczo i bezwzględnie unikał właśnie rodaków wszelkiego rodzaju. Z tym tedy naprędce sfabrykowanym uśmiechem przyjemnego zdumienia pan Granowski wyciągnął do przechodnia obie ręce, mówiąc:
— Kogóż to widzę?! Pan Śnica!
— Upadam do nóg! Moje najniższe... — mówił tamten, niemal po ziemi wywijając swym kapeluszem o wielkiem rondzie.
— Jakież to losy zapędziły kochanego pana aż tutaj, za San Gervasio?... — pytał pan Granowski.
— Smutny małżeński przymus, niedola, o jakiej prawdziwie lepiej jest nie mieć pojęcia.
— Doprawdy? Cóż takiego?
— Żona moja odbywa połóg w zakładzie operacyjnym w Salviatino, przy końcu tej ulicy... — mówił pan Śnica, wskazując na daleki wylot zadrzewionego szlaku.
— Czy podobna? W Salviatino! Nie wiedziałem.
— Od tygodni defiluję już tędy dzień w dzień. Odwiedzam ją, gdyż mieszkać tam byłoby dla mnie za kosztownie.
— Pewno, pewno... — potwierdzał pan Granowski, namyślając się, jakimby frazesem odczepić się od tego młodzieńca.
Nasłuchiwał podstępnie, czy nie rozlega się zgrzyt nadjeżdżającego pociągu. Lecz, jak na złość, cisza była zupełna. Patrząc teraz z pod oka na twarz owego Śnicy, przypomniał sobie zdarzenia z przed roku. Śmierć córki Xenii w domu zdrowia, w Krakowie... To ten przecie człowiek, malarz Śnica, siadywał tam zawsze w poczekalni sanatorjum... Tego samego dostrzegł w korytarzu, gdy dano znać, że na progu swej izby umarła... To ten trzymał na kolanach głowę Xenii i patrzał z wyrazem wściekłego, rozszalałego żalu w jej oczy na poły przymknięte, gdy tam za późno przybył, on, ojciec... Żal poruszył się na nowo w piersiach pana Gronowskiego i źgnął swem ostrzem przyschniętą ranę. Mściwość za wszystko, nieuzasadniona i bez przyczyny względem tego człowieka, wzniosła się z głębin bólu i strzeliła w nieprzyjaznem spojrzeniu.
— A szanowny pan wciąż tutaj w swem „De Granno?“ — zapytał ów Śnica w sposób tak subtelnie szyderczy, że pan Granowski doznał dziwnego otrzeźwienia ze swych wzruszeń.
— Tak, mieszkam tutaj na uboczu. Dla ciszy...
— Ciszę musi pan mieć tutaj, Bóg łaskaw, idealną. Pozwalam sobie codzień, wracając ze Salviatino, podkradać bezprawnie cudne zapachy kwiatów pańskiego ogrodu, podpatrywać nieopisane piękno pańskich róż.
— Alboż pan wie, który to ogród? — pytał bogacz, zmieszany tą wiadomością.
— Czyżbym śmiał nie wiedzieć tego? — cedził malarz z bestyalskim półuśmiechem. — Do bogacza, jak do źródła! Wiedzą chudopachołkowie sąsiedzi, gdzie siedzi magnat-rodak w tej Fiorenzy. Nie tak wielu przecie na obczyźnie mamy na oku naszych panów, którzy mogą pędzić żywot miększy od runa baranka, żywot Feaków, byśmy, polska hałastra, wiedzieć o tem nie mieli.
— A pan gdzie mieszka? — przerwał magnat.
— Na via Ghibellina... — szepnął malarz niemal ze skruchą, jakby wyznawał sprawkę niezbyt czystą.
— Czemu pan do mnie nigdy nie zaszedł?
— Bałem się przeszkodzić. Pragnąłem, a nie śmiałem...
— Co za facecye!
— Zaglądałem nieraz przez mur, przez kraty bramy żelaznej i cieszyłem się, że panu za tym murem i za tą kratą tak dobrze. To mi sprawiało dziką przyjemność i, jak dotąd, wystarczało.
— Dawno pan już żonaty?
— Od roku, panie.
— To... w Krakowie?
— W Krakowie, panie.
— Cieszę się bardzo, że miałem sposobność odnowienia tak przyjemnej znajomości. Liczę, że teraz nie poprzestanie pan na zaglądaniu przez kratę bramy, lecz zechce próg przestąpić i odwiedzi mię. Teraz muszę spieszyć... Właśnie tramwaj nadchodzi...
— Skorzystam z łaskawości pańskiej, skoro tylko ułożą się moje sprawy. Bo, po prawdzie, wybierałem się... Właściwie... Pragnąłem tylko parę słów...
— Proszę pana. Czekam więc... Gdyby mię pan nie zastał w domu, proszę zostawić służącemu karteczkę, kiedy mam czekać.
— Żałuję, że pan w tej chwili nie może mi udzielić chwili czasu, bo sprawa, o którą mi idzie, nie wymaga, prawdę powiedziawszy, tak wielkiego zachodu. Pocóż to miałbym niepokoić szanownego pana, kiedy to wprost — dwa słowa...
— Tramwaj już słychać, lecz jeszcze daleko... Więc — dwa słowa? — pytał pan Granowski z uprzejmością, która ledwie osłaniała coraz widoczniejszą wyniosłość.
— Zastanawiałem się nieraz, — mówił Śnica, kreśląc laską znaki na białym pyle, — jak też stoi sprawa zrealizowania marzeń tej nieszczęśliwej pani Xenii, o których do mnie tyle razy mówiła...
— Jakich marzeń?
— At! Była już wtedy chora. Brała mię na „świadka“...
Śnica parsknął krótkim śmiechem. Po chwili wpatrzył się w pana Granowskiego sępiemi oczyma i wnet te spojrzenia, jak sępie szpony, zapuścił w jego duszę.
— Świadka? Do czego? Jakiego świadka?
— Świadka do tego przecie „testamentu“ nieboszczyka Nienaskiego. Że to Nienaski caluteńki swój majątek, do ostatniego halerzyka, zapisał krajowi, czy też swoim robotnikom, czy tam swoim fantastycznym ideom, na koszta jakowychś przyszłych budowli „narodowych“, — albo ja tam wiem? — a ona niby ma to wypełnić, co było postanowione w najostatniejszej chwili przed jego zgonem... Ja niby także, między innymi, miałem pilnować, żeby się to wykonaniem pełniło, co zostało zapisane węglem w kominie. Te właśnie dzieciństwa...
Pan Granowski przypatrzył się z pod oka malarzowi Śnicy i powziął od tego rzutu jasną wiadomość, że tęgą będzie miał z tym bandytą biedę. Drżenie go trąciło pod kolanami. Zimno przeniknęło. Wiedział, że to zimno będzie długo trwało. Może nawet przylgnie na stałe. Przeklął chwilę spotkania z tym człowiekiem. Śnił pod sekretem, żeby go tak niespodzianą napaścią porwać za gardziel, ścisnąć aż do skutku, przegiąć za obmurowanie drogi i pchnąć w głęboką fosę, pełną grząskiej wilgoci. Nikogo na drodze nie było... Błysnęła w myśli jasna pokusa... Tymczasem, jako człowiek istotnie mądry nie mówił nic, aż tamten głupi przestanie.
Śnica jak gdyby widział jego myśli i tajne zachcenia. Stał w oczekiwaniu. Podniósł oczy nieustraszone, oczy wroga, który nie ustąpi, nie przelęknie się niczego, który uderzy nie dziś to jutro, — i rzekł cicho:
— Otóż i zaspokojona moja ciekawość. Biedne było dziecko z tej pani Xenii. Umarło biedactwo, ściskając kurczowo w srebrnym worku ów żałośliwy testament męża. Proszę mi wierzyć, że zawsze mi jej szczerze żal...
— Dziękuję panu za współczucie.
— O, ja przecie bezinteresownie! Tylko, jako ów świadek, chciałem zdać sprawę jej cieniowi, gdyby mię przypadkiem nawiedził i pozwał, że niby moje świadczenie...
— Niechże pan źle nie zaświadczy przed tym cieniem... — rzekł łagodnie pan Granowski.
— Doprawdy, nie wiem, coby rzec należało...
— Wszystko, czego moja córka pragnęła, zrobi się w swoim czasie, we właściwej formie... — ciągnął stanowczo a tajemniczo, jak prezes ministrów.
— No, człowiek się tam potrosze informował w swoim czasie — rzekł Śnica skromnie. — To samo i tutaj... Boże drogi! „W swoim czasie, we właściwej formie“...
Znowu zaśmiał się po swojemu i mruknął:
— Już jeżeli być świadkiem, to takim, co przecie wie choć cokolwiek — no nie? Albo nie być wcale — no nie?
— Mnie się wydaje, że w tym wypadku lepiejby było nie być świadkiem wcale... — z dobrotliwym uśmiechem rzekł pan Granowski.
— Szanowny pan tak mniema?
— Oczywiście. Prawda rozmysłów nie potrzebuje.
— Ani świadków.
— Zresztą będziemy mogli o tem wszystkiem pogwarzyć swobodnie, gdy mię szanowny pan odwiedzi. Tutaj gorąco. Nieprawdaż? Upał dziś, upał! Zdawało się, że po deszczu zelżeje, a tu tymczasem już teraz tchu brak. Mój pociąg już wnet tu stanie... A więc, może jutro, o godzinie dwunastej w południe? Czy dobrze?
— O godzinie dwunastej... Dobrze, — rzekł Śnica w zamyśleniu.
— No, to do zobaczyska!
Malarz ukłonił się zuchwałem drgnieniem głowy, wykręcił na pięcie i odszedł w swoją stronę. Pan Granowski długo patrzał, gdy się rękawy kolorowej koszuli zuchwalca przesuwały na tle białej drogi, zielonych, na głucho zamkniętych, okienic i rudych drzwi. Tramwaj nadjechał i na chwilę wstrzymał się u wystawy małej kawiarenki. Pan Granowski zgrabnym ruchem wsunął się do otwartego przedziału, który był niemal pusty. Wóz ruszył w drogę i począł chwiać kadłub pasażera. Głowa kołysząca się bezwładnie wiedziała, że niebezpieczeństwo jest na nowo, niebezpieczeństwo żywe i czuwające w głębi, jak dawniej, za dni „interesów“, za dni długiego więzienia w Paryżu, za dni straszliwych upadków i ohydnych wzlotów. Rozum widział je istniejące nietylko na zewnątrz, lecz patrzał z czujnością, jak leży w duszy, tajne a takie samo oddawna, podobne do zewnętrznego, maleńkie, jak plazma, a olbrzymie, jak wszystko, z czego się życie składa. W chwili wytchnienia, pomyślnej kolei rzeczy i cielesnego dobrobytu któżby o niem myślał, — i poco? Któż myśli o plazmie? Chyba uczony, który ją bada. Można było nad niem panować, przechodzić obok niego i nad niem do swej pracy i do swych celów, rozumując: — gdyby nawet było w istocie na zewnątrz i w głębi, będę robił to i tamto. Będę działał, nasycał się używaniem, będę rozmyślał, czerpał rozkosz ze sztuki, będę czytał. Wytwarzała się i rosła nowa satysfakcja przyswajania nieziszczalnie doskonałych i pięknych dzieł przeszłości, tęsknota do nieznanych jeszcze, podobna do niewysłowionej rozkoszy czytania mądrej i pięknej książki, do niepoznanych jeszcze jej stronic. Ale oto w pospolitej rozmowie, w rozmowie głupio przygodnej, beztreściwej i nudnej padło słowo bez sensu, nieznaczne, nikłe, a jednak zarodcze, plemnik straszliwy, z którego wyrośnie twór niewiadomego porządku. — „Świadek Xenii...“ — Oto przeszedł drogą, tamtą aleją, żywy świadek Xenii. Nie cień, jak ona, lecz żywy człowiek. Ten człowiek ją widział, znał, uwielbiał. Ma w oczach jej postać. Przysłała go, żeby zapytał, co się stało z wykonaniem zapisu. Ona — tego przechodnia — do ojca. Tak zapłodniona została niewiadoma plazma w głębinie. Rosnąć teraz będzie wewnętrzny twór, nieposkromiony mściciel, który we dnie i w nocy rozdzierać zechce spokojną całość na połowy, — połowy na nowe połowy, — targać każdy strzęp, deptać i rozgniatać stopą każdą ułudę dosytu. Nie będzie pociechy! Biada każdemu wspomnieniu! Biada samej tęsknocie! Nic się nie ostanie przed uderzeniem! Rozumowania odbywały się, myśli kojarzyły, lecz uczucia wynikały nie na trwałej powierzchni życia, lecz nad ruchomą, niejako, podłogą, nakrywającą bezdenny otwór, która się poczęła nachylać i stawać wspak, pionowo do niezgłębionej czeluści, jak w starych, zbójeckich zanikach, w jakowemś Monte Orlandi Cadolingh’ów hrabiów Settimo.
Pan Granowski minął plac Cavour i jechał długą ulicą tegoż nazwiska, aż do placu Duomo. Tam wysiadł. Poprawiając raz wraz swój nieodstępny monokl, szedł ulicą Calzaioli wśród żywego gwaru ludzkiego. Ten gwar zdawał się przemawiać do jego duszy zrozumiałą oddawna, umiłowaną mową życia, potwierdzać mądrą koncepcyę walki. Wszystek ogrom ludzki, jak wielka masa wód przesuwający się dokądś, zdawał się wołać tysiącem głosów; — nie daj się! To też pan Granowski uśmiechnął się po swojemu do samego siebie i nakazał samemu sobie: — Nasze dzieło nie potrzebuje i nie ma przyjaciela! Zdławimy i tego posła! — Wiedział, jak straszliwą będzie ta walka, nawet nie z sobą, lecz z wiotkiem wspomnieniem, z omdlewającym zapachem bukiecika fijołków, który leżał na piersiach córeczki Xenii, gdy spała w swej czarnej trumnie. Trzeba będzie jeszcze raz skrzywdzić córeczkę Xenię! Jeszcze raz ją rzucić, jak niegdyś, jak tyle razy w przeszłości! Jak tylekroć w przeszłości, trzeba będzie porazić ją nieulękłym kosturem, podeptać jej pamięć, jak była podeptana jej wola! Pamiętał, jeszcze pamiętał... Tak samo co do joty. Ta noc w Paryżu, gdy przelatywał z dworca na dworzec w świszczącym automobilu, a ją płaczącą opuszczał. Jeszcze stoi w uszach ów świst i drapie w gardle zapach benzyny. Taki sam wtedy ludzki tłum. Miliony świateł, wrzawa, gwałt, pośpiech na dworcu Paris-Lyon. Łoskot pociągów. Tak samo serce zamiera i ustaje, ni to gołąb, strzęsiony od zabójczego strachu w jastrzębich szponach. I tak samo pożąda szybowania w swojem powietrzu. Tak samo, jak wtedy, wola szatańska chłosta plecy knutem niepokonanym: do roboty, do dzieła, do zwycięstwa, naprzód, do szczytu! Och, odchyliła się jama najniższa, „piwnica“ duszy, gdy pragnął śmierci córeczki Xenii, aby posiąść jej skarby! Wspomnienie, gdy patrzał na jej czarujący gardziołek w śmiertelnej chorobie i podstępnie marzył, żeby ustało w nim pulsowanie gorączki...
Za cenę tych wspomnień odkopanych pan Granowski postanawiał załatwić się z posłem. Ten za to zapłaci!
Poszedł w poprzeczną, gwarną, jak piekło, ulicę Borgo do gmachu telegrafu. Tam nadał depeszę do swego adwokata, mecenasa Naremskiego w Krakowie, z rozkazem, ażeby dążyć do sprzedania kopalni „Xenia“ pod Krakowem każdemu, kto ją kupić zechce, byle na zyskownych warunkach.


Nazajutrz, nieco po dwunastej godzinie, Catone zaanonsował gościa, zwłoska wymawiając jego nazwisko:
Signor Snica.
Pan Granowski kazał prosić malarza do salonu. Przez moment dosyć długi zmusił go do czekania na audyencyę. Wieczorem poprzedniego dnia, w ciągu nocy i rano rozmyślając o nowym problemacie, zdecydował nieodwołalnie, że trzeba będzie mieć tego człowieka wciąż na oku, bez przerwy w ręku; — że trzeba go osaczyć niepostrzeżenie, oplątać niby to dobrodziejstwem, — a właściwie opłacać sowicie, — w ten sposób niwecząc grube z jego strony zamysły szantażu. Konieczność ciągłego obcowania ze Śnicą i rozpostarcia w ten sposób nad nim dozoru, aczkolwiek wstrętna nie do zniesienia, wynikła logicznie z nieodzownej potrzeby wywiadu, co on właściwie o zapisie może wiedzieć, — w jakiej formie od Xenii o nim słyszał i jakie są wogóle jego szantażowe walory. Należało to wszystko w ciągłym kontakcie osobistym wyśledzić aż do ostatniej niteczki, dotrzeć do prawdopodobnej, lecz dopiero na mocy dowodów i badania niewątpliwej bezpodstawności uroszczeń, i wówczas, jako bezsilnego szantażystę, zniszczyć bez miłosierdzia, zgładzić, jak plugawego a natrętnego szczeniaka.
Malarz wprowadzony został z salonu do gabinetu pana Granowskiego. Chwila oczekiwania była celowo przedłużona, ażeby przybysz mógł nabrać respektu dla wspaniałości urządzenia. Minąwszy próg gabinetu, Śnica poślizgnął się na lśniącym parkiecie, co właścicielowi willi sprawiło niemałą przyjemność. Gdyby się był zwalił na ziemię, ta przyjemność byłaby podwójną. Był to dobry prognostyk i oznaka materyalna pewnej słabości franta. Pan Granowski miękkim gestem, łaskawym ruchem ręki wskazał malarzowi fotel naprost okna, a sam cofnął się za swe wspaniałe biuro. Okno było otwarte i w niem, jak obraz, widniała Florencya. Pole marsowe dzieliło od niej widza w ten sposób, iż wznosiła się na tle jasno-zielonem. Wieża Giotta zdała się być utkaną z aksamitu, a radość kopuł pokryła miękka łagodność mgły oddalenia. Śnica rzucił okiem w to okno i odwrócił krzesło tyłem do widoku.
— Myślałem, że panu taki obraz zrobi przyjemność... — rzekł pan Granowski.
— Nie, — krótko odpalił młody człowiek.
— Znudziło pana, widać, to miasto.
— Czy ja tam wiem... Wszystko mi jedno, gdzie mieszkam. Widziałem już sto tysięcy razy tę wieżę tego Giotta i te tam inne cudeńki. To dla Anglików i Angielek, dla Niemców i Niemek, nie dla mnie. Knajpa Lapi, Giuberosse, Dungamo... Nienawidzę Włochów.
— No, tutaj jesteśmy poza miastem.
— Tak jest.
— Pańska żona dawno już przebywa w sanatoryum?
— Dawno. Jeżeli to zliczyć na liry, to będzie jakieś jezioro, morze, a nawet ocean.
— Ma pan syna, czy córkę?
— Syna do usług.
— Ileż on sobie liczy, jeżeli nie rachować na liry, lecz na dnie?
— Około miesiąca.
— A czy żona pańska z synkiem długo jeszcze tam pozostanie?
— Aż do czasu wy... tego... Gdyby mogła chodzić żwawo, zwialibyśmy, oczywiście, bez tkliwszego pożegnania, ale w tych warunkach, w stanie leżenia i ledwo łażeń... O czemże tu mówić?
— I jakże pan zamierza z tego wybrnąć?
— Wcale nic nie zamierzam. Nawet wybrnąć nie zamierzam. Z Wirgiliusza zapamiętałem sobie przepis: Una salus victis nullam sperare salutem.
Pan Granowski śmiał się pobłażliwie, rozumiejąc dobrze, do czego zmierza ta gadanina. Czekał, w jaki to sposób artysta zacznie domagać się „pożyczki“. Nie miał przecie zamiaru ułatwiać mu sytuacyi. Śnica rozejrzał się po gabinecie z uwagą, okiem znawcy, krytyka świadomego, ścisłego i zawziętego. Pogardliwie zlustrował przedmioty zbytkowne, tu i owdzie rzucające się w oczy. Podniósł głowę i zapytał:
— Wracając do kwestji zapisu pani Nienaskiej, chciałbym zapytać, jak szanowny pan zapatruje się na sprawę testamentu?
— Mówiłem już panu wczoraj, że jestem w tem, ażeby wszystko co do joty stało się po myśli mej córki.
— Nasz język posiada niezrównane terminy, że tak powiem ścisłej niejasności. Naprzykład, wyrażenie: — „jestem w tem“. To coś, jakby określenie „rzeczy samej w sobie“.
— Doprawdy? Nie przypuszczałem.
— Barwy, któremi ja operuję, nie są przecie własnościami ciał, zawartych w moich tubach malarskich, lecz jedynie zmianami w zmyśle wzroku. Światło działa na te zmiany w pewien sposób właściwy. Tak samo ma się rzecz ze smakiem marsali. To we mnie, w panu i w każdym dwunogim biboszu istnieje tylko szczególna własność tego napoju, której on sam w sobie prawdopodobnie nie posiada. Jak się rzecz ma w istocie z przedmiotami samymi w sobie, tego przecie wcale nie wiemy. Podobnie ja oto nie wiem zgoła, jak się ma sprawa z rzeczą samą w sobie, zawartą przez pana w określeniu „jestem w tem“. Ścisłe to, wierzę, jak tabliczka mnożenia, a niejasne, jak łamigłówka.
— Bo i poco miałby sobie pan łamać głowę nad rozwiązywaniem takich rebusów?
— Obowiązek! Przyrzekłem to córce pańskiej na jej łożu śmiertelnem! Kazała mi przysiąc, — zaklęła mię, zaklęła! — że będę pilnował tej sprawy. Muszę!
— Majaczyła, biedactwo, w chorobie.
— Była ścisła metoda i konsekwentna ciągłość w tem majaczeniu. Boć przecie istnieje testament Nienaskiego.
— Istnieje? Czy tak? Pan go widział?
— Widziałem. Był w srebrnym worku pani Xenii, w worku, z którym się nie rozstawała.
— Czytałeś pan ów testament? — pytał pan Granowski z uśmiechem, cicho, patrząc spokojnie w twarz Śnicy wyblakłemi oczyma.
— Oczywiście, że znam treść zapisu... — odrzekł malarz stanowczo a wymijająco.
— Właśnie to jest cała bieda... — westchnął pan Granowski, — że ani ja, ani nikt dokładnie nie zgłębił treści owego aktu. Nikt nawet ściśle nie wie, jak wyglądał tak zwany „testament“. Kogo tylko o to indaguję, każdy zna rzecz ze słyszenia. Nikt samego papieru nie przejrzał trzeźwemi oczyma. A tymczasem trzeba, drogi panie, nieszczęścia, że ów srebrny worek z zawartym w nim papierem ktoś skradł w chwili śmierci Xenii. Kto go skradł? Czy baby, które przyszły na śmierć ją ubierać, — czy kto ze służby domu zdrowia, — czy kto z gapiów, których tam było pełno, gdym ja na skutek alarmowego telefonu przybiegł, — czy wreszcie kto ze znajomych, z przyjaciół, z gości?
— Doprawdy? Któżby mógł skraść papier taki? — pytał Śnica w zamyśleniu.
— Szukałem ci ja tego worka z testamentem wszelkimi sposoby, na jakie stać człowieka, nająłem detektywa, przetrząsałem kuferki owych bab kościelnych. Napróżno, drogi panie! Worek przepadł, jak kamień w wodzie.
Śnica kiwał głową, potakując, i patrzał uważnie w oczy milionera. Po pewnym czasie rzekł:
— To musiał zrobić ktoś, komu na tem zależało, żeby testamentu nie było. Is fecit cui prodest. Nieprawdaż?
— Na pamięć oto muszę konstruować sobie ów zapis mego zięcia, — ciągnął pan Granowski, nie zwracając na ostatnią sentencję uwagi. — Na pamięć, panie, z majaczeń mej Xenii w chorobie buduję całość planu i w taki to sposób „jestem w tem“, ażeby go odtworzyć i odbudować.
Śnica milczał.
— Czy mam zdać panu rachunek z tego, co i jak przedsiębiorę? — spytał ironicznie właściciel willi.
— Zobaczymy... — rzekł malarz, odsłaniając dwa szeregi zębów prześlicznych i, jak ser, białych.
— Nad czemże pan teraz pracuje?
— Mam robotę przy restauracyi starych fresków w Palazzo Vecchio i w innych budach.
— To przyjemne zajęcie?
— Nie wiem, czy to przyjemnie wisieć na wznak w leżaku i mazać według czyichś pomysłów kulfony na mokrym murze. Mało zarabiam i to jest bezwzględnie nieprzyjemne.
— Razi mię w panu pewna zgorzkniałość, pewien nie zdrowy pesymizm, tak często zresztą spotykany u naszych artystów. Ja w swej młodości sto razy byłem bogaty i sto razy bez fenia. Zawsze, — ciągnął pan Granowski, — byłem dobrej myśli i pogodnego ducha, zawsze wierzyłem święcie w pomyślny wynik.
— A ja wprost przeciwnie. Bogaty nie byłem nigdy, szczęścia zupełnie nie mam i w pomyślny wynik nie wierzę. Ostrożnie muszę nawet nos ucierać, ażeby palca nie wywichnąć. Bieda mię zagryza.
— To są rzeczy zewnętrzne.
— Apetyt jest sprawą wewnętrzną, a i głód również, niemniej jak brak „feniów“. Ostatni dezorganizuje ducha najściślej wewnętrznego. Ja, panie, nie mam gdzie iść! Literalnie drogi nie mam pod stopami. Nadto — nie mam ani jednej myśli w głowie. Powiem krótko i ściśle: niema rzeczy, o której mógłbym myśleć. Jest to wierny obraz mego wnętrza.
— Głód! Głód jest to wyrażenie patetyczne, deklamacyjne. Europejczyk — i głód? To contradictio in adjecto na terenie naszej części świata...
— Jeżeli ja mam nieopłaconą od roku „pracownię“, gdzie śpię, tkwię i pitraszę na płótnie lub papierze stany mej duszy nikomu na nic niepotrzebne, — jeżeli dziki i plugawy pomiot etruski zastępuje mi codzień na schodach drogę z pytaniem, kiedy mu za ten rok miniony zapłacę, — słyszał kto coś podobnego? — a oknem przecie z czwartego piętra na ulicę „wyspacerowywać“ nie mogę... Jeżeli drugi współpsubrat tamtego Włocha indaguje mię w drugim końcu miasta, i to dzień w dzień, kiedy mu zapłacę za połóg żony, za operację, za jakieś tam jej utrzymanie w sanatorjum od sześciu tygodni... Sumy sobie powypisywali na papierach — i do mnie! Codzień któryś z tych nikczemnych bandytów włoskich czegoś chce ode mnie! a dziś, a dopiero jutro? Dziecko, pieluchy, flaszki mleka, niańki...
— W życiu malarzy zawsze małe dochody trzymają się uparcie wielkich wydatków. To jest zrośnięte z naturą fachu. Czy to możliwe, żeby malarz regularnie wyładowywał czynsz za pracownię, płacił w terminie długi? Ale odwróćmy sprawę!...
— Owszem, odwróćmy!... A nawet przewróćmy ją do góry nogami!
Śnica miał oczy półprzymknięte. W twarzy z natury wesołej — wyraz statecznej, choć stałej i spokojnej furyi. Nie był w stanie przezwyciężyć zgnębienia i ukryć troski, która go pożerała, widać, bez przerwy. Drżenie, nad którem nie mógł zapanować, przebiegało wokół jego pięknych oczu i ust. Coś w sobie bezwzględnego ważył, na coś decydował się wewnętrznie. Starszy pan, obserwując pilnie swego gościa, przezierał nawskroś, co się w tamtym dzieje. Łagodny uśmiech, kryjąc się pod jego przyciętymi wąsami, zdawał się czuwać zawzięcie nad kolejnością emocyi malarza. Pan Granowski, trzymając w kieszeni nabity browning z odsuniętym bezpiecznikiem, rzekł wyraźnie i dobitnie:
— Człowiek mądry powinien myśleć o sobie i przedsiębrać wszystko dla siebie. Nieprawdaż, panie?
— Ehe...
— Przecie, jeżeli robić coś ważkiego, zasadniczego, dobrego, to przedewszystkiem na korzyść tego celu, który, co do wartości, znamy najlepiej, — mogę powiedzieć, znamy jedynie, — który nas zawieść nie może, jak, niestety! zawodzi wszystko na tym padole, to jest dla siebie samych. Nieprawdaż?
Śnica patrzał mu w oczy, usiłując zgadnąć myśl, kryjącą się w powyższych słowach.
— Cóż pan, pańska żona, pański syn na tem zyska, jeżeli ja, w genjalnem, przypuśćmy, jasnowidzeniu, odgadnę „testament“ Nienaskiego w zupełności i wypełnię wszystkie co do joty jego paragrafy? Cudze licząc pieniądze, pan się przecie nie zbogacisz!
— Ja znam treść testamentu... — mruknął Śnica wyniośle, chrapliwym głosem, z wewnętrzną wściekłością. — Nie o mnie tu chodzi. Nie liczę cudzych pieniędzy i nie myślę się zbogacać. Nie pragnę wcale pieniędzy Nienaskiego, a więc mogę powiedzieć, że je posiadam. Czy nie? Pan się pomyliłeś...
— Będę panu wdzięczny, jeżeli mi kiedyś wyłożyć raczysz swe wiadomości o zapisie... — rzekł pan Granowski z pewną rozterką. — Teraz chciałbym zapytać, czy nie mógłbym poznać pańskiej żony i synka?
(Pan Granowski domyślał się, że opowiastki o żonie i synu są wymysłem i ordynarną blagą artystycznego bandyty.)
— Poznać moją żonę? — rzekł Śnica, wyrwany przez to pytanie z nurtu swych myśli. — Owszem, proszę...
— Więc to w tutejszym szpitalu, w Salviatino?
— Tak, tutaj w pobliżu.
— A czy pani nie zrobiłaby przykrości nasza wizyta?
— Broń Boże!
— Czy moglibyśmy pójść tam teraz?
— Proszę pana. Możemy pójść.
— Jestem gotów.
Śnica powstał ze swego krzesła. Rozmyślał. Po jego twarzy miotała się rozpaczliwa myśl, że oto nic nie załatwił, nie wydusił z tego „dziedzica“ ani grosza i bez grosza ma iść teraz do Salviatino. Błyski piorunującej wściekłości migotały w jego oczach. Pan Granowski doskonale widział to wszystko. Ileż to razy był w życiu swojem takim petentem! Ileż to razy stał przed kimś, mocując się z wichrami wewnętrznych pasyj! Mając w sobie tę świadomość i te refleksye, uprzejmie gwarzył o Florencyi. Nacisnął guzik dzwonka i kazał Catonowi, który się we drzwiach, jak cień, ukazał, podać kapelusz i laskę. Za chwilę szedł ze Śnicą przez ogród czarodziejsko piękny w kierunku bramy. Tuż za nią, na stromem zboczu urwiska rósł dojrzały o tej porze, w drugiej połowie maja, wysoki, złoty jęczmień. Pan Granowski wskazywał uprzejmie to pólko towarzyszowi, zwracając jego uwagę na dojrzałość kłosów i podkreślając, że to przecie połowa maja. Upał był nadzwyczajny, tamujący oddech, to też obadwaj panowie kryli się w cieniu murów i drzew. Lecz cień murów był skąpy, krótki i przylegający wąskiemi liniami do budynków. Poza obrębem drzew człowiek uczuwał w całym organizmie istne porażenie, w piersiach duszność i ból w głowie. Na pustej, białej przestrzeni gościńca wlókł się jedynie stary człowiek, prowadząc ręką rower, na którym była przytwierdzona paka gazet. Człowieczyna ten był niskiego wzrostu w koszuli kolorowej, rozpiętej na piersiach. Co pewien czas z jego skrzywionych ust wybiegał okrzyk dziwaczny:
Co-gio-fie-ma-tri-vanti!
Kiedy ów krzykacz się zbliżył, pan Granowski wyciągnął rękę po dziennik. Wówczas Berto, roznosiciel gazet, zdjął słomiany kapelusz z wyrazem najniższej pokory i podał Giornale niemal na klęczkach. Oczy jego wpatrywały się w twarz pana Granowskiego, jak w obraz cudowny, a zczerniałe wargi szeptały jakieś uniżone wyrazy. Kapitalista skinął głową i podał solda ojcu Isoliny. Ten zgiął się jeszcze niżej i ośmielił wyrzec:
Eccelenza!
— A co?
— Jestem ojcem cameriery Isoliny. Czy aby wasza ekscelencya jest zadowolony? Przepraszam za śmiałość...
— A — to Berto... — łaskawie raczył odpowiedzieć „ekscelencya“.
— Tak jest, panie.
— Owszem. Dobry zrobiłem wybór, idąc za radą pani Oscalai. Zdaje się, że Isolina jest dobrą dziewczyną i pilną służącą. Czy tak będzie nadal, jak dotąd, — zobaczymy.
— Będę czuwał, wasza ekscelencyo, będę zalecał!
— Zobaczymy! Do widzenia, ojcze Berto! Proszę przyjść kiedy w odwiedziny do córki.
Prawie religijna wdzięczność zajaśniała w głębokich, czarnych, smutnych oczach roznosiciela. Ukłonił się nisko i cofnął w tył ze swym rowerem, czyniąc szerokie miejsce dla przejścia panów. Pan Granowski, wiedząc dobrze, iż towarzyska gawęda o rzeczach wewnętrznych dokucza rozmówcy, z lubością podejmował taki właśnie dyalog. Mówił rozwlekle o florenckiem gorącu pięciomiesięcznem, ześrodkowanem w obrębie wzgórz, przytaczał doskonałe w tym przedmiocie zdanie Alfieri’ego w rozmowie z rabinem Salomonem z mniemanych dyalogów Waltera Landora, — cytował nadewszystko opinię o Florencji swego lokaja Catona, który scharakteryzował to miasto, jako citta qui bruccia, miasto spalające... Śnica kroczył środkiem ulicy, jakby w poprzek ognistego pieca. W sklepiku narożnym, obok mostu nad strumieniem, sączącym się na dnie parowu, kupił torebkę czereśni i zwilżał niemi swe wargi zeschnięte. Za mostem opiekali się na słońcu dwaj celnicy, którzy tu trawili żywot w nieopisanem próżniactwie. Na lewo stała otworem brama domu zdrowia. Trzeba było przebyć duży, nowozałożony ogród, a właściwie dziedziniec, zarośnięty krzakami bukszpanu i oliwy. Pan Granowski nie czuł w sobie po prostu sił do przebycia tej przestrzeni, — wynurzenia się z pod wielkich drzew przy gościńcu na rozpaloną ścieżkę. Należało jednak brnąć po gorącym żwirze, jeszcze niewdeptanym w twardy grunt. Dwupiętrowy budynek szpitalny z okienicami szczelnie pozamykanemi zdala ział karbolem. Jego nowoczesność raziła wśród starych will magnackich a celowość i użyteczność, jakby wydmuchnięta z iłu niedawnego pustkowia, odpychała wobec przepychu na nic nikomu nieprzydatnych ogrodów za olbrzymimi murami Montalto. Zbliżając się do samego już gmachu, pan Granowski zauważył, że Śnica przyspiesza kroku i zdąża nie we drzwi pawilonu, lecz na prawo od niego. Była tam altana szczelnie okryta liśćmi pachnącego wina i kwiatami glicynij, które zwojem ogromnym tworzyły nieprzenikniony dach nad skrytką. W głębi tej kwietnej i pachnącej drzew niszy stał leżak trzcinowy, a na nim spoczywała prześliczna kobieta. W nogach jej zajmowało brzeżek posłania niemowlę, skrępowane powijakami na sposób starowłoski, taki sam, jaki obserwować można na majolikach Łukasza della Robbia, zdobiących fronton domu „Innocenti“. Młoda kobieta podniosła głowę z trzcinowego wezgłowia i zwróciła ją w stronę przybyszów. Wtedy pan Granowski mógł zobaczyć dokładnie twarz bladą po przebytej słabości, otoczoną włosami w nieładzie, koloru jasnego z odcieniem rudawym. Nadewszystko zwróciły uwagę starego znawcy piękności — oczy tej osoby. Były to wielkie, błękitne oczy o kolorze tak szczególnym, iż nie dawał się do żadnej barwy przyrównać, a takiej piękności i wyrazu, że odurzały, jak niewiarygodne zjawisko. Szlafrok pięknej położnicy był cokolwieczek biały, brudnawy zdecydowanie u dołu, a pantofle, wychylające się z pod tego okrycia strudzonych kształtów były zaprzeczeniem wszelkiej formy, przypominającej obuwie.
— Lino... — rzekł śnica, — pan mecenas Granowski był łaskaw...
Bogacz zastanowił się przedewszystkiem, dla czego obwieś nazywa go „mecenasem“, — później złożył pięknej pani wytworny ukłon. Ona uniewinniała się z naturalnością w tonie głosu i uroczem zakłopotaniem z tego, że wstać nie może, i prosiła, żeby spoczął na żelaznem krzesełku. Niemowlę spało pod tiulową zasłoną dla zabezpieczenia go od natarczywości upału i dla ochrony wzroku od grozy porażenia słonecznego. Lecz młoda matka nie mogła powstrzymać się od rozkoszy pokazania przygodnemu gościowi swego pierworodnego. Odsłoniła nakrycie i pan Granowski mógł obłudnie admirować głowinę czerwoną z odcieniem pomarańczowym, zmarszczoną i łysiuteńką, jak u zgrzybiałego staruszka. W przelocie zauważył uszy tej stwory śmiesznie maleńkie, a przecież z niesłychaną dokładnością pasujące do dziwacznej czaszki. Oczy nowego obywatela świata były zamknięte, więc nie można było ich zobaczyć i chwalić. Kolor tych źrenic, według zapewnienia matki, — „najzupełniej bezstronnego“, — miał być jakiś extra-fenomenalny. W owej chwili z pagórków fiesolańskich szeroką a wysoko obmurowaną drogą zjeżdżał wóz ciężarowy, „biga“ na dwu wysokich kołach, zaprzężony w szereg mułów i osłów, obwieszonych dzwonkami i brzękadłami. Woźnica, idący obok sprzężaju, trzaskał raz wraz siarczyście z bata i popędzał zwierzęta, śpiewając wśród hałasu przeciągłą, piękną melodyę toskańską. Ta pieśń, wybiegająca z tumanów białego kurzu, stukot wozu, trzaskanie bata, pobrzęk chomąt, dzwonków, łańcuchów — tworzyły razem jedyny w swoim rodzaju głos wesela, wyraz piękna pracy, siły i radości życia. Dziecko otworzyło oczy, a po chwili usta. Miało krzyczeć, lecz dźwięk zamarł w jego gardziołku. Wylękłe, głęboko zdumione zasłuchało się ów głos, lecący z gościńca. Jego nieruchome, fijołkowe, jak u matki, istotnie niezwykłej piękności źrenice zdawały się przypatrywać lekkim białym puchom obłoków, sunącym po lazurowem niebie. Pan Granowski doświadczył nieoczekiwanie wrażenia żałości, nie istniejącej już, zdawało się, w jego zrównoważonym i zdrowo zimnym organizmie. Przypomniała się jakowaś lotna chwila z życia dawnego — tak zamarła, — że nie było z niej we wspomnieniu ani cienia obrazu. Nic, tylko żałość goła, jałowa, leżąca sama w sobie. Tak niegdyś, przed niezliczonym szeregiem dni, spało w trzcinowej kołyseczce i jego dzieciątko nowonarodzone, zwane Xenią. Było — i niema. Wrośnięte w nie uczucia, pasye, gniewy, bóle, tęsknoty, wycie z męczarni i obłędne radości, modlitwy dziękczynne i modlitwy błagalne — wszystko, chłopską łopatą w głębokiej zakopane ziemi. Przerżnął się wskróś całego jestestwa krótki, niewidzialny, wewnętrzny szloch, — ni to szpic noża, prujący od dołu do góry, od ścierpłych znagła palców, aż do korzeni włosów. Od bólu zjeżyła się szczecina na grzbiecie wewnętrznego zwierzęcia i zakłańcała w jego paszczy żądza zemsty. Gdy starszy pan mówił pięknej matce zdawkowe komunały o oczach jej synaczka, nie domyślała się, jaka w tych słowach zamyka się treść. Wtedy to chętka zrazu przemieniła się w jego głowie na plan doskonały, na matematyczną niemal formułę wyjścia z trudnej sytuacyi. Zapytał położnicy z wytwornością nieposzlakowanego galanta:
— Sądzę, że pani już dobrze się czuje, skoro może opuszczać pokój?...
Zarumieniła się naprzód, a potem skromnie odpowiedziała:
— Tak, już znacznie jestem lepiej.
— Sama pani przyszła do tej altany, nieprawdaż?
— Tak.
— Dalej jednak, niż do tego miejsca, nie próbowała pani jeszcze się wydalać?
— O, nie! Dopiero drugi raz jestem tutaj. Ale tak mi się już uprzykrzyło leżenie w numerze za zamkniętemi okienkami!
— Czy mają państwo zamiar ulokowania się z maleństwem w mieście? Nieprawdaż?
— Oczywiście... — bąknął Śnica.
— Proszę pani... — zwrócił się pan Granowski do młodej matki w taki sposób, jakby ona jedynie o wszystkiem decydowała, a „mąż“, sterczący w pobliżu leżaka, był tu czemś w rodzaju posługacza, albo garsona, — proszę pani, mam pewną prośbę...
— Prośbę? — zdziwiła się pani Śnicowa.
— Gdyby pani była łaskawa do niej się przychylić, bardzoby to była dla mnie pochlebna i przyjemna decyzja.
— Słucham pana!
— Mieszkam niedaleko stąd, — oto tam, na tem wzgórzu za drzewami. Powietrze tam jest bardzo zdrowe na stokach Fiesole, widok rozległy. Dom mam dosyć obszerny, za obszerny, jak na moją samotność. Obok domu jest miły ogród. Czyby pani nie była łaskawa przenieść się z synkiem do tej willi „De Granno“?
Uśmiech zrazu niedowierzania, potem zdumienia, a wreszcie skończonego szczęścia przebiegał po twarzy pani Śnicowej, a dłonie jej kurczowo ścisnęły jedna drugą. Pan Granowski mówił dalej z dystyngowanym spokojem:
— Projekt, który szanownej pani przedkładam do łaskawego uwzględnienia, ma jednę złą stronę. Oto pokoje, które mam na względzie, mieszczą się na piętrze willi. Szczególniej pierwsze wejście mogłoby być dla pani uciążliwe. Lecz jest na to rada. Po prostu, — mówił z wesołym uśmiechem, — wniesiemy tam panią na tymże leżaku. Mam tam silnych ludzi. Trudno, trzeba będzie poddać się. Jest natomiast jedna pomyślna okoliczność. Na tem samem piętrze będzie mogła być stale do usługi pokojowa, młoda dziewczyna, zdaje się, pracowita i usłuchana. Odkomenderujemy ją do boku młodego florentyńczyka..
Pani Śnicowa bladła i oblewała się ponsem. Łzy połyskiwały w jej oczach i uśmiech radosny zjawiał się na ustach.
— Ach, panie! Ja nie wiem... Lechu! — zwróciła się do męża.
Pan Granowski nie przywiązywał wagi do tej apostrofy i ciągnął:
— Co się tycze stołu, to raczy pani przyjąć — czem chata bogata. Ja w samotności swej stołuję się, gdzie los zdarzy. Czasami jadam na mieście, rzadziej w domu. Ale mam tam za kucharkę żonę szofera, która wszystko nieźle przyrządza. Teraz, dzięki pani, moglibyśmy postawić własną kuchnię na właściwej stopie. Czy mogę liczyć na przyzwolenie?
— Panie! Dziękuję! Dziękuję! Oczywiście, ależ tak! Lechu, czy słyszysz, co pan powiedział?
— Szanowny pan wyświadcza nam tak fenomenalną łaskę... — cedził malarz, patrząc na przyszwy butów pana Granowskiego.
Ten ledwie rzucił na niego okiem. Milczał przez chwilę, a później dodał:
— Niestety, pokoju na malarską pracownię w całem znaczeniu tego wyrazu nie znajdziemy na tem piętrze. Ale może który nada się choć poniekąd, choć w przybliżeniu. Zresztą, sam pan to oceni, zamieszkawszy tam z rodziną.
— Dobroć pana... — krztusiła się rozpromieniona pani Śnicowa.
— Będzie to dla mnie prawdziwa łaska, prawdziwa przyjemność. Więc kiedyż będę miał możność przysłać po panią auto?
— Czy ja wiem? Lechu! Kiedy?
— Kiedy? — pytał tamten, wlepiając w uszczęśliwione oczy żony szydercze i rozjuszone spojrzenie.
„Mecenas“ dobrze rozumiał, o czem myślą małżonkowie. Zwrócił się do młodej:
— Może byłoby najstosowniej, żeby o tej sprawie zadecydował sam lekarz, dyrektor instytucyi. Czy pozwoliłaby mi pani zapytać go o to? Znam go potrosze, jako sąsiada.
— Ależ naturalnie!
— A więc to rzecz między nami umówiona, — rzekł pan Granowski, ujmując rękę pani Śnicowej i składając na tej ręce wytworny pocałunek. — Idę do dyrektora i za chwilę wracam, — mam nadzieję, z dokładnem oznaczeniem terminu przenosin.
Wziął swą laskę, kapelusz i spokojnym krokiem przebył odległość, dzielącą altanę od gmachu. Gdy otwarł ciężkie wejściowe drzwi, powiał z głębi budynku aż na dziedziniec zapach karbolu, rozpływający się w czystości upału.
— Lechu! Leszeczku! Słyszałeś?! — szeptała uszczęśliwiona kobieta, chwytając rękę męża i okrywając ją pocałunkami. — Słyszysz?! Skąd to przyszło? Co w tem jest? Co to wszystko znaczy?
— Leż spokojnie! — odburknął Śnica.
— Mój drogi!
— Zobaczymy, z czem on tu wróci.
Zaległa cisza. Młoda kobieta odchyliła w tył swą piękną głowę i szczęśliwemi oczyma patrzała w niebo. Ciało jej wzdrygało się od radosnego bicia serca. Nie mogła mówić, ani nawet myśleć. Tonęła w bezmiarze niepojętej rozkoszy.
Upał doszedł do najwyższej granicy. Ani powiewu wiatru, ani jednego ruchu liścia. Zdawało się, że stopnie z białego marmuru, iskrzące się mnóstwem gwiazdek, roztopią się, jak tłuszcz, — kamyki na ścieżce zatlą, a drewniane listwy altanki spłoną w ognistym żarze powietrza. Małe jaszczurki, o kolorze tak jaskrawo zielonym, jak młoda trawa, i tak upodabniającym się do barwy roślin, iż same wydawały się być liśćmi lub gałązkami, wypełzały na żwirowaną ścieżkę i ciężko, szybko, gwałtownie dyszały jasnozielonymi bokami. Główki ich zwracały się w prawo i w lewo, jakby szukając ratunku i ujścia przed niestrzymanem słońcem.
Śnica, podparłszy głowę pięściami, patrzał na jednę z nich i rozważał, czy ma przyjąć propozycję, czy odrzucić? Zgodzić się na to, co podsunął, czy zażądać czegoś nieskończenie donioślejszego? Już to przecie było znakiem strachu i słabości ze strony dziadygi, jeżeli nieproszony dawał tyle. Gdyby był pewny swego, czyżby zapraszał do wspaniałego pałacu chorą kobietę, malarza z ulicy i dziecko, wywrzaskujące po nocach? Dobroczyńca! Dobrodziej! Gościnny amfitryon! Zupełnie, jak gdyby ociemniałemu żebrakowi z wielkiej tkliwości dawał fałszywy pieniądz, który mu w kieszeni zawadzał, a nigdzie go wziąć nie chcieli. Bo przecie takiemu optymatowi nie wypada wynajmować w willi piętra... Ale odrzucić? A nuż się dziad zatnie i na nic innego nie zgodzi? Czemże wtedy zapłacić za chorobę żony, pobyt w sanatoryum, za co wyjechać, a choćby uciekać, czem zapłacić za izbę na via Ghibellina? Trzeba przyjąć! — myślał posępnie. To zły początek, zły pierwszy krok. Ma to pozór odczepnego, wprowadza, zamiast stanowczości, idyotyczną ugrzecznioność i bezmyślną wdzięczność. Poczekaj, drabie! Wezmę ja się dalej do ciebie, obejmę ja cię teraz rączkami!
Młoda pani nie znała biegu myśli swego męża. Oddawała się wciąż bezmyślnej wewnętrznej radości. Wyjedzie już z tego szpitala, gdzie leżała na łasce dozorczyń, lustrujących braki w jej bieliźnie i odzieży! Pozbędzie się nieznośnego zapachu karbolu i jęków, dochodzących z sąsiednich separatek. Nie będzie już skazana na straszliwe, szpitalne jadło z nieświeżego mięsa i niedogotowanych jarzyn. Nie będzie już bezsilnie znosić niepotrzebnych wizyt ginekologa z miasta, który wpada do zakładu, kiedy ma czas i chęć po temu, odrzuca z położnicy kołdrę i łapami żółtemi od jodyny ugniata ją i klepie, jak mu tam „nauka“ dyktuje, ażeby wypaść za drzwi z okrzykiem dla wyższej elegancyi, według jego mniemania, francuskim:
Bonne nuite, madame!
Poprzez liście i zwoje kwiatów altany widziała w oddali willę na wzgórzu, jakby czarujące marzenie, jakby obraz wymarzonej, niewiarygodnej rozkoszy. Drżała z trwogi, że ten sen skończy się, a obraz rozwieje. Umyślnie, przemocą wracała wyobraźnią do swego numeru, ażeby zbyt nie cierpieć, gdy się to wszystko nie powiedzie. Modliła się wewnątrz siebie tak żarliwie, jak nigdy jeszcze w życiu. Powtarzała, leżąc bez ruchu po stokroć i po tysiąckroć imię Zbawiciela, jakby tłukła głową u Jego drzwi.
Posłyszała, że wierzeja wejściowa zgrzyta, i zobaczyła pana Granowskiego, który w weselu zstępował ze stopni marmurowych. Istny anioł pocieszyciel! Za nim szedł naczelny lekarz w swym białym kitlu. Lekarz był rozpromieniony i coś opowiadał, wywijając rękami. Obadwaj zbliżyli się do altany. Pan Granowski, stanąwszy u wejścia, skłonił się pani Śnicowej i mówił napoły do niej, napoły do doktora płynnie po włosku:
— Pan profesor zgadza się na wszystko. Za pięć dni oczekuję szanownej pani. Automobil zajedzie o dwunastej w południe. Przez ten czas przygotujemy mieszkanie.
Śnica podniósł głowę i z uwagą patrzał na doktora. Ten uśmiechał się doń serdecznie i kiwał głową z gruntu inaczej, niż onegdaj i wczoraj. Złowrogi wyraz jego oczu znikł bezpowrotnie. Śnica domyślił się, iż Granowski zapłacił całkowity rachunek za połóg żony i utrzymanie jej od tygodni. Chcąc się jednak upewnić, wstał i familiarnie ujął lekarza pod ramię. Wyprowadził go z altany i tam zcicha rzekł po włosku:
— Prosiłem mego rodaka i przyjaciela, hrabiego Granowskiego, o uregulowanie mego rachunku. Czy jesteśmy w porządku?
Dyrektor uśmiechnął się dobrotliwie i ścisnął go za łokieć, jak dobrego przyjaciela. Mówił z pośpiechem:
— Ależ tak, panie! Aż do godziny dwunastej w sobotę wszystko jest uregulowane. Co do grosza! Co do grosza!


O szarym przedświcie majowego dnia ojciec Berto, przycupnąwszy na ławie kamiennej w sieni Palazzo Vecchio od strony placu Signoria, drzemał w oczekiwaniu na nadejście godziny zaczęcia roznosicielskiej swej pracy. Deszcz zmoczył był w nocy miasto, a o tej porze łagodna, błękitnawa mgła wypełniła ulice i place. W wąskich zaułkach, w szczelinach międzygmachowych, jak ów za portykiem łuczników, leżała jeszcze ciemna noc, lecz na kopułach i wieżach bielał już blask słońca, rozbłyskującego kędyś za etruskiemi górami. Berto pogrążony był w półsen-półmarzenie, we właściwe jego duszy rozważania bez udziału woli, wciąż przerywane przez modlitwę i jak gdyby w niej tonące. Życie starego roznosiciela stało się do cna smutne, obarczone nadmiernym ciężarem trosk, tak dalece pełne poczucia niedoli, tak zupełnie złem przesiąknięte, iż, zaiste, tylko złe samo zawierało dlań w sobie. Często, niemal bez przerwy, powtarzane modlitwy z żarliwością, która przeistaczała się w zaciekły wewnętrzny szloch, w namiętny krzyk, niweczyły ów straszliwy obraz życia, jako siedliska złego, gniazda mocy szatana. Głębokość wiary bez granic rozsiewała smugi pociechy niepojętej, jakoby promienie poranne w tem morzu ciemności. Okrutne myśli, jeśli nie ulegały przemianie, to obumierały od modlitw, a przytłoczone uczucia unosiły się ku czemuś czującemu i czuwającemu wiekuiście, które wszystko wie i pamięta, — mocne jest ukazać najohydniejsze formy złego, jako błędy myśli i złudzenia głupoty człowieczej. Nic to nie znaczyło, że złe dnia powszedniego, — gdzie na biedaka wszędy kapie, — przynosiło przed oczy jednakie wciąż zaprzeczenie, uderzające w samo serce, z wydarciem zbójeckiem, bez miłosierdzia, ostatniej złudnej nadziei.
Była to dola zrośnięta z ciałem, jak nędzna odzież. Lecz Bóg mocen był i z doli tej uczynić kwiat radości i zapach szczęścia, jeśli w Nim położyć wszystkę ufność i wszystkę nadzieję, na jaką stać błędnego ducha.
Berto w półśnie, którego nie mógł pozbawić się, ażeby nie stracić siły, niezbędnej do pracy, rozważał, przywołując niejako Boga na świadka i sędziego, mocą modlitwy sprowadzając Go tak blisko siebie, iż czuł niewysłowionę łaskę i bezgranicznę ulgę Jego opieki, — wszystkie troski swego żywota. Rozpatrywał wszelkie więzy i pętle, postronki i naszelniki, które dzień dnia trzymały go pod nieszczędnym batem. Ukazywał miłościwej Wszechmocy, jak dalece nie jest w stanie iść naprzód, ani w tył, w bok, ani naprzełaj, jak nie może sam się odprządz, wyrwać z chomąta, ani odejść, ani nawet upaść. Wiedział i czuł, że należałoby zerwać się i ucieczką ratować resztę życia od niemiłosiernej zagłady. Wiedział, że przybliża się niejasne, dawniej nieznane wcale wyobraźni, straszliwem zimnem przejmujące zakończenie wyczerpujących się sił, — że trzeba działać stokroć szybciej, niż dawniej, chcąc nasycić się dobrem życia. Lecz wiedział również, że takiego zamachu wykonać nie zdoła, gdyż miał świadomość o utajonych w jestestwie, choć w danej chwili bezczynnych i pozornie wygasłych, wszechpotężnych uczuciach. Trzymały go sznury i węzły tysiąckroć mocniejsze, niż pokusy i żądze, — bo miłość do dzieci. O, jakże straszliwą była jej moc niepojęta! Jakże niezgładzone, nieznane cierpienie było w jej głębi, i jaka zarazem rozkosz naga i prosta! Dzieci, każda z istot, oznaczonych imionami — Cesare, Isolina, Inez, Yole — były to części jego fizycznej natury i odszczepy jego duszy, — wewnętrzne boleści i choroby, a zarazem coś jak gdyby wyrzeźbiona muzyka szeregu śpiewających wyrostków Łukasza della Robbia, na którą raz przypadkiem zdarzyło mu się patrzeć a patrzeć w zadumaniu nienasyconem.
Berto czuł w gardzieli, w tem miejscu, z którego wydobywał swój powszedni, wrzaskliwy okrzyk, stały, a wciąż wzmagający się ból, jakby tam formował się guz i narastał wrzód. Wiedział, iż ów bolesny trzpień, nieubłagany, cichy wróg, począł się i rośnie z krzyku w ulicach, — że tym krzykiem żywi się i od niego rozrasta. I wiedział również, że za jakąś godzinę trzeba będzie rozpocząć na nowo tenże krzyk, trwający cały dzień, wrzask — zarobek, tem donioślejszy, im bardziej trzeba pokonywać głosy współzawodników i rywalów. Patrzał w konieczność swego losu, w szatańską śmieszność przeciwności swego zawodu, przypatrywał się nieustraszoną źrenicą tragicznym głupstwom, figlikom i podrygom szatana. Rozumiał, że musi skazywać się na ból, rosnący w gardzieli, codzień głębiej i ostrzej dotkliwy, — dla miłości Cesarego, Isoliny, Inez i Yoli. Taki był los! Lecz, — o wszechmogący Boże! — nie wołać już w ulicach Florencyi! Zamilknąć! Zamilknąć, jak inni, szczęśliwi ludzie! Gdy myślał o takiem szczęściu, wszystek zamieniał się w westchnienie, w jęk modlitewny i, jako proch, leżał u stopy Boga.
Gdyby Cesare był inny!... — marzył Berto. — Gdyby cokolwiek rozumiał! Gdyby miał w sobie choć okruch serca Isoliny! Gdyby przynosił do domu jakikolwiek zarobek i choć trochę dawał na życie! Ale gdzież! Trzeba było drzeć się całemi dniami, żeby jego odziewać i karmić, zachowywać grosz gotowy na wykupywanie go z kryminałów, na łapówki i kaucye, — trzeba było ugłaskiwać go podarunkami, zaliczkami, sprawianiem ubrań i bielizny, żeby raczył choć trochę statkować i nie niszczyć bytu rodziny. Gniew nieposkromiony, istny niszczący ogień w podmuchach mściwości, buchał w duszy ojca i rozszarpywał jego istotę. Ręka drżała, miotając się wściekle do bicia, do katowania na śmierć tego łotra, który nic nie czuł i o niczem nie chciał wiedzieć. Długie mijały chwile, nim uciszyła się wewnętrzna furya i nastał pozorny spokój. Serce pędziło, jak kamień, zepchnięty z wysokiej góry. Lecz oto dawał się słyszeć głos trąbki Cesarego, dający znać, że pierwsze tramwaje nadchodzą. Ze swej kryjówki Berto dostrzegał w istocie, jak lśniące wozy jeden po drugim wytaczają się z ciemnej ulicy Calzaioli na plac, tu na krótko przystają, a potem szybko nikną w małym zakręcie na Tomambuoni. Chrapliwy w ciszy głos owej trąbki spływał na serce ojca, jak niewysłowiona pociecha.
Jednakże jest przy pracy, — myślał roznosiciel o synu, — myślał z niewypowiedzianą pociechą i wśród dziękczynień dla miłosierdzia, które tę ulgę zesłało. Nagła fala cudnego zapachu miłości wlewała się do jego czarnej duszy. To nagłe uczucie dla pierworodnego, dla dziwnej drugiej postaci samego siebie, dla skarbu nad skarby — było skryte i niejasne, zależne nie od woli, nie podlegające sile perswazyi rozumu, ani nawet ślepej namiętności cielesnego gniewu. Była to cienka wewnętrzna nić związku z Bogiem, a raczej nić rzucona przez Boga, za Jego pośrednictwem. Możnaby powiedzieć, że nie była to miłość, lecz jakowaś sprawiedliwość, erupcya wyrzutów sumienia, tak współczująca przewinieniom, iż ani rozum, ani honor za przewinienia ich nie uznawał. Było to zniżenie się do błota grzechów, popełnianych przez tamtego, i uznanie ich za właściwości swojej własnej w żyłach krwi. Było to pojmowanie tamtej istoty i wszystkich jej praw w całości, ogromie i potędze. Były to troski i zachwycenia się innemi pasyami i innemi myślami, niż wszystkie, które były w nim samym, przeżytym człowieku, byłym mężczyźnie. Stamtąd padało owo spojrzenie z wysoka, z jakiegoś krzesła zrozumienia. Była w tem niedosięgła rozkosz poznania tego, co się zdrowemi myślami poznać nie daje.
— Cóż ja? — mówił do siebie stary Berto. — Alboż ja jestem? Byłem. Mnie już niema. Byłem, a tego, co jest, już nie chciałbym nigdy widzieć we wspomnieniu. Ale po prawdzie, czemże ja byłem? Czem jestem?
Wspomnienie wbrew woli, niepotrzebne i samo dla siebie, wciskające się między myśli, ni to dziecko lekkomyślne między rozumnych dorosłych, poniosło go w lata minione. Ukazała się jak gdyby opowieść, gadka o kimś niegdyś znajomym, o młodym chłopcu, który był. Łańcuchy wzgórz obnażone z lasów biegną w dal, zniżają się w rozdół i schodzą aż do błot Vady. Pieni się u stóp stromych skał fijołkowe, gorące, pełne iskier livomeńskie morze. Śnią w jego dalach, w bezbrzeżnych smugach, połyskujących płaszczyznach i matowych polach, jakoby obłoki siwe, wiecznie w tych samych miejscach znieruchomiałe i na zawsze w tychże okręgach morza utopione — Gorgona, Korsyka, Kapraja, Elba. Dymią się w gorącem słońcu, poprzez szerokość niziny, rozpostarte błota maremmy. Wyziew ich nie dosięga tej urodzajnej wyżyny, gdzie z suchym szelestem kołysze się dorodny, wielkoziarnisty jęczmień, — szarzeją stare oliwy i wygrzewa w upale grubopienna, wieloletnia winnica. Z rykiem idą w stronę domu wielkie gospodarskie krowy, popędzane przez małego pastuszka, przybłędę Berto. Leniwie, oślinionemi żuchwami mimlą strawę, przymykając swe przecudne, ogromne oczy. Kędyś w górze, między zaroślami, skrzypi niewidzialna, ciężka biga i słychać głos poganiacza z Rosignano, z tego gniazda na skale, co wiecznie jednako lśni i wiecznie ciągnie ku sobie rozciekawione spojrzenie małego pastucha. Długa gliniasta droga, powydzierana przez wody, biegnie w dolinę, w jałową fałdę między dwiema nagiemi górami, gdzie każdy krzew grubości męskiej ręki wycina chłopska siekiera. Cichy strumień sączy się w tę samą dolinę. Słychać w głębi głowy przytajony syk, niemowny głos tego strumienia, jakoby wołanie sekretne, pozew ziemią idący. Onaci jedna wiedziała, — tamta dolinka, — o czem sam ze sobą bredził, chodząc za bydłem, pastuszek włóczęga, ona jedna była pilną powiernicą tych wszystkich wielkich głupstw, które mu wtedy przez pustą przepływały głowę, jak obłoki przez niebo. Podaje teraz oto z głębi swego ciemnego łona jakowyś tajemny znak, przypomina dawne, dziecięce banialuki. Płacz niestrzymany drga w głębi duszy. Skarga długa zanosi się przez ów głos zagasły w duszy. Z chaosu uczuć nierozsądnych wyłania się i przybliża barwa gliniastej, tłustej, jednostajnej ziemi tamtej doliny. Podsuwa się do oczu, do ust, do gardła. Ciężko się kładzie grubemi warstwami na piersiach. Serce ich nie może udźwignąć. Dech ustaje. Z odrazą niewypowiedzianą i z ciekawością pierwiastkową, jak u dziecka, zatapiają się struchlałe źrenice w tę nieprzebraną, nigdy nieprzekopaną ziemię. Głębina jej cuchnąca, która w żadną stronę nie popuszcza, rozwiera się i pochłania, zamyka i nawala z wierzchu. Przestrach cichy, jednostajny, nieodmienny, wieczny przenika serce. Już to nie ta sama ziemia, którą ongi stopą, lekką, jak obłok, chyżą, jak wiatr, potrącało się w biegu! To przyczajona lichwiarka, nadchodząca zdaleka, żeby się pomścić ze śmiechem straszliwym za każde lekkomyślne po niej stąpnięcie. Ukazuje się teraz w strasznej nagości, której ślepe oczy nie widziały były, pcha się w usta, w żyły, w kości i wsysa w siebie żywą krew.
Bezmyślne z bólu oczy błąkają się po nagich ścianach wielkiego przedsionka starego pałacu. Precz, zabójcza glino! Tam i sam, wmurowane w nagi, z czerniały mur bieleją tablice z marmuru, zawierające wersety Dantego. Przy blasku wkraczającego dnia oczy prostaka chwytają i składają do kupy litery:
La tua città, che di colui è pianta
Che pria volse le spalle al suo Fattore
E di cui è la invidia tanto pianta,
Produce e spande il maladetto fiore
C’ha disviate le pecore e gli agni
Però che fatto ha lupo del pastore“.
Dziwne, niezrozumiałe słowa o fundatorze Florencyi, szatanie, — o rodzie jej, który wydał ze siebie i rozsiewa florena, pieniądz florencki, il maladetto fiore“, uwodzący zwierzęta i aniołów, odmieniający pasterza na wilka, — dziwnie przypadają do duszy ubogiego roznosiciela dzienników. Nie ta myśl, jaka zawarta jest w wersecie, lecz pewna pokrewna, zbliżona do tamtej, (— jak jest z każdem ludzkiem zaczerpniętem na własność skądkolwiek uczuciowem powzięciem), — spłynęła do smutnej duszy. Śmieją się do tego wiersza oczy. Klaskają ręce. Wargi powtarzają te słowa przedwiekowe, jakoby skargę najbardziej własną, jako formułę gniewu, płonącego wewnątrz piersi od tylu lat. Oto napisał całą prawdę ów Dante! Ten wiedział! O, miasto! O, gniazdo nienawiści! Co robią tutaj ci wszyscy ludzie, wydzierający sobie we wściekłej walce il maladetto fiore“? Co on tu robi sam przez tyle, tyle lat? Co zawiera się w szmatach papieru, które roznosi przez całe niemal życie? Co on właściwie czyni, wrzeszcząc wśród kamienic? Patrzał skostniałemi oczyma na wielkie gmachy, otaczające sławny plac — Piazza publica, — Piazza del Gran Duca, — Piazza Signoria? Kto mieszka tam wysoko, za lustrzanemi szybami? Kto tam mieszka i co się tam dzieje? Tam mieszkają — panowie. Co oni tam robią? Zajęci są tem wszystkiem o czem piszą gazety, czemś niepojętem, czemś, co przewyższa możność objęcia przez rozum prostaczy. Panowie! Oni to rozszerzają w tem zbiorowisku kamieni nienawiść straszliwą, ludzie ludzi skazują na życie zwierzęce wśród nędzy, niedoli, brudu. Oni to rozszerzyli wśród ludzi złodziejstwo, nadużycie, oszustwo, morderstwo, tyranię, przemoc, egoizm, fałsz, pogardę, podstęp i wstręt do życia.
Na drugiej marmurowej tablicy, którą światło dnia z mroku wydobyło, Berto napotkał oczyma i pierwszy raz przeczytał tę najzjadliwszą z inwektyw Dantego przeciwko Florencyi:
Molti han giustizia in cor, ma tardi scocca,
Per non venir senza consiglo all’arco;
Ma il popol tuo l’ha in sommo della bocca!
Molti rifiutan to commune incarco,
Ma il popol tuo sollecito risponde
Senza chciamare, e grida: Io mi sobbarco!“
Or ti fa’ lieta, chè tu fai ben onde
Tu ricca, tu con pace, tu eon sènno“.
Och, uciec! Uciec z tego zbiorowiska wiecznych przeciwieństw, gdzie, unikając jednej klęski, popada się w drugą stokroć gorszą! Raz jeszcze westchnąć w tamtej dolince, posłuchać, co szemrze młodzieńczy strumień, raz jeszcze odnaleźć samego siebie! Być przez jeden jedyny dzień sobą samym! Dolino, dolino... — marzył stary człowiek, ująwszy głowę w dłonie i kołysząc ją w prawo i w lewo. Wiedział, iż to marzenie nie może się ziścić, że nie można wyjść z zaprzęgu swego, że uczuć swoich nie można rozwiązać wbrew sobie i zdjąć ich ze swego ducha. Sam tylko Bóg mógłby je rozwiązać i unicestwić zaprząg życia. Ażeby to uczynić samemu, trzebaby być katem względem własnych dzieci, opuścić je w szalonym wirze tego miasta, podnieść rękę z siekierą na coś świętszego, niż życie, na swoje własne, tajne uczucie. Nie miał na tyle siły. Lecz modlitwa jego stała się głęboka i żarliwa, wysoka i strzelista. Podniósł oczy z prochu ziemi i szukał Boga. On jeden mógł rzucić światło w tę jego noc nieprzerwaną. On jeden mógł go uwolnić od pańszczyzny krzyku w ulicach i uleczyć wrzód w gardle. On jeden mógł podać rękę i poprowadzić go do cichej doliny w rodzonych górach. Jeżeli zechce... On jeden, który umie sprowadzić błogosławioną łaskę twardego snu na ciało drgające w mękach po barłogu wpośród wieczności bezsennej nocy, — On, co rzuca lub odwraca straszliwe tajemnice chorób w ciała umiłowanych dzieci, lub je odmienia w kwitnące zdrowie, — On jeden, widzący jasno wewnątrz ociemniałych czynów człowieka, — On, przezierca myśli waryata, uśmierzyciel straszliwości gniewu ojca na syna i ogromu żalu syna względem niesprawiedliwości ojca, — który kierować jest w stanie wściekłością chuci ludzi zezwierzęconych, — złe na dobro wykręcać w nieświadomych niczego pasyach młodej dziewczyny i w pożądaniach miłosnych młodego chłopca.


W dniu oznaczonym pan Granowski nadesłał samochód przed zakład leczniczy. Pani Śnicowa ze swym synkiem i skąpym zasobem manatków, zwłaszcza ulegających częstotliwemu praniu, przewieziona została do willi de Granno. Pierwszy raz w życiu jechała wspaniałym automobilem, to też, mimo wstrząśnień, nieuniknionych na obmurowaniach ścieków bocznej ulicy, miała złudzenie, iż uległa porwaniu do nieba. Na drugiem piętrze willi wszystko było na jej przyjęcie gotowe. Nie zapomniano nawet o kołysce dla małego Stasia. Była to średniowieczna florencka culla, wisząca na stalowym obłąku, zasłana różowym atłasem. W starożytnej, italskiej, a z nowożytnym przepychem zasłanej kołysce błękitnooki słowianin spał odrazu, jak zabity. Nad jego życiem, oprócz matki, roztoczyła teraz baczną opiekę pokojówka Isolina. Mimo lat bardzo młodych miała ona już w sobie instynkt macierzyństwa silnie rozbudzony. Nadto mały słowianin śmiał się do niej odrazu czarującemi oczyma, więc popadła w latyński szał dla tej tajemniczej figury. Kąpała pokrakę z taką rozkoszą, jakby to było jej własne dziecko, — wstawała doń w nocy, ilekroć się przebudził, nosiła go po alejach i zakątkach ogrodu, woziła w wózeczku i śpiewała mu najpiękniejsze florenckie piosenki. Pani Śnicowa miała do dyspozycji w willi De Granno dwa gustownie urządzone pokoje, które łączyły się z izbą Isoliny. Znalazła w młodej służącej wyręczycielkę we wszystkiem. Odrazu się zaprzyjaźniły, mimo, niby to, różnicy stanowisk społecznych. Wyznały sobie wszystko, co tylko dało się wypowiedzieć ustami z rzeczy zarówno rzeczywiście istotnych, jak dających się bez trudu dokomponować. Dla pana Śnicy znalazł się na wyższem piętrze duży pokój, który zamieniono na pracownię. Tam przeniesiono jego blejtramy, płótna, palety, farby i różne malarskie gałgany. Szło się do tego pokoju temiż schodami, co na drugie piętro willi, lecz trzeba było potem minąć korytarz poprzeczny i wstąpić na jedne jeszcze schodki boczne.
Stary Catone przypatrywał się z podełba całej kompanii gdy się wkwaterowywała na piętro, dotąd puste. Obejrzał rzeczy tych cudzoziemców pod ich nieobecność chwilową i dziwnie długo świstał przez jeden ze swych wypróchniałych zębów. Przypatrywał się również uważnie ekstazom i zapalczywym pracom Isoliny, jakie roztaczała dokoła dzieciaka tych ludzi. Przestał się tem zajmować. Przyszedł do wniosku, że roboty wprawdzie przybędzie, lecz jej nadwyżkę da się przesunąć na karb tej dziewuchy. Nadto, zdecydował, że jeżeliby przypadkiem coś w willi, — czego Boże broń! — cenniejszego zginęło, to wobec tylu ludzi i o takich zasobach materjalnych, da się podejrzenie na sprawcę rozszczepić w wielu kierunkach.
Leszek Śnica nie mógł się wyprowadzić ze swej poprzedniej pracowali na via Ghibellina bez opłacenia komornego za czas bardzo długi. To też po prostu nie wrócił do owej pracowni. Nosił jednak przy sobie klucz od niej. Z tym kluczem pojechał pewnego pięknego poranku stary Berto i przywiózł fiakrem obrazy i efekty malarza do willi De Granno. Wszystko to załatwiła właściwie Isolina z wiedzą pana Granowskiego, a niby to bez wiedzy Śnicy. Przynajmniej ostatni nie dopytywał się, jakim to się stało sposobem, że owe malowidła, gołe płótna, zwitki i pędzle, farby i flaszki wydano dobrotliwie ojcu Isoliny. Właściciel dawnej pracowni przybiegł nawet pewnego popołudnia do willi, chciał się widzieć z signorem Śnica, ale audyencyi nie uzyskał i oddalił się bez szemrania. Na tem stanęło. Malarz nie był ciekawy, dla czego ów kamienicznik tak fenomenalnie skruszał i zmiękł. Co go to, „jako artystę“, mogło obchodzić? Wystarczyło mu stwierdzenie faktu dokonanego. Pokój, przeznaczony teraz na pracownię malarską, nie miał w intencyi architekta, który dom budował, takiego przeznaczenia. Lecz ta obszerna izba posiadała duże okno, zwrócone w stronę Fiesole i ogrodów, piętrzących się w górę, poprzedzielanych wielkiemi murami klasztoru Dominikanów i willi Mozzi. Stała przed tem oknem jak gdyby wielobarwna kaskada drzew i kwiatów, spływająca z etruskiej góry, uwieńczona cyprysami Santa Maria Primerana.
Mając przed oczyma nieustannie ten widok falisty, pełen miękkości i kolorów, Leszek Śnica zajęty był sprawą pokonania w malarstwie właśnie impresyonistycznych barw, plam, głębokości oddalenia i powłóczystości światłocieniów. Zadanie jego polegało na skierowaniu, niejako, ekspansyi malarskiej w inną stronę. Chodziło nie o odtwarzanie pejzażów, o uprzytomnianie dobrze trafionych figur ludzkich lub zwierzęcych, defilujących po ziemi, martwej czy żywej natury, boć to dla oczu ludzkich po tylu eksperymentach w ciągu tylu wieków małpowania natury chyba winno było być mniej już pociągające i ciekawie.
Malarz Śnica, odrzucając odtwarzanie barwności plam i zagłębienia w przestrzeń, usiłował pochwycić samą istotę rzeczy lub uczuć. Wszystko mu było jedno, czy tej istocie rzeczy lub uczuć nada się formy, zapożyczone z geometryi lub architektury, — czy się je niejako przybliży do widza, prawie wysunie z ram, nie w głąb, lecz właśnie naprzód; — wszystko mu było jedno, czy się wskutek tych usiłowań popadnie w pewien styl twórczości, który wchłonienie w dzieło sztuki ogromu zjawisk cielesnych lub duchowych umożliwi i, poniekąd (dla żyjącego pokolenia widzów), ułatwi. Praca jego polegała na czem innem, — na poszukiwaniu własnej formy malarskiej. Nie zadawalniały go koncepcye poprzedników, usiłujących wyrazić swe dusze za pomocą kształtów, złożonych z abstrakcyjnych sześcianów, walców, kul i wszelakich brył geometrycznych. Nudziły go również złudzenia futurystów, iż odtwarzają, dajmy na to, ruch, jeżeli nakładają jakąś figurę, zastygłą w pewnym momencie czasu, na inną i rzecz na rzecz w ruchu. Wszystko to było nieudolną starzyzną, macaniem w ciemności. Jego dusza, opętana wciąż teraz stałemi pasyami, przypadającemi nań ze świata zewnętrznego, wytryskującemi z tych samych ciągle faktów, rzeczy, przedmiotów, zawierających w sobie, jak symbole, tysiące zjawisk, — poszukiwała, ażeby się uciszyć, czy na nowo podnieść, formy malarskiej, któraby, na podobieństwo lustra, odzwierciadliła tamte fenomeny i widma ducha. Śnica opanowany był żądzą wyjścia niejako ze siebie, erupcyi całej wewnętrznej iścizny, przewyższenia siebie o dwakroć, trzykroć, dziesięćkroć, pokazania w jednym znaku wszystkiej swej furyi. Dusiła go rzeczywistość. Czas mu uciekał, jak woda z pękniętej konwi. Ziemia pod stopami paliła się i drżała. Rozjuszały go nagromadzone dzieła sztuki i wielkie żądze, które te dzieła zawierają w sobie. Pogardził Florencyą, tem zbiorowiskiem obrazów, nienawidził starych pacykarzy, dawnych „mistrzów”. Palił się w nim dyabelskiemi ogniami do ostatniej granicy wysubtelniony bandytyzm, czyli artystyczna finezya. Ileż to razy stał przed drzwiami Ghiberti’ego lub freskami Masaccia, lżąc tych robotników przeszłości ostatniemi słowami. — Ileż to razy błąkał się w Bargello lub Uffizi’ach, lżąc siebie i wyzywając ostatniemi słowami! Nie chciał być niczyim naśladowcą, uczuciem, potomkiem, wykonawcą czyjegoś malarskiego wynalazku. Pochłaniał każdą metodę, każdy sposób, przyswajał sobie każdy rodzaj i natychmiast go precz odrzucał, idąc dalej. Szukał swej własnej formy, swego logarytmu, któryby zamknął ogrom wewnętrznego pożądania i udręczenia. Alboż Masaccio malował Adama i Ewę, wygnanych z raju, w Santa Maria del Carmine, a Fra Angelico obraz Zbawiciela na krzyżu z celi Savonaroli, w San Marco — dla trafnego oddania Adama i Ewy lub Zbawiciela? Odtwarzali oni w swej sztuce, podówczas nowej, w figurach takich lub innych swe uczucia, swe żądze wewnętrzne, pasye swych dusz.
Śnica przeżył Xenię Nienaską. Patrzał na jej twarz, z oczyma zastygłemi i trzymał na kolanach martwą głowę, omotaną splotami czarodziejskich włosów. Wówczas przeżył najstraszliwszą chwilę życia. Słyszał nad uchem szczekający radośnie śmiech szatana. W istocie umarła! Miljony i ta kobieta! A w gruncie rzeczy nic! Nic a nic! Tęsknił za nią. Ciemnemi nocami na swem wyrku malarskiem wył w brudną poduszkę ze wściekłej za nią tęsknoty, gdy już gniła dawno w czarnej ziemi. Było w tej kobiecie coś szczególnego, jedynego, o czem nie był w stanie myśleć bez męczarni. Uśmiech, słowo, spojrzenie, pewne niepochwytne poruszenia, a nadewszystko coś wyższego, z pańska, jakaś mądrość, czy też delikatność czucia, subtelność widzenia, kobiecość i łagodność decyzyi, która musi być prawem królowej, albowiem jest niem w istocie. Żeby w sobie zabić tamto widmo, przyżenił się do rodziny urzędniczej, pojął w małżeństwo prześliczną blondynkę bez posagu. Wybrał najładniejszą, jaka tylko była w Galicyi i Lodomeryi wraz z Wielkiem Księstwem Krakowskiem. Koledzy odradzali, perswadowali. Zrobił to na złość sobie i im. Nadewszystko na złość tej pannie Celinie, obecnej małżonce. Podobała mu się, czyniła zadość jego estetycznym wymaganiom. Musiała, oczywiście, skrobać za to kartofle, prać brudne łachy, a nawet rąbać i nosić drwa, tudzież węgiel, — to trudno. Była żoną artysty. Wyjechali do Włoch. Przyszło dziecko. Bieda straszliwa na obczyźnie. Zanim nauczyli się mówić płynnie po włosku, w pierwszych tygodniach pobytu we Florencyi wypadło poświęcić ostatnie liry na telegram z zapłaconą odpowiedzią i zapytaniem do jednego z kolegów, znawcy Włoch, — siedzącego w Krakowie, — gdzie, u dyabła! w tejże Florencyi, w której murach właśnie przebywali, mieści się lombard? Na której ulicy? Odpowiedź nadeszła i jakoweś familijne „precyoza“ pani Śnicowej spoczęły na zawsze w owej toskańskiej instytucyi. W czasie ciąży i połogu żony Śnica duchowo „wrócił do siebie“. Stał się sobą z przed doby ślubu. Ta żona była obok niego, żyła z nim, krzątała się i posługiwała, ale nie ona to przebywała z jego myślami i czuciem. Zawsze tamta. Stracone miljony i stracona tamta! Czemżeby był, gdyby był z tamtą! Z tamtą to przechadzał się pod wielkiemi drzewami. Viale dei colli, wśród kwiatów ogrodu Boboli, — z tamtą rozmawiał w ciemnych głębiach kościołów i w salach starych pałaców, przed nieśmiertelnemi malowidłami Giotta i rzeźbami Verocchia. Byłby synem królewskim, twórcą, panem, rozkazodawcą, weselnym w duszy artystą! Teraz został ponurym oberwańcem, malarzem bez przyszłości, poszukiwaczem sposobu nie do znalezienia, „tym Śnicą“. Ale trzeba trafu, że w takim stanie ducha kiedyś na ulicy spostrzegł pana Granowskiego, jadącego w automobilu. Na tym panu spoczęły jego wilcze oczy, jako na uzurpatorze jednej części tego, czem mógłby być „ten Śnica“. W złą się to stało godzinę. Coś wtedy zapaliło się strzelistym płomykiem...
Tematy malarskie Śnicy były to kształty pewnych przedmiotów fizycznych, zamykające w sobie wszystek żar ogniów piekła. Srebrny worek Xenii z zawartym w nim testamentem; testament, pisany w gzygzaki, przypieczętowany wielkiemi kroplami krwi, kapiącej z nosa człowieka, który kona; wiekuisty, wiecznotrwały, tkwiący w mrokach nieskończoności uśmieszek Xenii, której głowa dawno już dawno stała się gołą czaszką, a której usta dawno już dawno zżarło robactwo. Opętany przez te pomysły Leszek Śnica zarysowywał i zamalowywał liczne płótna i kartony w swej pracowni na górze willi De Granno.
Pan Granowski miał w tem pewną rozrywkę, że na piętrze gnieżdżą się ludzie. Nie było w domu tak pusto i głucho. Nie widywał i nie słyszał tej biedoty, gdyż pani Śnicowa z synem mieściła się niebezpośrednio nad jego pokojami. Nad głową swego pana Catone stąpał po dywanie w miękkich pantoflach. Czereda przybłędów dostawała się na swe piętro schodami od ogrodu, na które „ekscelencya” rzadko zaglądał, gdyż i do ogrodu miał wyjście własne. Nadewszystko jednak, — tak sądził, — trzymał Śnicę w ten sposób, niby na smyczy. Pewnego razu, w dzień zielonych świąt, pan Granowski postanowił zstąpić nawet jeszcze niżej. Zawołał w przeddzień Isolinę i polecił jej, żeby nazajutrz zaprosiła, jeśli zechce, do willi całą swoją familię na przyjęcie świąteczne. Dał również zlecenie Catonowi, żeby przyprowadził, jeśli mu się to podoba, swych synów. Wszyscy mieli prawo korzystać przez kilka godzin z jadalni, bawić się i ucztować na koszt pana. Chodziło o to, żeby pokazać malarzowi, iż łaska pańska, jemu wyświadczona nie jest jakowąś przed nim trwogą lub ustępstwem specyalnem, lecz taką samą magnacką fantazyą, jak to właśnie przyjęcie dla domowej czeladzi. Nieoczekiwanie na tę recepcyę służby zaprosiła się pani Oscalai z dziećmi. Proszono tedy i panią Śnicową z synem, — a wreszcie i wielkiego malarza. Wobec takiego obrotu rzeczy „padrone“ musiał osobiście czynić honory domu. Poprowadził to z gładkością i wprawą wielkiego pana, któremu wszystko przystoi. Goście boczyli się na siebie, rozbici na kilka grup, zanim zasiedli do stołu obficie zastawionego. Ale pani Oscalai, umiejąca doskonale mówić po włosku, wnet zdołała tchnąć ożywienie i swobodę w obcowanie tego dziwnego towarzystwa. Pan Granowski niemal osobiście zapraszał gości bez względu na ich stanowisko społeczne. Catone szczodrze rozlewał marsalę. Dwaj jego synowie, jeden subjekt z drogeryi, a drugi niższy urzędniczek pocztowy, z godnością odpowiadali na pytania pana Granowskiego, mówili zdaniami okrągłemi i utartemi słowy, które wszędzie muszą być dobrze widziane, gdyż są w powszechnym obiegu, jak bilon drobnej monety. Isolina była w swoim żywiole. Pozwalała sobie nawet na swobodę żarcików. Pochlebiała jej łaskawość pani Oscalai i, niejako, zażyłość z panią Śnicową. Cieszyła ją możność pokazania wszystkim, iż biedna rodzina ojca Berto nie jest tak znowu beznadziejnie ostatnią, skoro zasiada do stołu z osobami takiego dostojeństwa i bogactwa. Śnica był ironiczny. Nudził się i niecierpliwił. Jadł dużo, jak w restauracyi. Kazał podawać potrawy co najlepsze, smakołyki, owoce, przebierał w gatunkach win, kaprysił co do rodzajów już wybranych. Pokazywał temu Granowskiemu i tej tam pani Oscalai, a nadewszystko Catonowi, że było się przecie w Paryżu, widziało się nie takie uczty i nie takie pijało wina, (aczkolwiek, po prawdzie, widziało się co najwyżej Lilasy na Montparnasie i Leduc’a na Raspailu). Najbezczelniej zachowywał się mały Śnica, bez zwrócenia uwagi na czyjekolwiek dostojeństwo lub kapitały. Najskromniej znowu tkwił za tym pańskim stołem stary Berto, ubrany w paradną marynarkę i czystą, wymaglowaną bieliznę. Siedział na brzeżeczku krzesła, jadł mało, pił jeszcze mniej i bacznie patrzał, czy aby dzieci zachowują się poprawnie podczas tak wielkiej chwili. Pierworodny syn Cesare, pod surowemi spojrzeniami ojca, siedział również, jak na szydłach. Jadł tylko takie okruszynki ciasta, że i kanarek nie pożywiłby się niemi, krajał mięso na najdrobniejsze skraweczki i dziobał je jednym zębem widelca. Widelec ów trzymał we dwu palcach, a resztę palców rozczapierzał ozdobnie w górę. Pił wino minimalnemi kroplami. Poczytywał to, widać, za najwłaściwszy rodzaj elegancyi i przystojności towarzyskiej. Natomiast dwie jego młodsze siostrzyce, Inez i Yole, przy tej uczcie znalazły dopiero właściwe źródło a zarazem ujście dla swych apetytów. Ściągały pośpiesznie, garściami, na nic nie bacząc, orzechy, cukierki, łakocie, owoce, oraz wszystko, co tylko było w pobliżu. Nie kazały prosić się dwa razy Catonowi, gdy obnosił półmiski, ani zwracały uwagi na Isolinę, gdy im dawała znaki, żeby nie tak łapczywie opróżniać kieliszki drogiego wina. Cesare, siedzący obok, kopał nadaremnie i wielekroć to jedną, to drugą pod stołem. Ojciec napróżno, ze straszliwością groźby wytrzeszczał na nie oczy. Gdy poczęły zapamiętale gryźć zębami orzechy, z ciapaniem wysysać pomarańcze, a łupiny i skóry ciskać za siebie na ścianę, Cesare nie wytrzymał i w najgłębszym, jak mu się zdawało, sekrecie wystrzelał po twarzy Inezę raz i drugi, a Yoli wypalił jeden, ale siarczysty policzek. Nieszczęście chciało, że odgłos tej czynnej admonicyi rozległ się w chwilowej ciszy i zwrócił powszechną uwagę. Babbo był do gruntu unieszczęśliwiony. Postanowił zaraz po uczcie sprać zarówno Cesarego, jak Inezę i Yolę.
Pan Granowski bawił się w jednakiej mierze widokiem biesiady, jak owemi odgłosami. Za jego pańskim uśmiechem, tak dobrotliwie wyniosłym i tak cierpliwie wyrozumiałym, jak za maską, kryła się myśl: — gdybyż ci ludzie wiedzieli... Gdyby wiedzieli, w jakiem towarzystwie, w jakiem to gronie, on, dostojny ich amfitryon, spędzał w Paryżu jedne i drugie święta zielone... Gdyby mogli widzieć twarze ojcobójców, morderców, bandytów, zbójów, oszustów, złodziei, zielonolicych zwierzaków w ludzkiej postaci, którzy ramię w ramię z nim, obecnym „panem“, ucztowali w tym dniu... Był ich wspólnikiem i naśladowcą. Był jednym z nich. Tamte twarze przesuwały się przed jego półprzymkniętemi oczyma, — dzieje ich długie i przeraźliwe, dzieje każdego poszczególnie i dzieje wszystkich wraz płynęły w krótkiem widzeniu wskroś jego pamięci, jak nieraz w śnie przemyka się w jednej minucie olbrzymia wieczność trwania chaosu wydarzeń i obłąkany nieład przypadków. Ten to sen pamięci, przeoblókłszy się w myśl, zrodził twierdzenie: pieniądze wyniosły mię stamtąd aż tutaj. Dobrem bez granic są pieniądze. Złoty orzeł wszędzie dolata. Za nic pieniędzy nie oddam! Choćby przyszło z czartem gryźć orzechy!


Moda latorośl rodu Śniców budziła się codzień o świcie i zaczynała rozdzierać powietrze nieposkromionymi krzykami. Pani Śnicowa, która była zmuszona wstawać kilkakroć do syna, wydawała go wówczas w ręce Isoliny, nadbiegającej do drzwi jej pokoju. Młodociany krzykacz uciszał się dopiero w obszernej kuchni, pustej i nieużywanej, — skąd zresztą jego głos nie dochodził już do nikogo w całym domu. Isolina z jednaką zawsze pieczołowitością i niewyczerpanem weselem młodocianego zdrowia zabierała dziecko we władanie. Tam kładła je na wielkim stole w środku obszernej izby, rozpowijała z ciasnych florenckich faschi’ów i przenosiła woniejące amoniakiem na suche i wygrzane poduszki. Gdy ona tego puzzano i gran pischione przemywała z mniemaną odrazą, on wywijał zgrabnie i żwawo rękoma i nogami, skrzeczał radośnie i coś samemu sobie rozpowiadał monosylabami, podobnemi do kumkania żab na wiosnę. Cameriera, codzień jednako nim zachwycona, wciąż sekretnie żałująca, iż nie może go karmić własnemi piersiami, nie posiadającemi, niestety, nic, coby mogło młodego żarłoka nasycić, przemawiała doń włoskiemi pieszczotkami, wśród których zdrobniale nazwy — bellino, carino, piccinino, bereghino — tworzyły czarowne odmiany i refreny istnych piosneczek oryginalnych, żywych, własnych, wciąż tryskających radosną czułością, jak wieczne źródło krynicznej wody. Błękitne oczy — questi occhioni! — pięćdziesięciodniowego kawalera spoczywały wciąż w czarnych, jak noc, oczach toskańskiej dziewicy. Czy je widziały, — któż zgadnie? Skoro tylko jego usteczka rozdziawiały się, co mogło oznaczać podobiznę zarówno płaczu, śmiechu, jak ziewania, Isolina poczynała zasypywać go nowemi pochwałami, istnymi kwiatami słów pieściwej mowy toskańskiej. Zresztą w przyrządzie Soxheleta już wówczas dogotowywało się słodkie śniadanie małego Śnicy. Wnet gumowe poppatoio trafiało do jego ust, a pełna flaszka ciepłego mleka, podtrzymywana ręką Isoliny, stawała się pierwszą własnością nowego na ziemi proletaryusza. Szeroko rozwarte okno wprowadzało z ogrodu do izby upał czerwcowego dnia florenckiego, upał nie do wytrzymania w południe, lecz o świcie pełen przedziwnej podniety dla ciała i rozkoszy dla zdrowych jego nerwów. Ptaki, których bezpieczeństwo w obrębie ogrodu od strzału miejskich nemrodów zabezpieczały tabliczki ze srogimi napisy — vietata caccia! — zanosiły się od śpiewu. Mnóstwo much, bąków, os i pszczół wpadało do stancyi i wybiegało na zewnątrz, a nagi promień, który przez szczyty subapeninu przełamać się zdołał, strzelał w środek ceglanej posadzki. Zapach tysięcy kwiatów dźwigał się z ziemi ogrodu i wpływał do wnętrza. Pielęgniarka rozpuszczała sznur lampki elektrycznej, umieszczonej nad stołem, i amplę jej zniżała nad głową chłopczyka. Łagodną popychana ręką, lampka zaczynała nad nim lekko się kołysać. Słońce czepiało się okrągłej powierzchni szkła, a oczy dziecka chwytały blask i szły za nim, gdy odbiegał, lub nadchodził. Cichutki jakiś pomruk, swoisty bełkocik zupełnie tajemniczego języka wymykał się z za smoczka, a usta ze zdwojonym zapałem wysysały zawartość flachy. Isolina w swoim własnym dziewczyńskim języku zachęcała pupila:
Oh, angioletto! Pij! Nie żałuj! Ssij! Mlaskaj głośno! O, tak! Jeszcze, jeszcze raz! Jeszcze raz tak samo!
Tak to co ranka, gdy pani Śnicowa w kamienny sen zapadała, jej syn ucztował w ramionach młodej opiekunki.
Pewnego dnia, o świcie, Śnica, który sypiał zdala od żony w swej pracowni na górze, wczas się obudził, zeszedł po cichu bez butów, ażeby z nagłej a niespodziewanej czułości zobaczyć, co też się dzieje z jego synem. Drzwi do kuchni były otwarte. Wszedł znienacka, gdy Isolina karmiła małego. Nie spodziewając się, żeby o tej porze ktokolwiek mógł ją widzieć, gdyż codzień sama się tam tylko krzątała, Isolina była niemal naga. Miała na sobie tylko panieńską koszulę, powystrzyganą u góry, — włosy rozpuszczone i gołe nogi. Śnica oparł się łokciami na stole i, nie zwracając na nią uwagi, zaczął gadać do syna, pieścić się z nim czułemi słowami. Służąca nie wiedziała co począć. Chciała wręczyć ojcu flaszkę i uciec do swej izby, ale on nie brał z jej rąk tej flaszki. Nie spostrzegał jej obecności, więc czekała na chwilę stosowną, — a bała się, oddając mu butlę, zwrócić na siebie uwagę. Zresztą był to przecie „pan“, a ona była służącą. Quasi-pan, zajęty synem i coraz bardziej nim zachwycony, oczarowany tem, iż mały wyraźnie wodził oczyma za rozkołysaną lampką, począł zwierzać Isolinie swe spostrzeżenia, pytać ją o zdanie, — czy dziecko widzi tę lampkę, czy to tylko przypadkowy ruch jego oczu. Oparci o stół łokciami, wpół leżąc na jego tafli, zapatrzeni w dzieciątko, rozmawiali o niem przyjaźnie, w zapomnieniu o sobie i świecie. Mały pochłonął z kretesem ich uwagę i na tak długo, aż wyciągnął z flaszki wszystko mleko do ostatniej kropli. Ale oto Śnica rzucił przypadkowo okiem na stronę i zobaczył nagie ramię dziewczyny, przezierające z pod pasem jej włosów. Te włosy czarne, granatowe z wierzchu, a na zgięciach świetliste, z przedziwnym połyskiem czarnej wody w noc ciemną, wody muskanej przez światło księżyca, — rozdzielały się na okrągłości ramienia i spływały na piersi. Lekki zapach jakiejś perfumy podrażnił nozdrza młodego malarza, a suchy, gorący żar ciała dziewczyny nawskroś go przeniknął. Śnica, nie zmieniając pozycyi, lewą ręką objął wpół Isolinę, jak przyjaciel przyjaciela, i w dalszym ciągu patrzał na syna. Rozmawiali wciąż o tem samem, śmiali się serdecznie, gdy malec w prostacki sposób odrzucił buzią nadmiar wypitego żarłocznie mleka, a potem wykrzywiał się, jak opilca po bachanalii. Isolina udawała, że mówi spokojnie tym samym wesołym tonem, lecz wewnątrz drżała wszystka. Serce jej łomotało gwałtownie w przyduszonej piersi. Nie wiedziała, co ma począć, jak odmienić tę przyjacielską pozę. Bała się każdego ruchu i gestu, nie wiedząc, jak tu wybrnąć z tak dziwnej pozycyi. Wreszcie zerwała się z miejsca, mówiąc, że trzeba małego na nowo zawiązać, gdyż zaraz spać zechce. Ale Śnica przytrzymał ją mocno ramieniem, prosząc, żeby golaskowi pozwoliła leżeć jeszcze na stole. Nie chciała na to przystać. Wołała, że on później będzie długo płakał, jeśli go w porę nie uśpić. Wtedy malarz wolno usunął ociężałą rękę z jej pleców i zajął się wyłącznie synem. Isolina skokiem pomknęła do swej izby i w mig wróciła ogarnięta, w spódnicy i bluzce. Od tego ranka Śnica wstawał codziennie, o tej samej porze, do syna. Szedł do kuchni bez obuwia, na palcach, i asystował przy karmieniu. Nie można twierdzić, żeby go do tej pieczołowitości pobudzała chęć widzenia rozebranej dziewczyny, bo przecie dla niego, artysty malarza, naga kobieta była tylko „aktem“, ale nie można również utrzymywać, żeby jedynie miłość ojcowska była bodźcem zrywania się przedwczesnego z pościeli. W tej kuchni było mu rozkosznie. Jakieś bestyalskie, niemoralne, artystyczne złudzenie kazało mu tam doświadczać marzenia, że śliczne dziecię, bawiące się na stole, jest to syn jego i tej niedorosłej włoszeczki. Isolina nie doznawała wprawdzie takich sensacyj, ale również z bezmyślną przyjemnością czekała codzień na przyjście „pana“. Razem gotowali mleko dla „żarłoka“, wodę do kąpieli dla „brudasa“, rozpowijali go i poddawali prędkiemu obmyciu, zanim miał prawo rozwalać się po stole i przypatrywać kołysaniu lampki. Isolina nie przychodziła już teraz tak po cywilnemu, jak dawniej, ale nieraz wypadło jej przy robocie ściągnąć z ramion cenną bluzkę i uwijać się w koszuli i spódnicy. Śnica lubił przypatrywać się niezrównanej linii młodocianych, niemal dziecinnych ramion tego rozmamanego „aktu“. Mówił nawet „aktowi“ o piękności jego ramion. Prosił także naiwnie i z prosta, bez żadnej tam złej i ubocznej myśli, — jako artysta, znający się na rzeczy, żeby odsłoniła koszulę i pokazała, jakie też ma piersi, bo wierzyć się nie chciało, że już je ma, a przez koszulę nie było widać. Odprawiała go szorstko z kwitkiem, twierdząc, że nie ma czasu na głupstwa, i krzątała się tem skwapliwiej dokoła małego. Ale te prośby artysty nie były jej przykre. Przeciwnie, rozpalała ją dziwnie podniecająca pycha, że taki mistrz zwrócił uwagę na jej piękne ręce, plecy i piersi. Myła się wciąż pachnącemi mydłami, nie wiedząc wcale, poco to robi, bo przecie ani jej było w głowie pokazywać się temu panu, żeby tam nie wiedzieć jak prosił. Miała również zamiar o tych jego prośbach donieść pani Śnicowej, żeby wiedział, iż z zacną dziewczyną ma do czynienia. Odkładała termin wystosowania tego donosu z tego jedynie względu, żeby więcej materyału oskarżającego mieć na dowód jego winy, i że, bądź co bądź, nieprzyjemnie było o tem zaczynać rozmowę. Palił ją język, żeby powiedzieć komuś, komukolwiek, o takim bądź co bądź panieńskim tryumfie. Na razie nie miała komu, poza osobą pani Śnicowej. Czekała z dnia na dzień, od poranku do poranku, na szczegóły, — co też dalej będzie. Była strasznie ciekawa. Przebudziwszy się w nocy, wielekroć zadawała sobie pytanie, coby się stało, gdyby przystała na odsłonienie rąbka koszuli. Może to tak koniecznie trzeba z artystami? Coś o tem słyszała. Coby było dalej? Coby powiedział? Marzyła o tem, błądząc w świecie zupełnie nieznanym, coby było, gdyby przystała na takie głupstwo? Nadewszystko było jej nad wyraz przyjemnie, gdy po długiej nocy nadeszło wreszcie gorące rano. Gdy muchy zaczynały brzęczeć, a pierwsze ptaki uderzały w swe gromadne pieśni, zrywała się z pościeli, jak oszalała, żeby biedź po małego. Prócz tego — lubiła obecność przy sobie Śnicy. Jeżeli przypadkiem odszedł z kuchni, albo się spóźnił, nie mogła wytrzymać. Sprawiały jej przyjemność jego ruchy, gesty, pomruki do syna, cmokania i jakieś polskie słowa. Nie rozumiała tych słów, ale jej się nad wszelkie inne podobały. Naśladowała ich brzmienie i lubiła słuchać, jak się śmiał. Twierdził, że ona nie może mówić po polsku, że się nie nauczy nigdy, gdyż jest zbyt wielka i czysto włoska oślica. Gdy zaś pewnego pięknego poranku nie przyszedł, targnęła ją istna furya niecierpliwości. Coś w niej drżało i prosiło się wewnątrz, żeby przecie przyszedł koniecznie... Wtedy to szybko postanowiła, że gdyby tego dnia zażądał rozebrania się całkowitego, toby przystała. Bo może jużby nigdy odtąd przyjść nie zaniedbał.
W istocie następnego dnia Śnica od niechcenia ponowił swą prośbę. Zdziwił się, gdy Isolina, zarumieniona na całem ciele, pozwoliła mu obejrzeć nietylko barki i piersi. Nie pieścił jej, ani całował. Uwolnił słabą z omdlałych rąk i zajął się synem. Prosił grzecznie, czyby nie chciała pozować mu nago do obrazu, który właśnie zamyśla malować. Isolina zauważyła, że gdy się o tem wszyscy dowiedzą, pan Granowski ją wypędzi. Śnica odburknął, iż on tak zrobi, że nikt a nikt o tem nie będzie wiedział, żywa dusza się nie domyśli. Isolina nic nie odrzekła. Wiedziona naturalnym instynktem plotkarstwa, Isolina, podobnie jak pani Śnicowej, rozpowiadała malarzowi w czasie tych rannych sam na sam przy malcu wszelkie swe tajemnice domowe, zmartwienia i troski starego Berto. Dała całkowity wykład przewinień Cesarego, wyolbrzymiając, oczywiście, przejaskrawiając i malując na czarno rozmaite jego chłopczyńskie szelmostwa. Śnica słuchał arcy uważnie. Szczególnie co do tego Cesarego rozpytywał się o wszystko troskliwie, prowadził istne badania co do każdej sprawki, rozważał usposobienie urwisa, wchodząc szczegółowo w najdrobniejsze cechy przewinień, w każdą okoliczność, towarzyszącą kradzieży lub malwersacyi. Isolina nie żałowała brata, a mając tak doskonałą sposobność, rozpuściła język. Tym sposobem Śnica miał możność poznania życiorysu młodocianego recydywisty z dokładnością, niemal wykluczającą jakiekolwiek opuszczenie. Pewnego popołudnia, gdy „ekscelencya“ wyjechał automobilem dokądś na miasto w towarzystwie Catona, — pani Śnicowa powiozła syna w wózeczku na dłuższy spacer w stronę Settignano, a na piętrze nie było nikogo z domowników, — Śnica uśmiechem i łagodnem skinieniem głowy zaprosił Isolinę, niby to przypadkiem spotkaną na korytarzu, do swej pracowni. Ogarnęły ją istne płomienie. Doznała wrażenia, jakby jej suknie paliły się w językach ognia. Nie wiedząc, jakim się to dzieje sposobem, poszła leniwie, niesiona przez niestrzymany łoskot serca, wąskiemi schodami na piętro. Śnica zamknął na klucz drzwi pracowni, prosząc łagodnie i dobrotliwie, żeby się nie bała, nie trwożyła. Nic jej przecie złego nie zrobi. Chce tylko malować pewien obraz. Potrzebuje wykonać szereg szkiców. Jeśliby to było dla niej bardzo przykre, toć można zaniechać. Ale to się robi dla przyjaciół. Isolina poczuła bohaterski wstyd swej głupoty. To się robi dla przyjaciół! Przecie słyszała, że się pozuje malarzom. Głupia jest, po prostu, włoska oślica, myśląc o czem innem. Tłómaczyła jednak malarzowi, że to przecie wstyd zdejmować suknie... Była jednak w zupełności przygotowana. Myła się i kąpała codzień, od tygodnia. Artysta jeszcze nalegał, wciąż z łagodnym i poważnym uśmiechem. Zwyciężona przez ten właśnie uśmiech, weszła za rozstawione w kącie stalugi, szybko zrzuciła suknię i bieliznę. Śnica, nie patrząc na jej nagość, wyprowadził ją w pewien oświetlony punkt pokoju, kazał oprzeć się o brzeg szafy, a sam zasiadł na małej sofie i począł żarliwie rysować na twardych kartonach niewielkim pędzlem, maczanym w tuszu. Młoda panna doznała wielkiej ulgi i dziwnej rozkoszy. Obnażenie się nie sprawiało jej teraz wcale przykrości. Przeciwnie, stało się źródłem szczególnie ekscytującej pychy, wyniośle beztroskliwej fanfaronady, jakiejś grandezzy i pewności siebie, poczucia piękności swego „aktu“. Nie opierała się, gdy malarz prosił o zmianę pozycyi, to tak, to owak, o odsłanianie się coraz bezwzględniejsze. Gdy wreszcie przestał rysować, prosiła koniecznie, żeby mogła zobaczyć, co zrobił. Zbliżył się z zeszytem kartonów i pokazywał świetne swoje szkice. Był pierwszorzędnym mistrzem rysunku. Isolina zdumiała się nad podobieństwem swem, chwyconem tak niezrównanie. Patrzyła z zachwytem i szczególniejszą dumą na doskonałość swych form, uwiecznioną ręką takiego artysty. Stała obok tego mistrza naga i teraz znowu drżąca, jak w ciężkim ataku febry. Serce jej leciało, w skroniach biły tętna. Śnica podniósł na nią swe przezroczyste, jastrzębie źrenice. Uśmiech dziwny osiadł na jego wargach. Smutek, pełen żałości, przepłynął wskroś pięknej twarzy, jak przepływa cień chmury przez dorodne zboże. Złożył zeszyt i cicho rzekł:
— Dziękuję ci, dziecko...
Isolina poskoczyła do swych sukienek, teraz dopiero pełna najbardziej panieńskiego wstydu. Śnica patrzył na nią z podełba. Od wielu miesięcy żył w zupełnym celibacie wskutek żoninej ciąży. Musiał na siebie nałożyć istne pęta, żeby odemknąć zcicha drzwi i wypuścić modelkę z pracowni. Chodził teraz tam i sam po izbie. Nie miał zamiaru deprawować tej dziewczyny, rozpoczynać ordynarnego romansu i uwiedzenia jednej z wielu głupich dzierlatek. Chciał przedewszystkiem nasycać się długo tym niedojrzałym owocem, który w jego ręku rumianych barw nabierał. Nie myślał brać na się niemiłych skutków uwiedzenia niewinnej. Niech kto inny wykona tę ordynarną operacyę! Będzie po temu czas, żeby mieć z niej na długo uroczą kochankę. Chciał natomiast mieć z Isoliny instrument do wykonania subtelnego planu, trudnego zamysłu, który tylko przed uwiedzeniem można było wykonać.


Parna, duszna, podniecająca, iście florencka noc okrywała wzgórza i doliny. Z głębi kwiecistego miasta dymiły się zapachy róż, gardenij, goździków i narcyzów. Każdy z ogrodów, objętych pasem wysokiego muru, był źródłem czarującej woni, istnym bukietem różanym. Leszek Śnica błąkał się po ścieżkach willi De Granno. Postać jego ginęła w mroku. Tylko żarzący się krążek cygara wskazywał, że w ciemnych korytarzach między zwartemi drzewami przesuwna się człowiek. Rojowisko marzeń oblegało głowę malarza, unosząc się niejako na zapachu róż, dążąc z tego ogrodu na podbój całego wszechświata. Siły nie do zdławienia, prężące się, skurczone w sobie samych, gotowe do wybuchu, do skoku w przestwór, zdawały się rozsadzać jego tętnice i wyginać kości. Było mu nieznośnie z tęsknoty za czynem wielkiej wagi, za walką na śmierć i pokonaniem aż do nicości. Przed oczyma swemi miał świat nowy, dzieło rąk swoich, ogromne państwo stworzone własnemi dłońmi z jałowej gliny nędzy codziennej. Patrzał na dom swój, który w myśli odbudował w rodzinnem miejscu, gdzie ojciec był ekonomem na folwarku, własności wielkich panów. Tam właśnie w radosnych rozłogach dzieciństwa nabędzie „pałac“, źródło wieczne ekonomskich pożądań, — ogrody, oranżerye, — posiądzie stawy, strumienie, pamiętne drogi, aleje czarodziejsko szumiące, — stajnie, gospodarskie budynki i domy dla „służby“. Sto tysięcy razy rozważył to wszystko z dokładnością najszczegółowszą. Cokolwiek zamyślił, musi być, i musi być tak, jak zamyślił. Tamten świat istniał najzupełniej rzeczywiście, jak ów w przeszłości dworek ekonomski o dwu izdebkach niemal chłopskich. Rysował się przed oczyma z żywością niewymowną pałac murowany, podobny do pewnej willi w Chaville pod Paryżem. Dwa skrzydła piętrowego domu. Wielkie szklane drzwi do ogrodu. Ten ogród w głębi, otoczony murem. Mur z wierzchu szczelnie wysypany tłuczonem szkłem... Połysk stawów w blasku księżyca... Zapach sitowia... Widzenie wróciło teraz znowu, sto tysięcy razy wystudyowane, — widzenie natrętne, plastycznie dokładne, niemal zaciekłe w swej dokładności. Zacząć! Zacząć nareszcie! Przestać, — do dyabła! — tylko marzyć. Iść ku ziszczeniu palącej pokusy!
Już niby zaczął był, lecz bez żadnego skutku. Wypuścił we wrota Granowskiego czarną strzałę. Oplątał ową ładną włoszeczkę, Isolinę, — rozkochał ją w sobie aż do szaleństwa. Gdy gotowa była oddać się bez protestu, począł jej unikać. Nie otwierał, gdy stukała do drzwi, uciekał z domu i wracał późno w nocy. Skoro, wskutek tych manewrów, zupełnie skruszała, zbladła i wychudła, zawołał ją do siebie na „pozowanie“. Lecz zamiast pozowania, jął zwierzać się jej z ciężkiego zmartwienia.
Nakłamał, iż „padrone“ De Granno jest jego krewnym, iż zagarnął majątek, który w części należy się i jemu, Śnicy. Dlatego to stary oszust zaprosił i gości całą rodzinę ubogiego malarza. Ubogiego z jego winy! Sumienie go gryzie. Chciałby się wykręcić byle czem! Isolina skamieniała ze zdumienia. Zakazał jej mówić komukolwiek o tych rewelacyach, musiała przysiąc, że, jak grób, milczeć o tem będzie. Wtedy powierzył jej sekret drugi. Oto istnieje papier, który świadczy o tem, że stary Granowski jest przywłaszczycielem znacznej części majątku. Dośćby było mieć w ręku ów papier, a wszystko zaraz byłoby inaczej.
Oto Śnica otrzymałby połowę co najmniej bogactw starego. Isolina poczęła dopytywać się, gdzie jest ów papier, z gwałtownością właściwą jej naturze i rasie. Śnica rozłożył ręce z rezygnacyą. Papier był w biurku „padrona“, zamknięty w srebrnym woreczku kobiecym. Należałoby właśnie radzić, jakimby sposobem dostać ten dokument. Isolina milczała. Ogniste jej oczy świeciły się, jak gwiazdy, usta były karminowe, płomienny rumieniec palił policzki. Nie wiedziała, coby począć...
Snica zapytał jej od niechcenia, czy nie wdziała gdzie takiego worka między rzeczami „padrona“. Zaprzeczyła ruchem głowy. Wtedy, po długiem milczeniu, bąknął, niby z rozpaczą, czyby podczas sprzątania nie mogła zobaczyć, azali tam gdzie niema owego worka srebrnego. Zrazu, z powodu tej jego prośby, uległa fenomenalnemu ogłupieniu. Potem niemal zgodziła się na to, że będzie patrzeć między rzeczami, a wreszcie, jak warytka, upadła na kolana z błaganiem, żeby jej tego nie kazał robić. Przysięgła była ojcu, że nigdy, przenigdy!... Przysięgła w kościele świętej Moniki, przed ołtarzem, że nigdy niczyjego nie ruszy!... Zaklęta była najstraszniejszą przysięgą, którą ojciec sam wymyślił... Patrząc na jej twarz rozpaloną, bezmyślnie wzniosłą, zamazaną od łez, piękną i głupią z uniesienia, Śnica przyszedł do wniosku, że w istocie nie będzie pociechy z tej wykonawczyni. Oświadczył tedy, że nie żąda od niej wcale żadnej ofiary. Myślał był, że nie weźmie tego głupstwa tak tragicznie. Chodziło o rzucenie okiem, czy niema gdzie na wierzchu takiego grata. Od tego zależał los tylu osób. Ale skoro przysięgi, płacze, opery, dramaty... Isolina była przybita i zrozpaczona. Drżała. Mimo łagodnych słów nie mogła nie czytać w przenikliwych oczach Śnicy zatajonego gniewu. Bała się teraz tego gniewu najbardziej na świecie. Och, jakże tęskniła za łaskawem „pana“ spojrzeniem! Jakże darło się w niej wszystko na strzępy, gdy mijały godziny długie, jak lata, dnie bez jednego słowa, tygodnie bez rozmowy! Płakała rozpaczliwie, męcząc się aż do śmierci, nie będąc w możności wykonać nic ani w tę, ani w tę stronę. Śnica odsunął się i zamilkł. Spytała wtedy, po długim namyśle, czy nie mogłaby mu jakoś inaczej pomóc w tej sprawie. Wzruszył ramionami. Po długiem wahaniu mruknął:
— Czy ja wiem? Możeby Cesare nie był tak skrupulatny, jak ty?..
Żachnęła się i skoczyła, jak postrzelone zwierzę. Chwyciła się rękoma za piersi. Upadła na krzesło i jęczała. Malarz skrzywił się wówczas i powiedział, że nie chce już wcale o tej sprawie z nią rozmawiać. Do tego trzeba mężczyzny. No i... przyjaźni...
Ta próba sił toczyła się przed dwoma tygodniami. Od tego czasu nie widywał prawie dziewczęcia. Jeżeli rozmawiał rano, lub w pokoju żony, to tylko o dziecku i przedmiotach obojętnych. Stokroć błagała go oczyma o łaskę, darowanie winy, przebaczenie. Zawsze na darmo.
Teraz z głębi ciemnej alei widział okno Isoliny oświetlone słabo małą lampką elektryczną, przyćmioną abażurem. Co chwila w otworze okiennym zjawiała się jej głowa i postać. Był pewny, najzupełniej pewny jej szaleństwa, jej czci dla siebie, jej obłąkanej niewiedzy. Pierwsza to przecie miłość...
Ta niewątpliwość posiadania cudzej męczarni, uczuć szalonych, dawała mu rozkosz subtelną, jak potężna woń upajających kwiatów ogrodu De Granno.
Ignis, thalassa atque mulier — haec mala sunt tria... — mruknął do siebie przez zęby.
Kiedyniekiedy wychylał się z ciemnej pod drzewami jaskini i zaciągał dymem cygara, wiedząc, że wówczas rozkochana dziewczyna wlepia oczy w to miejsce, gdzie krążek ognia na końcu cygara różowieje. Na małym placyku między cyprysami, u wylotu alei, przechadzał się tam i nazad, otrząsając popiół z cygara. Na zielonkawem tle nocnego nieba zarysowywał się ogromny szczyt wielkiej igławy, opadający w omdleniu, jakby zwarzony przez te duszne czady zapachów mocnych i gorzkich, które z ogrodu płynęły dookoła jego pnia i wyciągniętych gałęzi. Prastare pinie spłaszczonemi wierzchołami czerniały nieruchomo w seledynowym przestworze. Wielki, samotny cyprys w głębi ogrodu sam jeden, niemy strażnik, kołysał najwyższe pędy łagodnym ruchem, pląsem niedostrzegalnym prawie dla oka, zależnym od powiewu wietrzyków, które tam w górze przepływały, widać, nad gorącą ziemią.
Śnica kombinował szczegóły, z których składało się jego życie obecne i jasne formy marzenia, płynące ponad rzeczywistością, jak owe w górze powiewy. Stosunek jednych do drugich zawierał w formy dziwnych postanowień, decyzyj nieodwołalnych, które były czemś absolutnie nowem, wynalazkiem niepostrzeżenie pochwyconym z nicości. Wiedział, naprzykład, że Isolina musi mu być powolną i to w taki sposób, jaki on za właściwy uzna. Działał w duchu na pewniaka. Widział z coraz ściślejszą dokładnością zajścia, które nastąpić muszą. Tymczasem młoda dziewczyna w pokoju na piętrze nie wiedziała nic a nic. Jej ciało, dusza, rozum, pamięć, zdolność do codziennej pracy i uczciwa staranność, — wszystko, czem dotąd żyła, — zostało poszarpane, niby obcęgami kata. Coś wewnątrz niej, jak zwierz, rzuciło się na nową treść, na jakowąś nową rzecz, o której istnieniu rozum dotychczas nic nie wiedział. Całe jej uczucie spragnione było jakichś bezpośrednich czynów. Coś musiała zrobić, żeby wewnątrz siebie zabić natychmiast wybuchy nieposkromionego uczuwania. Gotowa była rzucić się z okna na głowę, albo podpalić włosy i suknie na sobie, porozbijać zwierciadła, lub zejść na dół i, pod nieobecność pana De Granno, otworzyć skrytki jego biura, — zsunąć się po schodach do ogrodu i paść do nóg Leszka Śnicy, jej właściciela, dobrodzieja i kata, — leżeć u tych nóg godzinami, aż się zmiłuje i zechce ją pogłaskać po głowie, lub kopnąć nogą. Wszystko było jedno, co zrobić, byleby tylko znaleźć środek na poskromienie tajemniczej nawałnicy wewnętrznej, — nieszczęścia podskórnego, — rany, która nie wiedzieć, gdzie jest, — wybuchu, który skądś się wyładowuje, dusząc piersi i rozsadzając serce. Ze wszystkich sposobów wzięła pierwszy z brzegu, najłatwiejszy, czy najskuteczniejszy. Sama nie wiedziała, dlaczego wybiera ten właśnie z pośród setki innych, leżących w granicach ducha. Mglista, przepojona żałością półpewność, że to właśnie będzie najtrafniejsze, — instynkt biednego człowieczego zwierzęcia, — zdecydował o postanowieniu. Isolina szybko zrzuciła ze siebie suknie i bieliznę. Zdjęła również różową zasłonkę z lampy elektrycznej i obnażona zupełnie zbliżyła się do okna. Rozpuściła włosy i poczęła czesać je starannie dużym grzebieniem. Czyniła to z pedanteryą, lecz furya wewnętrzna rzucała nią po dawnemu. Jeżeli się i na tem zawiedzie, — cóż wówczas uczyni? Jak tę noc straszną przepędzi? Wszakże nie zdoła zwyciężyć swej podłej duszy, duszy czarnej, pełnej grzechu i cuchnącej żądzy. Modliła się, stojąc tak u okna i czesząc włosy, — modliła się z głębi swej istoty o zesłanie na nią śmierci, lub wewnętrznego uciszenia.
Śnica zobaczył ją odrazu. Zaciągnął się znowu dymem cygara, dymem, sięgającym, zdawało się, do szpiku kości. Nikły połysk ognia słabo rozjarzył się w ogrodzie, niby uśmiech, przenikający noc, niby sygnał dyabelskiej mocy.
— Musisz, sobako, musisz! — mówił Śnica bez wydania głosu do pięknej w oknie dziewczyny.
Ona oddalała się i ginęła w głębi pokoju, by znowu wrócić na dawne miejsce. Gdy się zbliżyła do łóżka, za każdym razem padała na ziemię i, krzyżem leżąc, modliła się do Boga wszystką ekstazą duszy, z krzykiem, wyciem wewnętrznem, ażeby się skończyła jej męka, ażeby znikło to życie, jeśli udręczenie nie ma się skończyć. Śnica nie wiedział o tych modłach szczególnego rodzaju i w dalszym ciągu błądził po ogrodzie. W pewnej chwili zgasił cygaro i wszedł do domu. Na palcach wkroczył w korytarz i stanął przed drzwiami Isoliny. Zastukał tak cicho, że tylko ona usłyszała ten odgłos. Bała się otworzyć, żeby nie ucichło jej szczęście spełnione. Stała przyczajona za drzwiami, trzęsąc się ze wzruszenia. Śnica uchylił drzwi i wszedł do pokoju. Isolina chwyciła jego rękę i przytuliła do ust, całując ją w szaleństwie miłości. Szepnął:
— Isolina! Muszę koniecznie rozmówić się z Cesarem. Ty wiesz, czego chcę. Zrób to dla mnie!
Signore! — wytchnęła z głębi piersi.
— Zrobisz to?
— Nie gniewaj się!
— Zrobisz to?
— Zrobię.
— Powiesz mu, czego chcę?
— Ach! Panie!
— Więc jak?
— Powiem.


Pan Granowski, pochłonięty, jak się zdawało, przez umiejętność trawienia swego bogactwa, w gruncie rzeczy bacznie pilnował swych lokatorów. Czujność ta była niemal dawną pracą konkwistadora. Z za żaluzyj i firanek przypatrywał się niepostrzeżony, gdy przebywali w ogrodzie, słuchał, co mówią i brał na spytki Catona, ażeby wiedzieć, czem się zajmują. Mimo iż nie mógł przecie dociec wszystkiego, miał zadowolenie wewnętrzne człowieka, trwającego w pogotowiu do obrony. Przezorne czuwanie i lisia baczność na wszystko — były to od dzieciństwa stałe cechy charakteru pana de Granno. Teraz wszakże, gdy wiek przyprószył siwizną jego włosy i gdy bogactwo zmuszało do bezczynności i nieprzerwanej prawie siesty, a dolą życiową stała się zupełna samotność, zdarzały mu się chwile jakgdyby omdlenia z trzeźwości. Zatapiał się i zapuszczał w organizm niepostrzeżony czynnik pewnego stałego jadu i paraliżował wiecznie czynną przebiegłość. Coś obcego naturze dotychczasowej nudziło i ssało pod sercem. Snując się w gorące wieczory po grubych kobiercach i śliskim parkiecie salonów, pan Granowski znieczulał i usiłował zniweczyć te nowe w sobie objawy duchowego upośledzenia. W jego gabinecie wisiała fotografia córki Xenii. Był to pigmentowy portret, przez świetnego majstra wykonane powiększenie z małej fotografii panieńskiej. Xenia była na tej fotografii taka, jak wówczas, gdy ją samą porzucił w Warszawie. W dużym, czarnym kapeluszu, futrzanym paltociku, z rękoma ukrytemi w drogiej, eleganckiej mufce, którą jej był w przystępie ojcowskiej czułości darował, patrzyła przepysznemi, zaiste boskiemi oczyma i uśmiechała się swą czarującą, przemądrzałą drwinką. Pan Granowski, błądząc po salonach, zawsze do tego wracał portretu. Wznosił nań oczy i zahaczał pasma wewnętrznych myśli o ten przytwierdzony do papieru uśmieszek. Ale nie zstępowało doń z tego lśnienia piękności, jak niegdyś, dumne podsycenie, lecz wiecznie ten sam cios boleści, nigdy nie gasnąca prawda wieści o klęsce. Zmora uczucia nicości ogarniała go w posiadanie. Wciąż na nowo i wciąż od samego początku żałował Xenii. Krwawiąca się rana nieszczęścia, przeklęte rozdarcie, wytworzone przez jej śmierć, zabliźniło się niby to od działania żywej krwi, zagoiło, przyschło i zarosło. Zgryzota zasadnicza jak gdyby ustała. Dobrotliwa ekonomia natury zgasiła nawet ogień męczarni same w sobie i dała możność fizycznego życia przez systematyczne ujmowanie z dnia na dzień boleści. Lecz zostało coś, co już zmniejszyć się nie dało żadnym sposobem, ani lekiem, — pewna suma stała i zrośnięta z bytem fizycznym, jednolita i niezmienna, należąca już do składu czynników organizmu. Ten zasób mały zdawał się jednak być przed wszystkiem i po wszystkiem. Sama rozkosz żywota, czuwanie i obrona, zwycięstwo, spożycie i trawienie dóbr doczesnych było, — nie, jak dawniej, wszystkiem, — lecz tylko poniekąd okresem ulgi między dwiema otchłaniami, które się kędyś w głębi niejasnej łączyły ze sobą. W tęsknocie tkwiła zatrata duszy i jej jedyna istotna radość. Bo stała się jednocześnie rzecz inna. Oto martwe, nieprzeniknione, obmierzłe zapomnienie wydzierało z pamięci pana De Granno jego samego, obrazy własnych jego rozkoszy, uciech, używań, zadowoleń, dokładność smaku i zupełność woni rzeczy, które był zdobył i posiadł, — a nie było w stanie wytracić nic takiego, co było z Xenii. Pan Granowski wszystko za nią na tym świecie czuł i pamiętał. Co gorsza, — wskutek spoglądania na portret, — pamiętał coraz wyraźniej. Coś-ci go niosło w przeszłość coraz dalszą, do najodleglejszych chwil jej dzieciństwa, do pierwszych jej uczuwań. Widział łzy na jej dwuletniej twarzyczce i wiedział pełnią serca, skąd te łzy wypłynęły, o co się polały. Miał w sobie radosne szały jej dziecięcych zabaw. A czemże była ta Xenia dziewica, panna, mężatka? Alboż wiedział? Stawał przed jej obrazem i zadawał pytanie. Nie jej, lecz sobie: — czemużem ja ciebie nie znał? Zatapiał się teraz w jej dnie samotne w Warszawie, w straszliwe jej noce w Paryżu. Począł rozumieć, i, co gorsza, czuć jej głęboką miłość dla tamtego... Miał oto w ręku swych czarodziejski, tajemniczy byt, odrębną postać samego siebie, jak gdyby wizerunek duszy swej w jej piękności, który w rozkoszy stworzył i, wskutek niepojętej głupoty, odrzucił od siebie... Ktoś inny podjął tę duszę czującą, ktoś inny zabrał i uniósł w ramionach bezcenny skarb. A teraz ze wszystkiego tylko nicość została, zatrzaśnięta na zamek wieczny, od którego klucz trzyma w ręku śmierć.
Czemże była ta wędrownica przedziwna, którą miał przed oczyma na ulubionym portrecie? Czyliż nie była za człowieka, w niewieście ciało i kobiece szaty przebranym aniołem, który dla zapalenia umysłów ludzi, dla rozżarzenia ich dusz wcielił się przez pewien czas w kształty człowiecze? Można było za pomocą metod, które rozżarzenie ducha byłoby wskazało, wykryć anioła w ludzkiem Xenii ciele, odtworzyć ją w istocie anielskiej. Tymczasem czyniło się wszystko, ażeby jej ziemię zohydzić, a ludzi podać w obrzydzenie. Sen boży, w postać kobiecy przyobleczony, rozwiał się wskutek zaniedbań. Wskutek zaniedbań — kogóż nadewszystko? Oto jego — ojca. Tego, który kochał tę Xenię najbardziej. Lecz cóż jest warta miłość sama, jałowe czucie bez czynu? Dano jej nie taką rozkosz i nie takie cierpienie, jakie się jej należały. Stała się sobą: — własnem swem światłem i własną nicością. Odeszła. Rozkosz, wesołość i szał innego porządku należały się jej, a dano jej tylko grzech, zgryzotę i wstręt. Z ram portretu wysuwała się mgła postaci i bezszelestnemi krokami szła z kąta w kąt mieszkania. Nie była to zresztą postać, lecz żal wieczny, zamknięty w kształt ukochany. Och, — każdy przedmiot od dotknięć tego cienia nabierał innej wartości, tracił własną i zdobywał ujemną, przeklętą, z dna duszy wyrywającą łzy. Ciemna mgła zawlekała pokoje. Pan Granowski zbliżał się leniwemi kroki do swego biurka, otwierał wiadomą szufladę i wydobywał srebrny worek Xenii, jedyną pamiątkę, na której spoczywały jej ręce aż do ostatniej chwili, — którą ściskały nawet martwe jej dłonie. Łagodnem naciśnięciem palców otwierał zameczek worka i wsłuchiwał się w suchy trzask maleńkiego rygla. Był to głos, który tylekroć chwytało ucho Xenii. W cichym trzasku było coś z niej. Otwierało się wnętrze worka i oczy ojca padały w głąb, w to miejsce, które tylekroć zawierało w sobie spojrzenie Xenii. W tej ciemnej głębi było coś z niej. Oto jedyne miejsce na kuli ziemskiej, które trzymało zawarte w sobie jej spojrzenie. Stary człowiek podnosił pamiątkę do ust i pocałunek nienasycony składał na próżni wewnętrznej woreczka, jakby na oczach umarłej córki, zawartych przez śmierć. Usta jego dotykały wówczas zżółkłego papieru... „testamentu“... Uśmiech gorzki przewijał się po wargach. Między ustami ojca i oczyma Xenii zawsze był tamten, Nienaski. Przeszywała serce niewysłowiona i nigdy nieprzecierpiana ojcowska niedola.
Lecz oto wśród męczarni przelatywał błysk nie pociechy, nie ulgi, nie ukojenia, — bo to nie zjawiało się już nigdy, — lecz błysk szczególniejszej antytezy. Myśl przejmująca, jasna i zimna jak szczęk niezłomnej stalowej sprężyny wśród ciszy, stawała wśród cierpień z oświadczeniem:
— Gdyby Xenia nie była umarła, czemżebyś był?
Pan Granowski to wiedział, że o zgonie Xenii może mówić tak i temi słowy — jedynie szatan. Nie wątpił też, że to w istocie szatan w nim mówi. Słuchał uważnie wywodów tej mocy, która usiłowała rządzić wszechwładnie i wszechmocnie w jego najtajniejszych myślach, — roiła się w nich, jak gruźlica w tkankach zdrowych płuc, jak syfilis we krwi żył młodocianych, w sposób naturalny i potędze swej właściwy. Patrzał na plan życia, rozsnuwany szeroko ręką mistrzowską. Straszliwy obcy gospodarz rządził wewnętrznemi sprawami ducha. Niestety, — tak! Gdyby Xenia nie była umarła, czemżeby był? Szują na łasce ludzkiej, popychadłem drabów, obdarowanych bezprzykładnie! Nędznem zerem, które się toleruje przez wzgląd na miłość dziecięcą! Niczem, ze wściekłością wewnętrznej wiedzy! Toć przecie nie co innego, tylko śmierć Xenii dała do rąk bogactwo niezmierne, a nadewszystko tę wielką łaskę, którą jednostce ofiarowują pieniądze: — zupełną swobodę. Pan Granowski wpatrywał się w sumę szczęścia, które mu dały pieniądze odziedziczone. Widział wszystko: własny spokój, powszechną radość, piękno, oddane na własność posłuszeństwo ludzkie, ukłony, rozkosze wszelkiego gatunku i najlepszego stempla, gotowe zbliżyć się na każde skinienie, możność czynienia dobrze, praktykowania wielkości i zażywania cnót, jak doskonałego wina i wyborowych cukrów. Widział rozkwit duszy swej dzięki bogactwu, udoskonalenie jej zarówno w tem, co ludzie zowią dobrem, jak w tem, co nazywają złem.
Przyznawał, musiał to przyznać tamtemu. Niestety, — tak!
Koniecznością była śmierć Xenii. Dobrze się stało, że umarła tak, jak umarła, — zostawiając sprawę w niejasnem zawieszeniu, umożliwiając doskonałe oszustwo. Śmierć Xenii stała się stopniem ku podźwignięciu jej ojca. Alboż nie tak było być powinno? On jej dał życie, a ona mu — majątek. Sprawiła to miłość, zachodząca tajemniczo między ojcem i córką. Najwyższa, tajemnicza sprawiedliwość w biegu wszechrzeczy przejawiła się tutaj wyraźnie. Xenia wiedziała nie swym doczesnym, tutejszoludzkim rozumem, który spaczyły doktryny przybłąkane, lecz wiedzą innego porządku, geniuszem kobiecym i miłością córki, że za wszystkie dawne cierpienia to należało się jej ojcu, co otrzymał z jej ręki. Tak trzeba było, jak się stało. To sprawa między ojcem i córką. To pocałunek, — to samo, co pocałunek ojcowskich i dziecięcych ust. Akt niedocieczonej sprawiedliwości nosił na sobie pieczęć tajemniczą, wyciśniętą przez sygnet przeznaczenia. Dwoje obłąkanych przez doktryny byłoby strwoniło olbrzymi majątek, rzuciło go szalenie i bezużytecznie między motłoch. Wielkie fortuny tułają się po świecie, włóczą się między ludźmi to tu, to tam, jak obłoki między górami. Los, podmuch wiatru, przypchnął do ich rąk dobro olbrzymie. Oni w głupocie swej chcieli to dobro odepchnąć. Śmierć obojga naprawiła bezczelny nonsens. A więc dobrem była ta śmierć.
— Luli, córeczko, luli... — szeptał w rozczuleniu tryumfujący ojciec, błądząc po kobiercu swego salonu, — dopóki czucia poprzednie, inne, tamte nie zerwały się w nim i nie rzuciły na wywody rozumu. Ale wywody te dobrze były wrośnięte w czucia naturalne, — ni to więzy w mięśnie, — spojone w głębiach, jak serce z płucami. Poczynała się wewnętrzna walka, straszliwa i odrażająca, z którą w ohydzie nic na ziemi zrównane być nie może.


Isolina wypatrzyła przez szczelinę od klucza dokładne miejsce ukrycia srebrnego woreczka. Pod nieobecność pana de Granno, sprzątając jego gabinet, próbowała niejednokrotnie otworzyć wiadomą jej dokładnie skrytkę biura. Ale to się nie udało. Nie umiała zabrać się do takiego dzieła. A przyszedł na nią, na jej duszę wzburzoną i zmąconą do dna, taki mus posłuszeństwa względem życzenia malarza, iż czuła konieczność dokonania jak najprędzej, już nie dla zaspokojenia rozkazu, lecz dla własnej satysfakcyi. Nie było więc rady: musiała zwrócić się o pomoc do Cesarego. Było to tak zwykła i codzienna rzecz: pokojówka miała sekretnie wprowadzić do domu pracodawcy swego braciszka, złodzieja, dla wykonania kradzieży. A jednak leżała w granicach tego faktu głęboka i straszliwa tragedya. Isolina miała teraz od jednego ciosu zburzyć własnym zamysłem i rękoma to, co tak mozolnie, w pośród modłów i ślubów, budowała. Onaż to sama miała podjudzić Cesarego, ująć go za rękę i na palcach wprowadzić do gabinetu pana de Granno, który ich wszystkich podratował przez udzielenie jej samej dobrej posady? Chwilami, decydując się na ten krok, słaniała się na nogach i już nie jęk, lecz bezgłośny ryk wydzierał się z jej piersi. Nie pomagały teraz ślepe, szalone, ekstatyczne modlitwy. Bóg stał się głuchy, nieczuły, groźny, w straszliwej ciekawości wyczekujący. W upalne dnie, w parne noce miotała się po swym pokoju, jak dzikie zwierzę, importowane z innego kraju, z obcego dla tych miejsc świata. Nadeszła wreszcie ostatnia chwila, moment wskazany w próżni, złowieszcza gwiazda w mrokach. Musiała działać tego a tego dnia, o godzinie, którą podszepnęły ogniste wargi namiętności. Była to decyzya, jakby się trzeba było z okna rzucić na bruk ulicy. Poszła szybko pod Mercato Nuovo i w chwili przerwy między przejazdem tramwajów przywołała Cesarego władczem skinieniem. Zbliżył się do niej zły, skwaszony, pewien, że z poręki siostrzyczki nowe go czekają cięgi za coś świeżo przeskrobanego. Isolina z oczami wlepionemi w jego oczy powiedziała mu w paru zdaniach, czego chce. Kazała wyniośle, żeby się starał o dobre wytrychy i rozmaite klucze, gdyż ma zrobić tak i tak, bez zostawienia najlżejszego znaku około zamku biura pana De Granno. Przymrużył lewe oko, parsknął śmiechem i poklepał ją po ramieniu. Przekonany był, że to jakiś nowy kawał, głupi podstęp dwojga „świętych“, starego i tej bigotki, ażeby go na próbę wystawić. Lecz gdy powtórzyła rozkaz, zastanowiły go oczy ragazzy“. Od niechcenia począł rozpytywać się, co to znowu znaczy. Ze wzgardą, drwinami i setką wyzwisk dowiadywał się o to i owo w tym interesie. Kazała mu przedewszystkiem milczeć o tem przed ojcem, — i to mu wiele dało do myślenia. Musiał przysiąc na Madonnę, że będzie milczał, jak wieprz przed Mercato Nuovo. Z kpinami przysięgał, z kpinami potakiwał, iż będzie czekał na dany znak. Wzruszył wreszcie ramionami i, śmiejąc się, przyrzekł, iż zdobędzie potrzebne klucze i wytrychy. Ponieważ tramwaje nagromadziły się już na placu, kiwnął jej głową i odszedł, gwiżdżąc ponad gwar zgiełkowego zaułka. Isolina uciekła stamtąd. Zmieszana z tłumem mknęła do domu, płacząc bez przerwy. W głębi tego wszystkiego, co się z nią teraz przytrafiło, słyszała wyraz tylekroć bezmyślnie wymawiany, — wyraz: śmierć. To jest właśnie — śmierć, — powtarzała samej sobie wargami białemi. Śmierć w sobie, zanim życie ustało, zanim ciało umarło. Śmierć, gdy jeszcze życie trwa. Serce nieszczęsne miotało się wśród widzeń przeraźliwych, wśród kształtów mglistych boleści i wśród obrazów tego pana, tego władcy, — mężczyzny straszliwej piękności. Pożądała tylko jednego, żeby za wszystko, za samą tę śmierć, on się uśmiechnął! Żeby na nią spojrzał łaskawemi oczyma, przezroczystemi źrenicami dzikiego, wolnego ptaka, z zadowoleniem i podzięką. Przeczuwała ten uśmiech, marzyła o nim, biegła w jego stronę co tchu. Patrzyła przez mrok wewnętrzny na radość, która rozbłyśnie w jego oczach. Wiedziała, że jedynie ta ofiara, którą teraz na ołtarzu złożyła, stworzy, obudzi, wywoła i ukaże w jego oczach łaskę. To jedno, co uczyniła, to właśnie jedyne, skruszy i zmiękczy jego serce z kamienia. Nic innego, tylko to. Nie mogła znieść jego gniewu. Nie była w stanie żyć dłużej w niełasce. Jakże miała zapomnieć o pewnych jego słowach, o spojrzeniach surowych i strasznych, lub niespodzianie, bezbrzeżnie łagodnych, takie dających uczucie szczęścia, jak miłosierdzie rodzonej matki. Nie było rady na wspomnienie jego niezrównanych żartów, — jego śmiechu tak serdecznego, jak u nikogo innego z ludzi, tak jedynego w swem jestestwie, iż trzeba było śmiać się tym samym śmiechem w głębi nocy, a nawet we śnie. Wszystko w nim było ładne i niezrównane, — każdy zwrot mowy i sposób zaciągania się cygarem, — wstępowanie na schody i leniwe kroki w ogrodzie, — gaworzenie z dzieciątkiem w obcym, szeleszczącym, miłym, dziwacznym języku, — i tajemnica sztuki malowania niepojętych, kolorowych obrazów, do których po ich dostrzeżeniu przywierało wszystko uczucie. Nie było rady!...
Głucha i ślepa od swych pasyj mijała długą a ruchliwą ulicę Cavour. Zatopiona w otchłani mąk i raz wraz porywana do niebios rozkoszy marzenia, że już spełniła, — nagle usłyszała... W wąskiej poprzecznicy, łączącej ulicę Cavour z ulicą Ricasoli, rozległ się raz, — potem drugi raz żałosny, — żałosny roztłuczony o wysokie mury i rozbity o kamienie klangor ojca, jak gdyby krzyk anioła mściciela, straszny śpiew z tamtego świata, wyrok śmiertelny i pożegnanie z głębiny serca, wołające z pomiędzy rumowia nieprzeliczonych gmachów Florencyi:
Co-gio-fie-ma-tri-vanti!
Isolina przeraziła się. Upadła na duszy i biegła dalej zgarbiona. Smrodliwy strach obleciał ją, jak fetor zgniłego mięsa. Cwałem, cwałem biegła przed siebie co tchu w piersiach, szepcąc w znikczemnieniu i głupocie:
— Ojcze, ach, ojcze! Babbo!
Lecz rozerwały się już niepojęte, tajemnicze gązwy dwu istnień, spajające w jednę całość ojca i dziecko. Rozdarty został anielski hymen duszy dziewiczej przez zewnętrzny a niezwalczony wdzięk płci męskiej.


Upały florenckie uniemożliwiły panu Granowskiemu pobyt w mieście o tej porze. Zapadło postanowienie wyjazdu nad morze w okolice Viareggio. Pewnego dnia „ekscelencya“ ruszył automobilem w towarzystwie Catona, ażeby szukać odpowiedniej willi, lub hotelu. Ponieważ obawiał się zostawić na lato swych gości samych w willi De Granno, zaproponował pani Śnicowej, żeby również wyjechała. Tłómaczył jej iż pobyt w nieznośnych upałach Florencyi może być szkodliwy dla jej synka, a morze doskonale mu posłuży. Oczywiście, matka zgodziła się skwapliwie, a Śnica postanowił również jechać „dla studyów morskich“. Isolina otrzymała zawiadomienie, iż jedzie z panem na lato. Dzień nieobecności pana Granowskiego i Catona w domu nastręczył się Isolinie, jako termin czynu. Dała znać Cesaremu. Ten przyszedł w biały dzień, uzyskawszy na parę godzin zastępstwo swych czynności tramwajowych. Wpuszczony przez siostrę do gabinetu pana de Granno, zaczął póty majstrować przy zamku biura, aż go otworzył. W szufladzie jednak nic nie było. Dopiero naciśnięcie jednej ze ścianek otwarło drugą, wewnętrzną skrytkę, gdzie leżał srebrny worek. Isolina, która przy drzwiach gabinetu stała na czatach, porwała worek i wskok znalazła się w pracowni Śnicy. Malarz spokojnie otworzył zameczek i znalazł wewnątrz papier upragniony. Natychmiast rozprostował arkusz, ustawił go przed aparatem fotograficznym, zdawna w tym celu wypożyczonym od zamożnego kolegi — malarza. Po dwustronnem zdjęciu dokumentu śnica zabrał się do jego dokładnej, barwnej kopii. Na przygotowanym kartonie odtwarzał kreska po kresce, laska po lasce, pismo Nienaskiego. Barwnemi zapuszczeniami kopiował krople krwi zastygłe na papierze i ledwie dostrzegalne ślady zabrudzenia od palców, rozmazujących łzy. Nie upłynęła godzina czasu od chwili otwarcia biurka, a już testament był skopiowany dwukrotnie z dokładnością niemal absolutną, — obustronnie sfotografowany, wymierzony najskrupulatniej i zbadany co do jakości, grubości i gatunku papieru. Gdy to wszystko zostało załatwione, testament włożono z powrotem do worka, a sam worek odniesiono na miejsce. Cesare umieścił go we właściwej skrytce i szufladę zamknął z powrotem, bez naruszenia i bez jakiegokolwiek zarysowania politury dookoła zamka. Śnica przezornie nie widział się wcale z Cesarem, a Isolinie zakazał wszelkich objaśnień, dla kogo worek wydobyto i w jakim celu. Cesare, domagający się od Isoliny wyjaśnienia celu tak głupiego postępowania, otrzymał mgliste tłómaczenie, że to dla pewnej fabryki srebrnych saczków chciano skopiować sposób wiązania ogniwek srebrnych nici, który był w tym worku fenomenalnie misterny. Cesare parsknął śmiechem i wystawił wielkie, palisandrowe oko, ażeby pokazać, że nie jego brać na takie dykteryjki. Otrzymał od Isoliny za robotę dziesięć lirów i, podśpiewując, odszedł na miejsce służby. Isolina, po najtroskliwszem obejrzeniu zamka biura swego pana, gdzie nie dostrzegła najlżejszej rysy, ani znaku operowania wytrychem, — po wytarciu politury aż da stanu absolutnego lśnienia, — wyfroterowaniu parkietu dookoła mebla, — wpadła w stan jak gdyby radosnego natchnienia. Była szczęśliwa, iż afera się powiodła i że to była rzecz tak prosta, jasna i niewinna. Śnica wygrzeczniał i mówił do niej cichym, wesołym głosem słowa łaskawe, które jej rozkosz sprawiały. Śmiała się ze swych trwóg i wzruszeń z racyi tak pospolitej i głupiej sztuczki. Tej nocy spała twardo i spokojnie w cichości szczęsnych uczuć.


W kilka dni później, bardzo wczesnym rankiem, malarz obudzony został przez głos dzwonka u wejścia do willi, niezwykły o tej porze. Nie wstając ze swego posłania, znajdującego się tuż przy drzwiach do pracowni, nastawił ucha, żeby usłyszeć, kto to dzwonił. Wnet odróżnił szybkie kroki Isoliny, zbiegającej na dół po schodach. Domyślił się, że zaszło coś niezwykłego, bo natychmiast cofnęła się na górę, jęcząc i szlochając. Gdy dobrze przystosował ucho, pochwycił jej rozpaczliwą modlitwę z głębi piersi, z przepaści nieszczęścia:
O, Dio! O, Dio! O, Dio!
Spać mu się jeszcze chciało, lecz ciekawość przemogła. Zwlókł się z łóżka i, stojąc we drzwiach, z udanem współczuciem spytał na odległość wyżyny schodów, prowadzących do pracowni:
— Co się stało?
Sunąc się wzdłuż ściany i czepiając jej rękoma, żeby nie upaść na ziemię, wlokła za sobą na pół zapiętą spódnicę. Drżącym głosem wyszeptała bezmyślnie, w przerażeniu:
— Yole przybiegła...
— I cóż?
— Ojciec umiera!
— Gdzie?
— W szpitalu.
— A cóż mu takiego?
— Nie wiem!
— Idziesz tam?
— Idę!
Wnet pobiegła na dół, jak gdyby runęła ze schodów. Śnica zaklął przez zęby. Nawrócił i rzucił się w łóżko. Okrył kołdrą głowę i twardo zasnął posilnym snem rannym.


W jakieś dziesięć dni później cały dwór pana Granowskiego wyjechał nad morze, w okolice Livorna. W niepozornej miejscowości, między dwiema morskiemi stacyami, znaleziono wygodny hotel, którego całe pierwsze piętro najął pan de Granno. Na drugiem piętrze gnieździło się istne mrowisko jakichś Niemców. Ekscelencya miał dla siebie trzy frontowe pokoje, państwo Śnicowie musieli się umieścić w jednym, a Catone i Isolina otrzymali po niewielkiej izdebce w pobliżu ich pana. Cameriera, aczkolwiek spełniała, jak dawniej pilnie, swe obowiązki, była teraz napół przytomna. Ojciec jej umarł. Pewnego dnia, gdy krzyczał w ulicach podczas roznoszenia dzienników, głosu mu zabrakło, a natomiast pokazała się w gardle i ustach obfita fala krwi. Przeniesiony do szpitala, szybko skończył życie. W jednem z czasopism brukowych, którego nazwę przez całe życie, dzień w dzień, popularyzował w zaułkach pięknej Florencyi znalazła się dwuwierszowa, reporterska notatka petitem, podająca imię i nazwisko ojca Berto, jako „ofiary zawodu“, — zapewne ku pociesze współzawodników tegoż zawodu. Głos jego przestał rozlegać się, a człowiek oddany został ziemi Trespiano, która już tyle pochłonęła. Rodzina z konieczności musiała przekształcić swój ustrój, dość szybko zapominając o twardej zwierzchności patrymoniatu.
Nie mogło zapomnieć ojca Berto tylko jedno serce, — serce Isoliny. Popadła ona w pewien rodzaj duchowego letargu, w natrętną tęsknicę. Mogła robić forsownie, rozmawiać, śmiać się, nawet żartować, a mimo to miała serce wciąż zmiażdżone, mózg pełen jakiegoś kopciu, czy dymu. Ona jedna wiedziała, dlaczego to ojciec umarł. Nadaremnie ją wtedy wołał od strony ulicy Ricasoli! Nie dowołał się. Nie posłuchała. Więc umarł! Jakże to on tam umierał, wiedząc o tem wszystkiem, co zrobiła, — od Boga? Co to on wtedy czuł w sercu! Jakaż mogła być za taki grzech ekspijacya? Gdzie było przebaczenie? Jakże było odkupić tę winę? Chciała zrobić jedno jedyne, szukając dla siebie i dla Cesarego ratunku. Poszła do brata. Znalazła go i wyprowadziła za miasto. Tam, w zaroślach Monte Olivetto, padła mu do nóg, wyznając wszystko. Błagała Cesarego, żeby na pamięć ojca zaprzysiągł, iż ten grzech popełnili raz jeden z jej własnej winy i że już nigdy, przenigdy więcej! Całowała jego nogi i oblewała je łzami tak szczodremi, iż kamień byłby od nich skruszył się i rozpadł. Zaklinała brata tak długo, jak tylko bezsilne dziecko ludu zaklinać jest w stanie. Lecz inne to już były czasy! Cesare już nie czuł poza sobą i poza nią przemocy ojca. Nie bał się już jego kija. Co więcej, jego to teraz nastała władza. Mógł się na siostrze pomścić za wszystko, za jej dawniejsze donosy przed ojcem i namawianie do poprawy. Wysłuchał wszystkiego, co tam bajała, kopcąc cygaretkę, napasł się jej prośbami i opił bekiem, a potem kopnął ją w piersi, wydrwił i zekpał najsroższemi, najbardziej zelżywemi wyzwiskami. Oświadczył, że tak jest, to prawda, że to ona zabiła starego. Utłukła go swą zbrodnią. Stary wyszperał w kruchcie, na klęczkach wiadomość o wszystkiem. Zawsze tak umiał wymodlić wiadomość o każdej sprawce. To jest pewne. Ale teraz on, Cesare, inne zacznie życie. Sprzykrzyło mu się grać i grać na trąbce przed ryjem bronzowej świni. Są przecie na świecie ciekawsze i weselsze, a zwłaszcza droższe roboty. Sama mu przecie wskazała, wetknęła do ręki wytrychy. Od niej się dowiedział, że tak można. Jeśli za takie figle ma się spotkać z panem, co siedzi i czeka na gości w prefekturze policyi, to przecie niech będzie o czem z nim gadać! Dotąd nie wiedzieli, Cesare i ten piękny pan, o czem gruchać ze sobą. Wnet potem, cisnąwszy w krzaki papierosa, wstał z miejsca i nie obejrzał się poza siebie. Poszedł na dół. I już go więcej nie widziała. Na dawnem miejscu przy tramwajach nie siedział, do domu nie zaglądał. Przepadł. — Klęski, których niepodobna zgrupować w istotną historyę, ani nawet wyliczyć, poczęły splatać się dokoła niej w dziwnie zajadłe zespoły, jakby w hufce liczne i zawzięcie prześladujące. Biły ją wciąż te same coraz wścieklej, albo zamieniały się jedne na drugie, jak gdyby przebierając się w coraz to odmienniejsze postacie. Uczucia poczęły gęstnieć i ciemnieć, jak chmury, które pcha burza, lecąca ze swego tajnego miejsca pobytu za widnokręgiem. Nie wiedziała, co się dzieje w niej i dokoła. Czuła wciąż straszliwy żal. Modlitwy najżarliwsze nie uśmierzały boleści, lecz czyniły serce coraz bardziej subtelnem, iż jasnowidziało grzech dokonany i cnotę porzuconą. Nie było ratunku nigdzie na ziemi.
Gdy się znalazła nad morzem, siadała w oknie swej izby nocami, patrząc w to dalekie, bezbrzeżne widziadło. Było bez dna i bez końca, jak jej boleść. Zdarzenia, wśród których chodziła, były, jak brzeg wąski i znikomy. Czasami w pustyni tego morza przemykał się żagiel łodzi, jak złudzenie pociechy przemierzało czasem jej wielką niedolę. Kiedyniekiedy stała nad niem cicha pogoda, jak staje nad sercem złowieszcza i zdradziecka cisza, za którą kryje się straszliwa klęska burzy rozpasanej. Czasami po wąskim pasku ziemi nad morzem przechadzał się pan Śnica. Zamykała wówczas oczy i modliła się przed obliczem zmarłego ojca, błagając go po milionkroć o odpuszczenie winy. Lecz serce od tych modlitw było puste. Boleść stawała się podwójną, ofiara dwukrotną, wyrzeczenie się pełne zjadliwego cierpienia. Ponury, lecz godziwy żal stawał się jak gdyby cuchnącym grzechem, nową zbrodnią i najokrutniejszą z win. Rwała wtedy swe cudne włosy i ostrem, kuchennem żelazem rozdzierała czarujące, dziewicze piersi, nie mogąc sobie poradzić. Ciało jej samo przestało być ludzkiem ciałem i przeistoczyło się w cierpiącą duszę. To jedyne i wyjątkowe w swej istocie zjawisko transubstancyacyi człowieka na ducha było wyłamaniem niejako wszystkiego ludzkiego z sustawów, — wykręceniem w dół, do góry, lub na nice. Wszystko jedno, dokąd pójść, gdzie przebywać i co robić na tej ziemi. Nie było miejsca, ni czasu. Rzeczy wokół martwe, obce i na nic niepotrzebne. Samo czucie wszystkiego, tak ostre i głębokie, stało się dla martwego oka nie więcej, jak śladem stopy na miałkim i rozpylonym piasku, który morze wieczyście zmywa. Gdyby Isolina otrzymała w owym czasie wielki majątek, albo została mianowana księżniczką Genui, nie dałoby to jej w istocie ani minuty pocieszenia. Gdyby nawet piękny pan, cudzoziemski malarz, przycisnął ją do serca, nie uśmierzyłaby się jej zgryzota. Nieraz napastowała ją pokusa, żeby panu De Granno wszystko wyznać. Lecz trwoga znowu przed czemś niepojętem, trwoga szczególna, jak przeszycie tajemniczej trucizny, paraliżowało sam pomysł. Opasana bowiem była, mimo wszystko, jak gdyby atmosferą, z której zakresu uderzały w nią nieprzeliczone impulsy, czucia niepojęte i nieznane, tajne, kryjące się ze swą istotą i rodzajem, zarówno przed światłem rozumu, jak przed wolą. Nadaremnie jej ręce, ramiona, plecy, piersi i nogi odtrącały od siebie tę władzę zewnętrzną. Nie pomagało nic, — krukowi mydło. Ohyda grzechu niewidzialna, jak ciemność, przesiąkała do głębiny jej oczu, rządziła, ni to władza samodzierżąca, cudacznymi snami i nieskończenie krążyła w żyłach cielesnych razem ze krwią. Wśród najgłębszej boleści błyskały, jak świetlisty piorun, najrozkoszniejsze obrazy, tworząc poczucie boleści sto tysięcy razy bardziej nieznośnem. Tak to, wskutek wielkiej mocy cierpienia, ciało jej stało się nieprzystępne. Nie był to dawny, przyrodzony organizm spożywający, trawiący i rozrodczy, lecz przetwór ducha, — pełne mocy i przemocy ciało duchowe.


Pewnej nocy, z 28 na 29 lipca, zapanował na drugiem piętrze, obsadzonem przez niemieckich kąpielowiczów, ruch niezwyczajny. Biegano tam już nie w miękkich pantoflach, lecz w ciężkich butach i nie lżejszych trzewikach, gadano głośno na schodach i w korytarzach, znoszono pakunki i kufry. Dopiero o świcie ten nagły ruch ustał i mieszkańcy pierwszego piętra mogli spokojnie usnąć. Nazajutrz około południa cameriery z drugiego piętra, zapytane, czemu to w nocy tak hałasowano, dały ze śmiechem dziwaczną odpowiedź, iż z owego piętra wszyscy Niemcy wraz z Niemkami wyjechali, jak jeden człowiek, gdyż któryś z nich dostał depeszę, jakoby wojna wybuchła. Pan Granowski naśmiał się zdrowo z tej relacyi. Przeżył już niejedną kampanię takiego jednonocnego alarmu. Śmieszyła go również karność teutońska wobec pierwszej z brzegu pogłoski. Jednakże czasopisma rozwiały jego drwiący nastrój. Około południa zastukał do jego gabinetu sam pan Śnica i, ledwie siadł na stołku, złożył lodowate oświadczenie, iż, jako rezerwowy oficer austryacki, otrzymał z ambasady zawiadomienie, ażeby niezwłocznie stawił się w kraju. Pan Granowski w pierwszej chwili głęboko, acz sekretnie, odetchnął na myśl, że może ta jakaś mityczna wojna, wybuchająca tak niespodziewanie, zrobi jedną przynajmniej rzecz godziwą zmiecenia z powierzchni globu artysty Leszka Śnicy. Tymczasem artysta, jak gdyby domyślając się biegu i sensu myśli pana De Granno, zaczął wyłuszczać w sposób nadzwyczaj grzeczny i uniżony, że musi zaraz jechać dla stawienia się przed obliczem komendy swego pułku. Lecz pytał samego siebie, za co tu jechać, gdy się nie ma grosza przy duszy. Milioner uczynił znany gest wielkopański. To jednak nie załatwiło sprawy. Rezerwista westchnął, iż „z żalem“ musi ze względu na ów wyjazd, powrócić do nieznośnej i nudnej kwestyi...
— Znowu? — uśmiechnął się pobłażliwie pan de Granno.
— Któż wie? — mówił Śnica ze smutkiem, — może zginę na owej wojnie z Serbami, czy, pono, Moskalami! Wonczas spotkam się oko w oko ze zmarłymi. Cóż powiem, ja, świadek ostatni z tej ziemi.
— Czy żona pańska zostaje tutaj? — ominął te głupstwa pan Granowski wyniosłem pytaniem.
— Ależ co znowu! Jedzie ze mną.
Tiens! A jeśli pan w rzeczy samej przejdziesz na tej wojnie do większości, co będzie z żoną i dzieckiem?
— Zaopiekuje się niemi państwo, nasza Austrya, w której obronie będę piersi nadstawiał.
— No, to sprawa jest załatwiona... — odtrącił tę kwestyę „mecenas“.
— Tak, ta sprawa. Lecz testament...
— Skończ-no pan łaskawie z tym...
— Jakże mam skończyć...
— Z tym szantażem! — mruknął milioner z niekłamanem męstwem.
— Ach, z „szantażem“... — powtórzył Śnica, teraz dopiero odzyskawszy swój własny głos i ton mowy.
Leniwym ruchem dostał zniszczony pugilares i w tajemnej jego przegródce wyszperał pognieciony papier. Otrząsając popiół ze swego nieodstępnego cygara na dywan gabinetu, rzekł z uprzejmością:
— Ja przecie posiadam testament Nienaskiego. Znam się na tych gzygzakach, kreskach i początkowych literach. Wiem, co każda oznacza, bo mi to pani Xenia tłómaczyła kilkadziesiąt razy.
Mówił to wszystko, rozkładając arkusz i pokazując plamy, kreski, litery na zmiętoszonym papierze.
Pan Granowski oniemiał. Wrzucił w oko monokl. Zgięty w pałąk przypatrywał się owemu dokumentowi. Na usta cisnął mu się okrzyk:
— Ależ, do dyabła! Ja mam u siebie w biurku autentyk! Dziś go miałem w garści. Przed chwilą! Nie wychodziłem z domu! Kiedyż ten łotr mógł go ukraść?
Nie chciał i nie mógł wydać swego sekretu, iż posiada dokument, i zdradzić się przed Śnicą, gdzie go posiada. Byłżeby na świecie w samej rzeczy drugi egzemplarz? W ręku tego łotrzyka?
Dreszcz go przeszył od stóp do głów na myśl, że w istocie Śnica ma go w swej mocy. Ale po chwili myśl, tyle razy ćwiczona w czujności, wróciła karnie na swoje miejsce.
— No, więc cóż z tego? Cóż być może? Proces? Voyons...
Rzekł ozięble:
— Co to mi pan tutaj demonstrujesz?
— Testament Ryszarda Nienaskiego.
— Jakaś szmata. Kpij pan zdrów!
— Zobaczymy, czy tak sądzić będą władze w Galicyi...
— I cóż władze w Galicyi?
— Gdy im tę szmatę przedłożę ze szczegółowem, pod przysięgą wyjaśnieniem...
— No, to zobaczymy!
— Panie Granowski! Inni zapracowali, a pan się z tego dobrze masz?
— Bez uwag, asindzieju! Skąd pan wziąłeś tę mazaninę.
— Z rąk pańskiej umierającej córki! — rzekł Śnica groźnie.
Przywłaszczyciel zadrżał w sobie po wtóre i po trzecie. To było gorsze! Któż wie? Może w istocie ręce Xenii trzymały ów świstek? Może Nienaski, umierając, dwa egzemplarze napisał, a jeden z nich trafił do rąk tego człowieka? Jak odebrać od niego tę szmatę? Wykupić? Drogo trzeba będzie zapłacić... Ale to mniejsza! Xenia...
I oto znowu trzeźwa i łagodna myśl:
— Po co? Jeżeli w mem posiadaniu jest dokument główny, jeżeli go mam w rzeczywistości, jeżeli go dobrze ukryję, to czyż tamta szmata może starczyć za dowód sądowy? Ktoż ją będzie śmiał poczytywać za testament?
Śnica siedział bez ruchu i wpatrywał się w znaki, rozprowadzone na arkuszu. „Padrone“ nachylił się raz jeszcze i obserwował uważnie. Nie mógł wątpić: był to Nienaskiego „testament“!
Rzekł obojętnie:
— Cóżbyś pan chciał za ten papier bez wartości? Kupiłbym go, bo tu są ślady krwi niewinnej, krwi męczeńskiej mego zięcia.
— Nie, panie! To nie jest antykwarski zabytek na sprzedaż. Są tu w istocie ślady krwi pańskiego zięcia, które wołają na pana z tego papieru!
— Bez wszelkich takich!
— To nie jest dla „szantażu“! Będzie pan łaskaw oddać wszystko według tego kodycylu. Ja to wyjaśnię, komu należy.
— A więc nie kupuję tego papieru, gdyby nawet były na nim ślady krwi mego zięcia.
— Co wilk raz porwie, ciężko wydrzeć... — rzekł Śnica.
— Zbrudzony jest ten papier przez dotknięcie rąk pańskich... — wyjaśnił Granowski. Po chwili dodał w gniewie:
— Skończyłem z panem!
Gdy to mówił i jeszcze stał zgięty, powziął niezłomną decyzyę: wszystkie fundusze z Włoch przesunąć niezwłocznie do Anglii.
Odszedł powoli, — siadł za swem biurkiem. Zapalił cygaro. Śnica nie wiedział, po prawdzie, co dalej czynić. Nie mógł przystać na sprzedaż, bo dokonałby tranzakcyi za byle co, a tak oto miał w ręku swój bez wartości fabrykat. Wstał tedy i wyszedł. Granowski szybko zerwał się z miejsca i przywarł za nim drzwi, przekręcając klucz dwukrotnie. Potem skoczył do biurka hotelowego, które zamykało się na doskonały zatrzask. W szufladzie znalazł woreczek Xenii, a w nim testament. Rozwinął go i patrzał.
W godzinę potem wydał Catonowi zlecenie, żeby samochód był gotów. Wnet pędził do Florencyi na spotkanie z bankierem Crumbem. W drodze układał plan wejścia w spółkę z tym finansistą, — co do czego był wielekroć przez Oscalai’ego informowany, — z tem jednak zastrzeżeniem, żeby wszystka gotówka była przeniesiona do Anglii i umieszczona w brytyjskich przedsiębiorstwach i bankach. Ani grosza nie zostawić we Włoszech! Ani grosza w Austryi lub Niemczech!


Gdy Granowski tak nagle i bez pożegnania wyjechał, Śnica wpadł w stan depresyi. Nie udał mu się zamysł, zupełnie, jak nędzny obraz. Jeżeli „jako twórca“, nie był w stanie namalować nurtujących go wewnętrznych idei barwnych, czuł taką właśnie w sobie pustkę. Skoro po wyładowaniu pewnego zespołu farb, nie wiedział, czy dokonane dzieło zamalować, jako kicz niezdarzony, czy też z wrzaskiem ogłosić między współwyznawcami za jedyny objaw „Sztuki“ przez wielkie S, tak się właśnie biedził i wahał. Mógł mieć w rękach pewną, prawdopodobnie nie ostatnią, sumę pieniędzy, ale byłby wówczas pospolitym szantażystą, gdyby się był zgodził wziąć to, co da uzurpator. Teraz nie miał nic, poza wijatykiem z ambasady, wydzielonym na koszta podróży. Szedł niby na wielką grę, a z górnych projektów nie miał nic zgoła. Jechać musiał co prędzej. Poza przymusem wojskowym tysiąc go ku temu skłaniało pobudek. Nad wszystkie zaś decydującą była — Isolina. Przedtem bał się, krótko mówiąc, skutków. Bał się własnej rozkoszy i zaplątania się na dobre w jakikolwiek obowiązek. Trzeba by było znowu łożyć na różnych doktorów... Teraz, gdy rzeczy miał spakowane i lada chwila trzeba było rzucić się w ową wojnę, nie chciał zaniedbać sposobności rozstania się czulszego z tak cudną dziewczyną. Piękność, jaką jej postać oblókł smutek, pociągała go nadewszystko. Marzył, żeby tchnąć uśmiech rozkoszy w zaciśnięte teraz usta, żeby zmusić oczy zgasłe do miotania włoskiego ognia. Nękała go bezwładność cielesna Isoliny, jej obojętność po tak żywych niedawno objawach miłości, głuche zgnębienie po jednostajnem przedtem uniesieniu. Mógłby się był dawniej nawet obejść bez tych objawów przywiązania. Gdy raz był ich twórcą niejako, czuł żal, skoro ich nie widział przed sobą.

Kiedy pan Granowski wjechał do Florencyi Śnica najbardziej był podjudzony od djabła szału. Wściekłość z racyi niepowodzenia trzeba było ukoić czemś dostojnem. Czatował na Isolinę to tu, to tam, w dzień i nad wieczorem. Im więcej znajdował przeszkód w spotkaniu z nią sam na sam, tem niecierpliwszą stawała się jego żądza. Wreszcie popadł w stan pasyi ślepej, niestrzymanej i na nic nie bacznej. Przemierzał korytarze i schody bezcelowemi krokami, zaglądał do mieszkania, lub wybiegał nad morze, pędzony przez jedno wciąż pragnienie. Nadeszła noc. Isolina zamknęła na klucz apartament pana Granowskiego i udała się do swego numeru, który leżał za wszystkiemi pokojami i stancyą Catona, w tej chwili pustą i zamkniętą. Śnica wypatrzył te okoliczności z bystrością napastnika. Pomógł żonie uśpić synka i zaczekał, aż pani Śnicowa sama usnęła, jak zwykle z wieczora. Wówczas pod pretekstem spaceru nad morzem ruszył na palcach przez długi korytarz do izdebki Isoliny. Gdy cicho zastukał, do jej drzwi, zrazu nie otrzymał żadnego znaku, że usłyszała. Nie czekając na odpowiedź, nacisnął klamkę i wszedł. Isolina była już prawie rozebrana. Zlekka krzyknęła, ujrzawszy malarza. Nakazał jej milczenie i wyjaśnił, iż ma powiedzieć kilka ważnych rzeczy i że dlatego przyszedł. Zarzuciła chustkę na obnażone barki i stanęła zdala. Śnica usiadł w fotelu, stojącym w pobliżu okna. Wieczór był niezmiernie gorący. Słaby, lecz szybki i jakby zdyszany plusk morza, kołyszącego się w dole, dochodził do uszu. Ów rytm jednostajny zdawał się być głosem krwi, bijącej w skronie. Isolina zbliżyła się do okna, żeby opuścić firankę, gdyż, w cnotliwości swej, chciała zapobiec temu, ażeby ktokolwiek z plaży widział mężczyznę w jej stancyjce. Śnica nie przeszkadzał jej w tym zabiegu. Lecz gdy wracała w kierunku drzwi, w celu odkręcenia światła elektrycznego, stłumionym głosem wycedził przez zęby, że nie trzeba światła zapalać. Spytała — czemu? Wtedy wyciągnął ręce i chwycił ją w ramiona. Jej ręce i nogi wyprężyły się, jak stalowe sprężyny, gdy go z całej mocy odtrącała. Ciało, jak łuk, się wygięło. Lecz Śnica był bezwzględny i mocny. Po chwili młoda Włoszka była w jego ręku, jakby w kłębek zwinięta. Jej szamotanie się stopniowo ustawało, a ręce były coraz bezwładniejsze. Bezsilna, zmęczona głowa dziewczęcia opadła na wszechwładne męskie ramię, a usta nie wiedzieć kiedy i jakiem prawem nawinęły się pod usta. Wpił się w nie wargami nienasyconemi na czas długi, jak ta cała płomienna noc. Lecz gdy wreszcie opity rozkoszą, oderwał na chwilę od tych ust usta, wycisnął z nich jęk tak przejmujący, że go to nawet w tej chwili zastanowiło. Już raz słyszał ów jęk z jej piersi, wówczas, gdy się dowiedziała, że ojciec umiera. Ten sam to był pogłos przerażenia, krzyk z głębokości niedoli:
O, Dio! O, Dio! O, Dio!
Lecz straszna suma cierpienia, zawarta w tem wołaniu, podnieciła go tysiąckroć bardziej. Zaczął okrywać rozpalającemi, ognistemi, rozjuszonemi pocałunkami ciało bezsilne, które obnażał. Upajał się niem, jak młodą różą, zerwaną z krzaka mokrego od nocnej rosy. Przyciągał i przytulał do siebie ten niewymowny cielesny cud, bielejący w półmroku izby. Doświadczał ślepej, nieopisanej rozkoszy dzikiego jastrzębia, księcia czystych, podniebnych przestworów, kiedy wśród świstu chyżych skrzydeł w zimnym lazurze, zatapia niezłomną siłę szponów swych, daną mu od natury, i waleczną przemoc, narzuconą mu z wyższa, w żywe, nietknięte sustawy schwyconej w locie i pokonanej gołębicy.


Gdy pan Granowski wrócił z Florencyi, załatwiwszy pomyślnie interes przeniesienia swych kapitałów do Anglii i umieszczenia ich na mniejszych procentach, lecz w pewniejszych, niż „dobroczynne“ konjunkturach, — już wojna Anglii, Francyi i Rosyi z państwami centralnemi była zdecydowana i wybuchła. Włochy ogłosiły swą neutralność w tej walce. Śnica, jeszcze raz, natarczywiej wezwany przez władze konsularne, wyjechał z rodziną z nad morza wprost do Krakowa. Przed wyjazdem miał jeszcze jednę rozmowę z panem Granowskim. Ale w owej chwili „ekscelencya“ miał już rzecz tak pewną, traktował pięknego malarza z góry i z pewną dobrotliwością oraz współczuciem. Śnica tedy dość grubijańsko zagroził mu wielkim skandalem publicznym — i odjechał. Po jego zniknieniu pan Granowski w ciągu kilkunastu godzin zastanawiał się nad sytuacyą, a wreszcie powziął wręcz dziwaczną i nieoględną decyzyę wyjazdu... także do Galicyi. Na to postanowienie wpłynęło wiele okoliczności. Pierwsza — to pewna ciekawość, jakby prawnicza, spekulacyjna, a nie pozbawiona tchórzliwości, czy Śnica zechce istotnie coś przeciwko niemu wszczynać i jak to zrobi. Druga — to konieczność obrony na miejscu, — osobistego zbadania, jakie też to władze wojna wyłoni do decydowania w takich sprawach, — czy jakie powoła, — i czy wszystko nie zostanie pochłonięte przez dobroczynne moratoryum, którego panowanie przewidywał. Trzecią przyczyną wyjazdu był żal, wynikający z miłości osiągniętego bogactwa i z wyhodowanego już skąpstwa. Panu Granowskiemu było bardzo żal dużej kopalni „Xenia“, — która, pomimo nalegań, sprzedana nie została, — oraz pewnych mniejszych sum, złożonych w Krakowie i Wiedniu. Wszystko to wojna mogła zaprzepaścić. Najważniejszą wszakże przyczyną, decydującą nieodwołalnie, dla której racye przedstawione wyżej były, szczerze mówiąc, tylko pretekstami, stała się tęsknota do grobu Xenii. Pan Granowski lękał się, iż wojna mogłaby go odciąć na bardzo długo, a, co gorsza, na zawsze od tej mogiły. Bankierzy, z którymi w ostatnich dniach omówił we Florencyi temat wojny, przewidywali wystąpienie Włoch przeciwko państwom centralnym. Tymczasem teraz dniami, nocami, w rozmowie i milczeniu, w poczuciu siły i nędzy, zawsze, — chciało mu się być na cmentarzu krakowskim, zobaczyć, patrzeć, czy pomnik Xenii nie rozpadł się w gruzy, — oprzeć ręce o żelazne sztaby grobu i płakać tam w samotności. Chciało mu się nadewszystko coś rzec własnemi ustami do niej w tym dole, do niej samej, coś uczynić, wykonać, zaprzeczyć, coś uskutecznić, coby odtrąciło od piersi pewien nieokreślony a natrętny i zjadliwy smętek, wstydliwie tchórzowski sentyment, wstyd sam w sobie, wałęsający się wokół od chwili rozmów z tym Śnicą, jej „świadkiem“. Suma tych wszystkich przyczyn i powodów złożyła się na fakt wyjazdu. Catone wobec decyzyi pana „z boleścią“ prosił o zwolnienie go ze służby, gdyż nie chciał z Włoch wyjeżdżać. Zaraz też, miotany ową boleścią, znalazł miejsce w jakimś bogatym domu w Viareggio. Pan Granowski zatrzymał Isolinę, której wierności i uczciwości, w złudzeniu swem, był pewny. Napisał list do państwa Oscalai z prośbą o zaopiekowanie się willą aż do powrotu właściciela. Z tym listem wyprawił Isolinę do Florencyi. Sam pojechał niezwłocznie automobilem do Medyolanu, ażeby stamtąd rzemiennym dyszlem udać się do Krakowa. W myśl otrzymanych poleceń Isolina spakowała swój kuferek i niezwłocznie ruszyła w drogę. W ciągu doby poprzedzającej wyjazd była chora wskutek przejść doznanych. Gdy państwo Śnicowie tak nagle odjechali, popadła w stan przygnębienia, daleko dotkliwszy, niż kiedykolwiek. Doświadczała wrażenia, iż ją ręka jakaś ciągnie na wyniosłość niezmierną, żeby stamtąd zepchnąć zgłupiałą i bezsilną. Nie mogła wytrzymać w tem miejscu i w tym domu ani godziny. Była wciąż jeszcze wszystka wtrącona w niebieskie oczy kochanka. Tylko te oczy widziała, tylko te dwie wszechwładne źrenice. Czuła wciąż jeszcze jego potężne ręce, oplecione dookoła swych żeber i radosny jego ciężar na łonie. Czuła wciąż jeszcze ten sam ból i tę samą rozkosz, którą poznała, śniąc w jego ramionach. W tem miejscu nadmorskiem uderzała na nią mocna i straszliwa pustka zniknienia szału szczęścia, który dopiero co był się zaczął. Ilekroć podniosła oczy na góry lukkańskie, ciemniejące w tej stronie, dokąd odjechał jej kochanek, doświadczała ustawania bicia serca i takiego braku tchu, iż miała się za bliską śmierci. Przedmioty, połyski, odgłosy, szum morza, szelest liści, śpiew ptaków, — wszystko, — raniło teraz i rozdzierało jej zmysły. Najcichszy świegot ptaka każdem swem drżeniem i dźwięku sylabą przeszywał serce i wyciskał łzy. Nie był to świegot ptaka, lecz wspominanie szczęścia przez klęskę. Motyl, fruwający nad kwietnikiem, nie był to motyl pomarańczowy, lecz znak i kształt żalu, albowiem za wielką otchłanią doby minionej tak samo unaszał się nad kielichami i został w oczach ongi szczęśliwych. Teraz był tylko pamiątką. Kwiat nie był to kwiat, lecz ściśnienie serca aż do ostatniej granicy, gdyż wówczas tę samą swoją wydawał woń. Mówiła sobie wciąż: — to a to było jeszcze wczoraj... I zaraz potem wśród ruiny wszystkiego, w niedoli bez granic: — a dziś!... Nie mogła zrozumieć przerażającej krzywdy, ażeby on mógł zrobić z nią to, co zrobił, — i natychmiast wyjechać. Wyjechać na koniec świata! I na wojnę! To niepojęte zdarzenie, kiedy wierność bez granic porażona została przez zdradę bez granic, stało się jedyną rzeczywistością tej ziemi, nastawioną, jak oszczep, przeciwko zemdlałemu sercu. W wątłe tkaniny przygodnych pociech, nawiane przez łaskę bożą, zatapiał się raz wraz oszczep przeszycia i rozdzierał pajęcze włókna złudzenia. Nie było nigdzie pociechy! Zimna wszędzie zemsta wypadków! Serce w kryjówce swej stało się, jako więzień wzgardzony przez świat, zapomniany na wieki wieków i przeklęty przez odpuszczające miłosierdzie. Zwolna-zwolna bagno głębokie zawłóczyło cudowny ogród kwiatów miłości. Wszystek okrąg widzialny stał się, jako forma niewoli, skamieniały kształt śmierci, cmentarz na wszystko obojętny. Poświęcenie, oddanie się, czułość, wierność, ofiara ze siebie, ufność, miłosna troskliwość i rzewne przywiązanie, — wszystko, co żywe, — stało się teraz w tym martwym kraju, jako ślady krwi z tętnic na jałowym, zdeptanym i ugnojonym kurzu gościńca. Same łzy nie darzyły pociechą, lecz otwierały nowe, nieznane aż dotąd okniska boleści. Zraszały obficie ranę, lecz po to jedynie, żeby ją uczynić bardziej dokuczliwą. Krótkie wśród bezsenności widzenia przynosiły obrazy nieznane, z tamtego sprowadzone świata, niewiarygodnie dziwne zdarzenia, twarze surowe i straszliwe głosy, zawierające myśli, które miotały śmiertelną trwogę. Łkała, tłukąc się po swej izbie. Biła głową o poręcze łoża boleści i rozkoszy tak niewiadomej, tajemniczej, ohydnej i wszechmocnej. Gdy przyszła na dworzec, patrzyła na żelazne szyny kolei, po których uciekł jej kochanek. Ach, i w nich nawet było coś z tej samej rozkoszy i tej samej męczarni, którą on ją napoił! Marzyła, żeby rzucić się pod pociąg. Nie cierpieć dłużej tej nieposkromionej w sobie chimery, która, jak obłok pełen wichru i gradu, rozrasta się wciąż w piersiach i huraganem szaleje w nieszczęsnej głowie. Zapomniała teraz o ojcu umarłym, o watce i siostrach, o okrucieństwie uczuć, które jej sprawiał brat Cesare. Zapomniała o wszystkiem i stopniowo nurzała się w ohydne i beznadziejne dogadywanie się, iż nie jest już sobą poprzednią, lecz jedną z milionów pospolitych kobiet, jedną z motłochu tych, co się splatają z mężczyznami. Nie była w stanie myśleć o niczem, tylko jedynie o tym problemacie, który się rozwarł przed nią owej nocy. Myśli jej zagłębiały się w tę noc z szaleńczym uporem, z przenikliwością, której żadna zapora wstrzymać nie mogła, i przypominały po miljonkroć tajemnicę. Chwilami zdawało się jej, że to był tylko jeden ze snów parnej nocy. Chwytała się złudzenia, iż jest jeszcze tą samą niewinną duszą, Isoliną, zamkniętą w ciało, pełne piękna, przez modlitwę bytującą w bliskości Boga, tej bliskości, która czyniła z niej nie kobietę, lecz ducha, pełnego powabnych tajemnic. Becz ból, rozdzierający jeszcze łono, zaprzeczał, jakoby to był sen. Wtedy oczy Isoliny stawały się pełne tumanu rozpaczy, tęsknoty oszalałej, a z piersi wydzierało się przekleństwo. Wsiadła do pociągu, jak pijana, pełna uczuć zerwanego kwiatu, jeśli jakie uczucia zerwany kwiat posiada. W miarę biegu wozu, który ją unosił coraz dalej a dalej od miejsca rozkoszy, osuwała się, wbrew poprzednim uczuciom, ze zdwojoną bezwładnością w kolisko miłości fizycznej, nienasyconej żądzy i bolesne pragnienie drapieżnego płomienia, którego pierwszy i jedyny język ją poraził. Wiedziała, że nie da sobie z tem rady, że nie zostanie nigdzie, że musi iść po tropach i śladach, szukać kochanka, musi co prędzej biec za nim w świat, w ten świat bez końca!... I w tajemniczą wojnę! Czyniła postanowienia nieodwołalne i widziała natychmiast, że nie będzie w stanie ich spełnić. Żałowała bez końca i bez skutku, iż nie mogła jechać z panem Granowskim, że go na kolanach nie uprosiła, by ją wziął ze sobą. Rozumiała, jak dalece było to niewykonalne, lecz mamiła się złudą pociechy, która tlała w tem złudzeniu. Oczy jej były zamącone, jak czysta woda, przez rybaka zbita tłukiem, — niewidzące, zasłonięte łzami. Twarz stała się piękna jak marzenie, wtedy mianowicie, gdy najbardziej serce kurczyło się i ściskało z bólu. Na tę twarzyczkę tak uroczą zwracali uwagę młodzi lowelasi, jadący pociągiem z Pizy i innych miast przydrożnych. Szczególnie jeden z nich, młody, piękny, jak tylko młody Włoch pięknym być może, wysmukły i elegancki. Zauważył Isolinę jeszcze w Pizie przez okno, gdy się po peronie przechadzał. Zniósł do trzeciej klasy z sypialnego wagonu, gdzie siedział, swą walizkę i ulokował eleganckie ciało, ręce i nogi w wyprasowanych kortach naprzeciwko biedaczki. Przypatrywał się jej z taką zawziętością, że go nareszcie spostrzegła. Ten wzrok otrzeźwił ją cokolwiek, a nawet do pewnego stopnia wzmocnił i ukoił. Kryła się przed oczyma i odwracała to tu, to tam. Lecz było to nadaremne. Piękny młody Włoch nie dawał się zbyć niczem. Lekki jego uśmiech, zarazem dobrotliwy i pełen dyabelstwa pokuszeń, wciąż się błąkał przed oczyma Isoliny. Łagodne, wytworne ruchy jego rąk opanowywało lekkie drżenie, gdy zasłaniał okno brudną firanką, żeby sąsiadkę uchronić od natarczywości słońca. Wreszcie Isolina usłyszała, że ten pan coś do niej mówi. Nie odpowiadała. Milczenie go nie zraziło. Zrazu usiłował zaczepić ją jakiemiś słowami obojętnemi i grzecznemi, na które trudno było nie odpowiedzieć. Coś tedy odpowiedziała. Bez sensu, ładu i składu. On znowu o coś pytał. Wtedy prosiła go, żeby ją zostawił w spokoju, gdyż jest bardzo nieszczęśliwa. Ale to był najgorszy ze środków odczepienia się od tego jegomościa. Bo oto zaczął tak gwałtownie i tak pięknemi słowami zaklinać, ażeby się zwierzyła, co jej jest, tak błagać i nalegać o pozwolenie udzielenia sobie przecie jakiegoś ratunku w tej niedoli, — iż znalazła ulgę w natarczywości próśb tego bliźniego. Rozmowa z nim odprowadzała boleść, jakby ją na chwilę odsuwała w ubocze, skąd zaraz wróci... To też Isolina jęła zagmatwanemi i skąpemi wyrazy rozmawiać, — zdala niejasnymi ogólnikami coś napomykać, o czemś nadmieniać. On tak współczuł, tak przyjmował do serca, tak w lot chwytał każde najlżejsze zwierzenie! I oto w trakcie tej nieoczekiwanej znajomości Isolina poczuła nagle jakby szept, jakby głos, zawierający się w tym ślicznym, kuszącym uśmiechu, który się błąkał na ustach pięknego pasażera:
— Nie będę płakała! Nie będę płakała! Nie będę płakała!
W tej samej chwili doświadczyła ulgi. Och, kochała malarza Śnicę śmiertelną pasyą, kochała go w tej chwili bardziej, niż kiedykolwiek! Lecz ścierpieć tego, co w niej wrzało, nie była w stanie. Rozmowa z nieznajomym był to lek na męczarnię, ujście z lochu udręczeń. Zaczęła rozmawiać. Im dłużej, tem większe czuła ukojenie. Wreszcie stanęła w jej ciele, w głębi łona najokrutniejsza pewność:
— Tylko tak mogłabym tamtego zapomnieć! Tak tylko!
Młody współpasażer, ledwie poznany, wydał jej się lepszym, niż matka. Na jednej stacyi przyniósł jej najprzedniejszych owoców, na innej pudełko doskonałych cukierków. Grzecznemi prośbami wmusił przyjęcie. Niepodobna było odmówić, tak naturalnie i szczerze ofiarowywał. Coś ciągle miłego, zabawnego, nad wyraz dowcipnego mówił, zgadywał myśli i niemal widział smutek wewnętrzny, tak przecie tajemniczy i niedosięgły. Właśnie wśród rozmowy z tym czuła, jak ohydnie, jak po szelmowsku skrzywdził ją tamten. Ach, — wyjechał! Coś podrywało się w piersiach od tej myśli i szerzyło wśród boleści, jak rozerwanie żyły krwionośnej. Gdy po wtóre i po trzecie nawracała ta świadomość o wyjeździe malarza, zjawiła się konieczność zemsty na tamtym. W tem uczuciu zemsty była zaiste słodka ulga. Zapomnieć! Och, zapomnieć! Podeptać go w sobie, w sercu swem, w ciele i we krwi! Rozszarpać go, zatłuc całusami innego, wdeptać w błoto! Unurzać go we wszystkiem, co najbrudniejszego, w ostatecznem szelmostwie! Wyrzucić ze siebie zmorę! Zniszczyć ją na zawsze w pamięci!
W takich już myślach zbliżała się do Florencyi. Gdy za oknem wagonu migały drzewa i zarośla Cascine, młody człowiek zapytał z najniewinniejszą minką, dokąd Isolina zmierza, gdzie mieszka. Gdy mu z domieszką śmiesznej pychy powiedziała, że w willi „De Granno“, z prostotą, uśmiechając się łagodnie i miło, w najniewinniejszej myśli zapytał, czyby nie zajechała najpierw do niego. Takby pragnął zapoznać się bliżej, w dłuższym, swobodnym rozhoworze poznać jej smutki wewnętrzne, lek na nie znaleźć, ciche ukojenie. Mieszka za miastem, w Settignano. Ma tam swój własny dom w ogrodzie. Nikt ich nie zobaczy, gdyż pojadą zamkniętym fiakrem aż na miejsce, aż do drzwi willi. A w samym domu, oprócz starego stróża, niema nikogo. Isolina w pierwszej chwili żachnęła się i nie chciała słuchać, lecz, nim pociąg stanął, zmieniła zdanie. I oto, wysiadłszy z pociągu każde oddzielnie, spotkali się na Piazza della Stazione i szybko wsiedli do zamkniętej karetki. Vetturino, trzaskając z bata, pędził przez wąskie ulice Florencyi. Isolina, wtulona w głąb pojazdu, nasłuchiwała. Czuła żywą radość na myśl, że nie jest samotna. Ach, nie stanie wobec pustego ogrodu willi De Granno! Westchnęła z ulgą, przypomniawszy sobie pewnik, że już nie usłyszy nawoływania ojcowskiego w wąskich uliczkach. Nie uderzy jej już bezlitosnym batem płacz nieszczęśliwej starości! Nie doleci już do głębiny serca straszny żal, zawarty w jego wiecznem wołaniu. Była szczęśliwa...



CZĘŚĆ DRUGA.

Po nocy, bardzo źle spędzonej, pan Granowski siedział w otwartem oknie pierwszorzędnego hotelu w Krakowie. Poprzedniego dnia przyjechał był późnym wieczorem, a do godziny drugiej w nocy tułał się od hotelu do hotelu, nigdzie nie mogąc znaleźć „numeru“. Wszystkie wolne pokoje zajęte były przez wojskowych i rozmaitych „uchodźców“. Armie rosyjskie szły, jak wieść głosiła, na Kraków i „lada chwila“ miały się ukazać w rynku. To też w mieście panował nocą popłoch, bieganina i gwar. W ciemnych ulicach śmigały raz wraz automobile, pełne oficerów, zostawiając po sobie zapach benzyny i kłęby specyficznie krakowskiej kurzawy. Nikt nie odpowiadał na pytania, nie wysługiwał się, nie całował rączek i nie czapkował. Tak wielki dokonał się przewrót w mieście Krakowie. Zdobywszy za niesłychanie wygórowaną cenę pokoik w drogim hotelu, pan Granowski nie mógł usnąć wskutek ciągłego poryku automobilów wjeżdżających i wyjeżdżających z bramy. W korytarzach biegano i wydawano okrzyki, jak w „polu“ i „na linii“. Niewyspany gość od wczesnego ranka dopraszał się o śniadanie u służby, która go, jako cywila i zawalidrogę, traktowała przez ramię. Nie wiedział, co ma począć ze sobą w tym obozie wojennym i o tej godzinie. Siedział cywilnie, bezradny i spokorniały, w otwartem oknie i patrzał w dziedziniec, którego cała przestrzeń była ze szczętem zapchana samochodami, prywatnemi dotychczas, a obecnie rekwirowanemi na rzecz wojny. Wspaniałe wozy najrozmaitszego typu i pochodzenia ulegały oględzinom oficerskim i lustracyom jakichś specyalistów, — ruszały się tam i nazad, jak żołdaki w czasie ćwiczeń, wydając ohydne swe jęki. Widziane z góry, podobne były do rojowiska ohydnych owadów, a cały dziedziniec wyglądał, jak gniazdo ich przed wyrojem.
Gdy wreszcie przyniesiono kawę, pan Granowski pił ją z pośpiechem, żeby co prędzej wyjść na miasto. Ulice były opustoszałe i jakby przestraszone. Sklepy i kramy otwierano jakoś niechętnie i z rezerwą. Co krok spotykało się oficera lub żołnierza w uniformie pruskim, a na wszystkie strony i bodaj wszystkiemi ulicami brnęła dokądś piechota austryacka. Pan Granowski zamierzał iść do swego adwokata, mecenasa Naremskiego, lecz pora jeszcze była za wczesna, więc bez celu kroczył wzdłuż plantów.
W sąsiedztwie ulicy Wolskiej znalazł się w tłumie żołnierzy chorych, skądś przypędzonych, którzy czekali na wpuszczenie ich do szpitala, dopiero co założonego w gmachach uniwersyteckich. Ludzie ci wlekli się, przysiadali i opadali na ziemię. Niektórzy kładli się na zielonej jeszcze murawie i zamykali oczy. Wrześniowe słońce ogrzewało ich i zdawało się pokrzepiać. Jeden z żołnierzy leżał na kwietniku, wsparłszy głowę na niskiem żelaznem ogrodzeniu. Oczy jego były w głąb czaszki zapadłe, usta rozchylały się od szybkiego oddechu, a blada, schudzona twarz pełna była cierpienia. Rzadka broda, zapuszczona kędyś w szpitalu, baraku, czy w szczerem polu nie licowała z wojskowem ubraniem, z czapką wsuniętą na same brwi. Jakieś dzieci proletariackie zjawiły się obok tego wojaka, a jedno z nich dawało mu swój cukierek. Chory podniósł powieki, lecz nie mógł udźwignąć ręki. Surowa groza, jak łuna wewnętrznej boleści, jaśniała w jego oczach. Ruchem głowy, który stanowił ciężki wysiłek, żołnierz odepchnął cukierek i odtrącał natarczywą rękę litościwego dziecka. Straszna, samotna niedola malowała się w jego licach. Jakoweś czeskie, czy słoweńskie wyrazy prosiły się u radosnego malca, żeby, go zostawił samego ze śmiercią. Pan Granowski odszedł stamtąd, przepowiadając sobie zbawczą w takich okolicznościach maksymę:
A la guerre comme à la guerre...
Ale wówczas trzeba było w ulicach Krakowa mieć tej stosownej sentencji większy zapasik. Co krok nawijały się widoki ostre i przykre. Zwożono rannych wprost z pola bitwy, z pod Ojcowa, czy z pod Słomnik. Wielkie wozy do transportowania mebli wyładowywano przed szkołami, zamienionemi na szpitale. Niesiono na tragach ludzi poprzetrącanych, leżących, jak zwłoki, lub kupy rozszarpanego mięsa. Oczy zgorączkowane, dzikie lub błędne, jak u waryatów, świadczyły jedynie o życiu znoszonych wciąż kadłubów. W jednej z ulic, wybiegających z rynku a schodzącej w obwód niziny krakowskiej, ku okolicznym błotom, widać było z górującego nieco punktu plantacyj olbrzymią, wydłużoną masę ludzką pułku wyruszającego w pole. Szeregi za szeregami żołnierzy, idące miarowym krokiem zajmowały całą, od chodnika do chodnika, szerokość ulicy, a długi ich natłok ginął kędyś u wylotu ulicy, uchodzącego w podmiejskie pola. Falujący błysk luf karabinowych przywodził na pamięć chwiejne ruchy łanów zboża przedeżniwy. To podobieństwo torowało sobie drogę do imaginacyi widza tem natarczywiej, iż każdy z żołnierzy miał wetknięty w lufę „gwera“ bukiecik kwiatów krakowskich. Zdawało się patrzącemu z oddalenia że to ogród krakowski, niesiony przez jego dzieci, wyrusza z obrębu miasta, kołysząc się w jesiennem słońcu. Owo wetknięcie żywych kwiatów w otwory luf karabinowych, w austryackie uzbrojenie, miało, zapewne, oznaczać, iż żołnierze ruszają w pole z radością, pełni animuszu i tężyzny. Jakaś dziarska pieśń polska zrywała się z ust maszerujących batalionów, pieśń o męstwie i nadziei, o sile i wzgardzeniu wszelkiej słabości. Ale bliższe wejrzenie w szczegóły wojennego szyku dawało widzieć niejakie odchylenia od radości i tężyzny. Pan Granowski spostrzegł oto wojownika, idącego na skrajnem miejscu w szeregu, maszerującego twardym krokiem z ową równianką kwiatów na szczycie karabina, — brodatego izraelitę, którego twarz wyrażała boleść przerażającą. U lewej ręki żołnierza, uczepiony kurczów o obiema dłońmi, biegł po bruku chłopiec żydowski, szlochając i jęcząc ostatkiem siły. Małe jego nogi nie mogły nadążyć i zrównać się z krokiem batalionów. Ojciec, maszerujący poprawnie, depcący kamienie tęgiemi nogami, z przepisaną radością wyruszający na krwawe boje, odtrącał to małe żydzię od swojej ręki, rzucał je niejako poza siebie z gniewem i wyniosłą siłą. Ale w istocie rzeczy łkał w głębi piersi na myśl, że już na zakręcie ulicy małe ręce odczepią się od jego dłoni, głos ukochany nie doleci do jego uszu, a drobne stopy zostaną kędyś w ścieku ulicznym. Tak się też stało. Śmiech widzów antysemicko usposobionych odpowiedział na głęboki jęk dziecka, gdy, chwytając się za głowę, za małe pejsy, brnęło dokądś przed siebie, szukając zrozpaczonemi oczyma postaci ojcowskiej w olbrzymim, szarym, ruchomym tłoku żołnierzy.
Panu Granowskiemu nie sprawiła satysfakcyi ta scena przypadkowo dostrzeżona. Widział on już w swem życiu wszelakich wojsk niemało i zżył się z myślą o konieczności, o logice, niejako, zjawisk tego rodzaju. Wiedział, że to wszystko tak właśnie, jak jest, być musi. Lecz widok naoczny tego wszystkiego, co jest, był mu nieprzyjemny z tego względu, że poruszał własne jego sprawy wewnętrzne, wyrzucał jakby za pomocą miny prochowej, grube i ciężkie warstwy ziemi martwej, oddawna uleżałej. Pragnąc zapomnieć o głupstwie dopiero co widzianem, ruszył w inne ulice. Lecz wszędzie było to samo. Domy, szkoły, urzędy, instytucye zmienione na szpitale, czy koszary, marsze pułków w takt bębna. Tam zaciekawiły go szeregi automobilów wojennych, wiozące przez miasto Kraków niewyczerpane zasoby oficerów pruskich. Gdzieindziej kuchnia wojenna, gotująca na środku ulicy zupę dla żołnierzy, którzy, zasiadłszy na skraju chodnika, spokojnie wychlipywali zawartość manierek, gwarząc między sobą, przy użyciu uciesznej wielorakości języków austryackich. Około godziny jedenastej pan Granowski przecisnął się przez jedno z takich wojackich zbiorowisk i wszedł do mieszkania swego adwokata. Pomimo wczesnej pory przyjęty został bez zwłoki. Adwokat, Dr. Naremski, mężczyzna pięćdziesięcioletni, łysawy, zażywny, okrągły, przyjął klijenta z należytą atencyą, ale bez czołobitności, której w tym czasie wszyscy krakowianie wyzbyli się, jakby na skutek zmowy. Usadowiwszy milionera w fotelu, mecenas zajął miejsce naprzeciwko niego i tak długo przypatrywał mu się z pod oka, że poczęło to wreszcie niecierpliwić.
— Pan mnie nie poznaje? — spytał pan Granowski uprzejmie, lecz z pewnym naciskiem.
Dr. Naremski podniósł brwi i rozłożył ręce z wyrazem zdumienia. Czyliż mógł nie poznać swego dostojnego klijenta?
— Przychodzę do pana, — ciągnął gość, — ażeby się naradzić w kilku sprawach pierwszorzędnej dla mnie wagi.
— Moskale idą od Radomia wielką masą... — szepnął adwokat tajemniczo, jakby przekładając ten niewzruszony pewnik do przedwstępnego rozważenia.
— Mogą sobie ci Moskale iść skąd i dokąd chcą. Mnie obchodzi los kopalni „Xenia“.
— To rozumiem! — zawołał pan Naremski, zacierając ręce. — Les affaires sont les affaires!
— Ma pan słuszność.
— Ale czy nie należałoby zwrócić jednakże uwagi na ostatnie wiadomości z pola walki? Cóż nam przyjdzie z najprzezorniejszego układu interesów, skoro wróg zagarnie kopalnię?
— Właśnie o tem chcę z panem mówić.
— Pragnę uprzedzić, że osobiście jestem na wylocie.
— Na wylocie? Dokąd?
— Do Wiednia?
— Dziś pan wyjeżdża?
— To będzie zależało od tego, czy Moskale...
— A cóż ci Moskale pana obchodzą? Więc pan wyjeżdża do Wiednia, o ile będą niepomyślne wiadomości?
— Tak jest.
— Nie rozumiem.
— Czyż to nie jasne? Przecie idą!...
— No, i cóż stąd, że idą? Zjedzą pana?
— Zjeść nie zjedzą, lecz tu w każdym razie z nimi nie zostanę.
— Wyjeżdża pan z rodziną?
— Rodzinę wyprawiłem od dawna.
— Także do Wiednia?
— Oczywiście. Sam jestem jedną nogą tutaj, drugą trzymam na stopniu wagonu.
— Tak. Widzę, że w tych warunkach o interesie trudno panu mówić.
— Ależ, przeciwnie! Mówić możemy, mówić należy! Chciałem tylko ustalić fakt najważniejszy. Pragnąłbym wiedzieć, co mamy rozważyć przedewszystkiem?
— Nie, o kopalni zaniecham obecnie rozmowy. Interesuje mię na dziś pytanie, czy pan mecenas nie zna przypadkiem, nie spotykał w tym czasie na krakowskim bruku niejakiego pana Leszka Śnicy, artysty malarza?
— Śnica, malarz... Owszem, jest taki.
— Gdzie jest?
— W naszym świecie malarskim. Wymieniano takie nazwisko w recenzyach obrazów, wystawianych w naszym „Pałacu Sztuki“. Chwalono, czy ganiono — nie pamiętam. Jakieś polemiki były napewno. Widywałem również osobiście to nazwisko na kartkach pod obrazami, gdy zdarzało mi się być na wystawie, co, wyznaję, nie przytrafia mi się zbyt często. Obrazów samych, muszę dodać, nie pamiętam w najsłabszej mierze, gdyż jako człowiek niefachowy w tym kierunku, zdala od życia artystycznego...
— Osobiście nie zna pan tego malarza?
— Osobiście nie znam.
— Do szanownego pana osobnik ten nie zgłaszał się w każdym razie?
— Bynajmniej. Ale zaraz.. Coś to tu było... Tyle obecnie przelatuje wypadków... Cóż to tu było?
— Ciekawy jestem...
— Wie pan, z malarzami nie wiele mam do czynienia, obrazów z reguły nie nabywam.
— Zasada bardzo słuszna, zwłaszcza w stosunku do mistrza pędzla, który mię zajmuje.
— Szanowny pan zna go osobiście?
— Tak jest. Poznałem go we Włoszech. Z pewnych względów idzie o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie on teraz przebywa.
— Malarz Śnica... Ostatecznie moglibyśmy zasięgnąć informacyj w naszym „Pałacu Sztuki“. To przedewszystkiem. Jeżeli tam nie uda się zasięgnąć języka, udamy się gdzieindziej. Kraków — toż to przecie nie Londyn.
— O, tak, panie mecenasie, Kraków to bynajmniej nie Londyn.
Adwokat Naremski z uprzejmym, a wymownym gestem przeproszenia ujął słuchawkę telefonu i siarczyście zakręcił korbą. Wnet wykrzykiwał w słuchawkę nieuniknione:
— Allô! Aliô!
Po chwili mówił do kogoś z przymkniętemi oczyma:
— Tak jest, tak... Leszek... Właśnie, właśnie! Dziękuję uprzejmie. Już na front?! A czy nie wiadomo panom — gdzie? Oczywiście, oczywiście... Skądżeby?
— Proszę zapytać, czy nie wiadomo, w którym pułku? — podszepnął pan Granowski.
Awokat z uprzejmem nachyleniem głowy powtórzył pytanie w tubę telefonu. Za chwilę pomrukiwał:
— Tak, tak! Oczywiście. Proszę bardzo, będę bardzo obowiązany. Porucznik? Naturalnie!
— Proszę zapytać tych panów, czy nie wiadomo, gdzie jest obecnie żona i dziecko tegoż Śnicy? — podpowiedział znowu pan Granowski.
Mecenas Naremski, wygłosiwszy to pytanie, słuchał, wlepiwszy oczy w ścianę, a potem przytakiwał uprzejmie niewidzialnemu rozmówcy:
— Teraz w Przemyślu, ale stale — co? Nie dosłyszałem. Stale — co? Pod Sokalem. U krewnych pod Sokalem? Dziękuję!
Odłożywszy słuchawkę, zakomunikował milionerowi zasłyszaną wiadomość, iż żona malarza Śnicy teraz bawi jeszcze w Przemyślu, ale wybiera się jechać do krewnych matki, którzy mieszkają gdzieś pod Sokalem. Pan Granowski podziękował prawnikowi za przeprowadzenie tego wywiadu, lecz zaraz dorzucił:
— Proszę pana, gdzieby to można zasięgnąć informacyj ściślejszych, bardziej dokładnych o tym oficerze?
— Bardziej dokładnych... Gdybyśmy wiedzieli, w którym jest pułku, trafilibyśmy do najpewniejszego źródła. W pałacu sztuki, niestety, tego szczegółu nie wiedzą. Tyle, że porucznik... Ale od czegóż jest nasze własne, nasze polskie ministeryum wojny? Nasz departament wojskowy? Nasz Enkaen?! — zawołał adwokat dumnie, z tryumfującą miną.
— Jakież to tam znowu własne ministeryum wojny? — pytał pan Granowski.
— A! szanowny pan powinien przecie zobaczyć tę naszą dumę i nadzieję własnemi oczyma. Tembardziej, że tylko na tej drodze możemy najszybciej powziąć wiadomość o owym Śnicy.
— Dobrze, ale jakimże to sposobem ja mógłbym wejść do owego Enkaenu?
— Jestem jednym z jego fundatorów, jednym z członków założycieli i najczynniejszych działaczów. Znam tam wszystko od początku do końca i od góry do dołu.
— A, w takim razie...
— Możebyśmy poszli zaraz? Właśnie jest sama pora... — mówił mecenas, spoglądając na swój gruby, złoty chronometr.
— Jestem gotów... — skłonił się pan Granowski.
Mecenas Naremski okrył barki nową, lśniącą, jesienną „zarzutką“, z gestem elegancyi iście wiedeńskiej „ubrał“ niemniej lśniący cylinder i, ozdobnymi ruchy, wskazując drogę, wypuścił swego gościa z gabinetu na schody i na ulicę. Wnet obadwaj dostojni panowie kroczyli wzdłuż plantacyj. Dochodziły do ich uszu raz wraz i ze wszech stron odgłosy bębnów, wybijających ostre tempo dla kroków pułków, wyruszających z miasta. Teraz, około południa, mijała ich defilada austryackich skopków z bączkami, okrywających wielorakie głowy. Pierzchało poczciwe krakowskie błoto z pod kół samochodów, w których wciąż migały czerwone kołnierze i lampasy dookoła czapek pruskich oficerów. Dwaj wytworni gentelmani wyminęli gmach uniwersytecki i zdążali w dół aleją, w której głębi odsłaniała się wspaniała masa Wawelu. Mniej więcej w połowie długości tej ulicy mecenas Naremski uprzejmym ruchem wskazał kierunek na lewo i wprowadził swego klijenta w ulicę Kapucyńską. Wkrótce znów zawrócił na lewo i przed bocznemi drzwiami dawnego pałacu Wielopolskich niemem a uroczystem skinieniem przedstawił poniekąd, przybyszowi z obczyzny dwu młodocianych strzelców w szarych uniformach z okropnymi karabinami na ramieniu, stojących na warcie. Pan Granowski przypomniał sobie, jak przez mgłę te postacie, które był postrzegał przypadkowo za dawniejszego pobytu w Krakowie. Wówczas jednak ci młodzieńcy z blaszanym znakiem białego orła nad daszkami kaszkietów budzili w nim litościwy półuśmiech, wynikający ze zdawkowych morałów i „poglądów“ krytycyzmu powszechnie gazeciarsko-kołtuńskiego. W chwili, gdy ich ujrzał znowu, wyprostowanych, marsowo strasznych, przejął się uszanowaniem, jeżeli nie dla nich samych, to dla długich luf werndlowskich karabinów, które majestatycznie i groźnie na ramieniu dźwigali. Pan Naremski był, jak u siebie w przedsionku gmachu, na schodach drewnianych, idących w półokrąg, a przywodzących na pamięć dalekie a rzewne obrazy wnętrza kamieniczek na Starem Mieście w Warszawie, — w korytarzach, podzielonych przepierzeniami z nieheblowanych tarcic, w izbach i zakamarkach prezesów, wiceprezesów, skarbników i sekretarzy. Wszędzie tam pełno było tego młodego żołnierstwa w szarych kurtkach, spodniach i czapkach. W całym gmachu panował ścisk i gwar. Cywilni panowie wybiegali z poza zamkniętych drzwi. Panie, pod lat niewieścich schodzące południe, coś tam załatwiały z wielkim ferworem. Nadobne dziewice pisały na maszynach, jakieś rubryki wciągały do niezmiernych ksiąg i krążyły wśród rycerstwa ze zmarszczeniem brwi, znamionującem nawał i doniosłość zagadnień. Pan Granowski, wprowadzony do dużej stancyi, zastawionej licznymi stolikami, przy których pisali rozmaici młodzi panowie, otrzymał krzesełko i siadł wśród grona jakichś osób, mających wygląd zwyczajnych petentów. Rozglądając się po twarzach, widząc obfitość urzędników, amfiladę sal, również zapełnioną rzeszą ludzi pracujących, postrzegając ruch, gwar, jakiś rozpęd, niemal cwał rzeczy, milioner olśniony został przez rozwidniającą myśl, która miała cechę zupełnego natchnienia. W minucie tej ujął i zbadał całą swoją sprawę, stosunek do Śnicy i zmierzył wszystkę głębokość niebezpieczeństwa, grożącego mu ze strony tego człowieka. Postanowił nieodwołalnie:
— Trzeba się tutaj właśnie uczepić, wejść między tych jakichś i stąd go właśnie potężnie w łeb ćwieknąć, gdyby się czepiał!
Tę powziąwszy wewnętrzną uchwałę, był już spokojny, jak za dawnych lat, jak w ciężkich chwilach życia, gdy przedsiębrał szalone imprezy i wykonywał je w duchu podczas trwania przelotnej sekundy żelaznego postanowienia. Czekał cierpliwie na mecenasa, który znikł za drzwiami gabinetu jednej z decydujących figur tego całego Enkaenu. Gdy wreszcie Naremski wysunął się z za tajemniczych drzwi i poszukał oczyma swego klijenta, w zamaszystych ruchach i na rozjaśnionem jego obliczu malowało się szczere i żywe zadowolenie. Przecisnąwszy się przez zbitą gromadkę osób, które tłoczyły się u dostojnych drzwi, adwokat szepnął w taki sposób, żeby go wszyscy słyszeć mogli:
— Sytuacya polepszyła się znakomicie. Nasi zadali Moskalom potężnego łupnia.
Zwrócony do pana Granowskiego specyalnie dodał:
— Wobec tego możemy zacząć rozważania co do kopalni.
— A cóż z wiadomością o malarzu?
— Na skutek mego żądania wdrożono dochodzenie w Aoka.
— Gdzie?
— W „Armee Ober-Kommando“. Będziemy jutro wiedzieli wszystko jak najdokładniej. Jutro tutaj o tej samej godzinie będzie odpowiedź.
— Dziękuję panu.
— Czy szanowny pan zechce pofatygować się tutaj jutro, czy może spotkamy się na mieście i dopiero razem tu przyjdziemy?
— Radbym dowiedzieć się jak najwcześniej.
— Więc chyba tutaj. Zresztą...
Adwokat ujął milionera pod rękę z pewną nie tyle poufałością, ile raczej z uległą czcią, jak to czyni kolator, prowadzący swego plebana na procesyi. Usty zbliżonemi do jego ucha szeptał, kierując wspólne kroki w głąb korytarza:
— Warto poznać bliżej ten nasz drogi Enkaen! Warto wejrzeć w to dzieło tak nagłe, a zarazem tak doskonałe! Ile tu zapału, ile pracy, trudów, poświęceń, ofiar! Ofiar z pod serca, groszy wdowich, ofiar bezimiennych!... Jeżeliby się to zgadzało z wolą szanownego pana, moglibyśmy od niechcenia przyjrzeć się całkowitej sprawie, biegowi rzeczy, zbadać tę całość do ostatniej nitki, przekonać się o wartości...
Pan Granowski wiedział już, o co chodzi. Zrozumiał odrazu, że entuzyasta Naremski apeluje do jego pugilaresu. Ale to nabieranie było mu właśnie na rękę. Przybrał odpowiednio uduchowioną minę. Członek Enkaenu ani się domyślał, jak dalece odpowiednią wybrał chwilę. Zatopiony w pomyśle skaptowania kapitalisty, prowadził go umyślnie coraz dalej, wskazywał coraz inne „departamenty“, czyli izby, zastawione stolikami i szafami, pełne mężczyzn i kobiet, schylonych nad pisaniną. Nowicyusz dopytywał się troskliwie o drobne szczegóły, wchodził w detale, wglądał w drobiazgi. W pewnej chwili „raczył“ rozpytać się wyniośle o podstawy finansowe całej imprezy, jak człowiek świadomy rzeczy, jak mąż, pragnący zbadać dokładnie podglebne mury gmachu, który entuzyazm młodzieży zerwał się budować. Mecenas przytaczał cyfry, wyliczał jednorazowe datki i wdowie grosze wierzącego ogółu miłośników narodowej sprawy. Pan Granowski słuchał uważnie, notując sobie w myśli owe cyfry i kombinując, jakąby się tu sumą głęboko włamać w uwagę powszechną, wywrzeć wstrząsające wrażenie, a przecież wywinąć koziołka najpomyślniej dla siebie. Schodzili właśnie po owych schodach w półokrąg, gdy rzekł do adwokata:
— Pragnąłbym i ja złożyć swój grosz i mam do pana prośbę o wskazanie mi biura, gdzie to należy uczynić.
Naremski dał niemy znak głębokiem pochyleniem cylindra i uściśnieniem przedramienia dostojnego ofiarodawcy. Na dole weszli obadwaj w drzwi po lewej ręce i znaleźli się w obszernej sali, przedzielonej balustradą. Mecenas wtargnął śmiało za balustradę i znikł w sąsiedniej sali na chwilę, by wrócić w towarzystwie wytwornej damy, która zbliżyła się do ofiarodawcy, oczekującego majestatycznie na swą wielką chwilę. Mecenas Naremski miał zamiar przedstawić pana Granowskiego, ale to było zbyteczne, gdyż ten miał przed sobą najmniej oczekiwane zjawisko — doktorową Lentę Żwirską. Piękna pani wyciągnęła do przybysza obiedwie ręce, witając go najbardziej czarującym z seryi swych uśmiechów. Nic nie wiedziała o powrocie do Krakowa dostojnego „kuzyna“, (aczkolwiek kuzynostwo nie zachodziło wcale między nią i panem Granowskim), — stąd jej radość, radość podwójnie wielka, gdy słyszała, że tu zostać zamierza, a więc w czasie trwania wojny nie będą rozdzieleni. Bardziej, niż pani Żwirska, a nawet szczerzej, (z pewnych względów), był zadowolony z tego spotkania dostojny „kuzyn“. Przed niewieloma laty był on hańbą rodziny, (jego własnej), „łotrem“, o którym mówiło się jedynie z pogardą i to tylko w najściślejszym gronie. Teraz rozpytywał bardzo uporczywie, choć z najsubtelniejszą elegancyą o to, czemu zawdzięcza przyjemność oglądania pani Lenty, w tem miejscu, na urzędowem niejako stanowisku. Odpowiedziała z nadobną prostotą, iż pracuje w Enkaenie, w dziale ofiar dobrowolnych, że stoi poniekąd w pierwszym szeregu pewnego odłamu tego departamentu. Na jej to właśnie ręce płyną datki najobfitsze, najbardziej szczodre zapisy.
— Ciągną mię tu ludzie, — mówiła, — ze względu na szczególne, (jakoby!) zdolności do karoty, na talent do organizowania rozmaitych przedsięwzięć dochodowych. Budujemy Polskę nie na żarty! — dorzuciła pani Żwirska.
— A gdzie przebywa szanowny małżonek pani? — spytał „kuzyn“.
— To jest właśnie najcięższe moje zmartwienie... — rzekła piękna pani ze zmarszczonemi brwiami i bolesnem zagryzieniem grubo ukarminowanej dolnej wargi. — Jesteśmy rozdzieleni. On po tamtej stronie frontu, ja po tej. Byłam na kuracyi w Kissingen, gdy wojna wybuchła. Nie mogłam dostać się do domu, zdążyłam tylko do Krakowa. I oto pochłonęła mię ta nowa i cudna praca.
Mecenas Naremski, w milczeniu przysłuchujący się tej rozmowie, wtrącił subtelnym półszeptem:
— Dzięki wojnie posiedliśmy najdzielniejszy talent organizacyjny, jedną z mocniejszych współpracownic w dziele wskrzeszenia państwa polskiego.
Pani Żwirska ukarała pochlebcę przerywającym gestem i zwróciła się znowu do milionera:
— Wchodzę odrazu w swa rolę. Zaczynam dziś czynność od jednej z najsilniejszych w Polsce firm finansowych. Baczność!
— Staję do apelu.
— Z jaką sumą? — pytała piękna pani czarodziejsko uśmiechnięta.
— Słuchajcie! Słuchajcie! — mówił mecenas do otaczających ścian, krzeseł, szaf i stołów.
— Z jaką sumą? — namyślał się pan Granowski...
— Cóż może, chudopachołek, bourgeois, zaskoczony przez wojnę? Jakieś... czyż ja wiem? Jakieś sto tysięcy koron... — mówił, jak gdyby prosząc o pobłażliwość.
Pani Żwirska złożyła ręce i wywróciła do góry nogami piękne oczy. Mecenas już trzymał rozwarty arkusz papieru z herbem narodowym, tytułami i napisami. Podsunął go ofiarodawcy. Na stoliku pierwszym z brzegu, stojąc, pan Granowski pisał słowami wysokość ofiary i adres banku, który miał gotówkę uiścić. Jednocześnie pani Żwirska notowała coś również w swym wykwintnym, podłużnym, safianowym notesiku. Skończywszy rzekła:
— Zapisałam tutaj, kuzynie, ten dzień ku wiecznej pamięci, jako jeden z piękniejszych w mem życiu.
Pan Granowski uśmiechnął się i skłonił.
— Oczywiście, — mówił Naremski, — będziemy mieli pozwolenie pańskie ogłoszenia tej ofiary w pismach publicznych dla budzenia ducha w narodzie, dla szerzenia agitacyi.
— Nigdy! Nigdy! — protestował dobroczyńca Enkaenu. — Nie moje to są pieniądze, lecz moich zmarłych dzieci. To też, jeżeli już ta skromna ofiara ma być cytowana w kotyzacyi składek publicznych, jak szanowny pan powiada, dla budzenia ducha w narodzie, to proszę wymienić, jako ofiarodawców nazwisko: Ryszard i Xenia Nienascy.
Pani Żwirska i adwokat Naremski skłonili głowy jednocześnie. Pan Granowski patrzył w ziemię. Twarz jego miała wyraz surowy, zimny i wzniosły. Ale oto szczególniejszy błysk zamigotał w jego oczach, gdy je podniósł na panią Lentę. Rozumiała, iż chce jeszcze o coś zapytać, więc nastawiła ucho ze skwapliwością:
— Pani! Jesteśmy tutaj obydwoje spiskowcami z Królestwa. Mecenas, jako galicyanin nie rozumie, iż tam wszyscy Polacy są spiskowcami. Czy niema, czy nie powstały jakieś organizacye, działające po tamtej stronie frontu, czy niema usiłowań współpracujących?...
Pani Lenta zajaśniała od uśmiechu tajemniczego, radosnego, ogarniającego, jak płomień, jej całą postać. Szepnęła prawie z zachwytem:
— Ależ tak! Milion razy — tak!
— Rozumiemy się, pani! — wyrzekł bogacz.
— W tych sprawach da panu wyczerpujące informacye ktoś doskonale znany i, przypuszczam, miły.
— Któż to? — Same miłe niespodzianki!..
— Sabina Topolewska.
— Ona? Ale skądże znowu ona?
— Byłyśmy razem za granicą. Teraz pracujemy tutaj. Sabina stoi jeżeli nie na czele, to w pierwszej linii bojowników czynnych po tamtej stronie frontu.
— Doprawdy? Miła Sabcia, uprawiająca niwę polityki... Jakże to radosne zjawisko!
— Tak, tak, kuzynie, czasy nadeszły takie... Jeżeli raczysz wesprzeć swym hojnym darem i tamte prace, przynajmniej będziesz pewny, że powierzyłeś go doświadczonej ręce.
— O, tak! Wierzę!
Mecenas Naremski nie miał w trakcie końcowego ustępu tej rozmowy wyrazu zadowolenia na licach. Pani Żwirska dostrzegła to i, w sensie tłómaczenia, rzekła:
— Panowie z piętra, grube ryby naszego Enkaenu, tutejsi galicyjscy optymaci społeczeństwa, niechętnie widzą nasze prace na terenie Królestwa. Sprzeciwiają się, nawet protestują...
— Jeżeliby mi było wolno wyjaśnić...
— Wyjaśnić... — szyderczo przerwała urocza pani.
— Ależ, dla czego? — dziwił się pan Granowski. — Dla czego? Wszakże to pan mówił mi niedawno o walce na śmierć z Moskalami...
— Tak jest! Ale jeżeli mi wolno wyjaśnić...
Ktoś wszedł i rozmowa się urwała.
— Gdzież mam szukać Sabiny? — zapytał pan Granowski.
— Ach, toć już ona z pewnością szukać pana powinna i będzie. Gdy jej zaświeci nadzieja twej materyalnej pomocy na roboty, które ją teraz z głową pochłaniają, napewno cię znajdzie, gdybyś się ukrył pod ziemią.
— Obawiam się, żeby się nie przerachowała co do wysokości owej pomocy. Będziemy czerpać, póki starczy mieszka, aż do dna, do ostatniego szeląga. Ale muszę zaznaczyć, że główne sumy, umieszczone w Anglii, zdaje się, przepadły. Zostało to tylko, co jest tutaj. I oto cała spuścizna po Ryszardzie! Z tego, co jest, będziemy, powtarzam, czerpać aż do skutku. Jutro będę tutaj znowu, bo właśnie łaskawy pan mecenas obiecał mi pomoc w pewnej sprawne...
— Ach, jutro kuzyn tu przybędzie? Znakomicie się składa. Zresztą — jutro przysięga.
— Tak, tak! — mówił uroczyście mecenas.
— Może pojedziemy razem na widowisko?
— Jeżeli szanowny pan... — z ukłonem rzekł Naremski...
— Jutro, jutro... — rzuciła pani Lenta, oddalając się z lekkim ukłonem do obowiązków, które na nią w jednej z sąsiednich sal czekały. Mecenas pożegnał również pana Granowskiego i znikł w labiryncie sieni i departamentów. Ofiarodawca trafił do wyjścia i znalazł się na ulicy. Szedł uśmiechnięty i ukontentowany. Rozmyślał: — Pani Lenta Żwirska zbawiająca Polskę — no, no! — Osa z pawim ogonem. Urocza Sabcia — i ofiary na odbudowanie ojczyzny. Podsędziwiała koza w szyszaku...
Bądź co bądź powtarzał sobie w myśli zapewnienie, iż udało mu się spłatać jeden z najlepszych interesów w życiu. To go wprawiało w znakomity humor.


Nazajutrz rano pan Granowski przechadzał się wzdłuż drogi, dzielącej błonia podmiejskie, zatopiony w rozmyślania i roztrząsania szczegółowe swych spraw majątkowych. Poprzedniego dnia nad wieczorem odnalazła go w hotelu pani Sabina Topolewska i mile zajęła mu kilka pięknych godzin czasu. Od niej to, jak z najdokładniejszego raptularza, dowiedział się o wszystkich sprawach politycznych, społecznych i wojennych, osnuwających niedawno wskrzeszony Enkaen. Wiedział już tedy, jakie wewnątrz tego ciała nurtują nienawiści i intrygi, — kto kogo wygryza i za co, — kto jest najbardziej znienawidzony, a kto znowu budzi najgłębszy zachwyt, do istnych drgawek doprowadzając zespoły niewieście, — kogo trzeba strzedz się, jak morowej zarazy, a względem kogo palić się jasnym płomieniem uwielbienia. Pan Granowski dostrzegł, że pani Topolewska, udzielając tych informacyj, opisuje, a raczej oplotkowuje, najrozmaitszych ludzi, lecz nie w całkowitej ich osobistości, tylko jak gdyby od przepony brzusznej zdążając ku dołowi. Nie informowała słuchacza wcale o tem, jakie tam ktoś wyznaje ideje, jakie ma porywy ducha, jaki jest rodzaj jego umysłu, zalety i błędy rozumu lub serca, lecz podawała wyszperany pracowicie i najszczegółowiej uszeregowany wykaz zalet i wad niejako narządów dolnego kierunku. Pan Granowski wyznał to nawet swej informatorce w chwili rzewnego dziękczynienia za jej pouczenie, zaznaczając, iż mógł poznać tyle osób niewiadomych prawdziwie do fundamentu.
— Zawszeć to lepiej, — mówił, — znać życie każdego człowieka od strony schodów kuchennych, a później lustrować jego front, czyli tak zwaną jego „duszę“.
Pani Sabina nie zwróciła zresztą uwagi na to, co do mej mówił bogaty „wujaszek“ z tą odrobiną szyderstwa. Interesowała ją przedewszystkiem kwestya subsydyów na sprawy „aktywistyczne“ w Królestwie. Pan Granowski wsłuchiwał się w informacye kuzynki, notował sobie w myśli wszelkie szczegóły, podawane mu szczodrobliwie do wiadomości, a więc dane o „wywiadowcach“ i „wywiadowczyniach“, oraz ich pracach na „tyłach“ wroga. Wielokrotnie obiecywał łożyć na wszystko i to hojnie, — podkreślał z naciskiem, iż da sporo pieniędzy, tylko nie teraz jeszcze, lecz później i niejednorazowo, lecz częściowo. Przyrzekł wsparcie obfite dla różnorodnych spraw, najbardziej ryzykownych, tajnych, niebezpiecznych, piekielnie zakonspirowanych i dyablo zuchwałych. Pani Sabina wyszła uszczęśliwiona, ani przeczuwając, iż wyświadczyła doniosłą usługę milionerowi. Osiągnęła wprawdzie w danej chwili tylko parę tysięcy koron gotówką, lecz miała przyrzeczony kredyt bez ograniczenia. Teraz, spacerując po chodniku, wzdłuż głębokiego rowu, pełnego rudawicy i komarów, pan Granowski złośliwie rozmyślał o tem, że pani Sabina nieomieszka przecie roztrąbić na Kraków, Galicyę i Królestwo o jego wielkich ofiarach, o niezmiernej gotowości do datków, — że podwoi, potroi wysokość sum, ażeby, oczywista, własne znaczenie ukazać i uwydatnić. Dnia tego nie poszedł już do biur Enkaenu. Nie chciał akcentować zbyt wyraźnie swego zainteresowania się względem oficera Śnicy, budzić ciekawości Naremskiego i innych. Wiedział już mniej więcej wszystko, co mu było potrzebne. Zabezpieczył się na wszelką ewentualność. Ów Enkaen przedstawiał mu się coraz wyraźniej, jako wymarzona forteca, w której można było nietylko ukryć się, zabezpieczyć, ale rozlokować wygodnie i obmyśleć najzłośliwszy atak. Cóż to bowiem mogło w Polsce rywalizować z Enkaenem? Jaka ideja? Jakie hasło? Czemże był „testament“ Nienaskiego, jakie mógł mieć znaczenie w opinii rodaków w obliczu haseł Enkaenu, który przybrał się we wszelkie znaki i hasła czcigodne? Rozmyślanie pana Granowskiego przerywały raz wraz marsze oddziałów strzeleckich, które w pobliskich „Oleandrach“ miały swe kuchnie, kwatery i składy. Na błonia poczęła wysuwać się publiczność wielobarwnemi falami. Jesienny wiatr zrywał z drogi tumany pyłu. Daleko w mieście biły dzwony. Prastary Wawel, masą olbrzymią, spiętrzoną wspaniale poprzez mgły i pył, rysował się w oddaleniu. Odgłosy, dochodzące z miasta, świadczyły o wzmożonem życiu, o energii, pulsującej w starych grodu arteryach. Tłumy zapełniały drogę, prowadzącą do parku, i wylewać się zaczęły na murawy równiny. Tam młodzi legioniści usiłowali utworzyć z masy ludzkiej proste ściany kwadratu, ażeby zostawić w środku wolne miejsce dla generalicyi i wojska. Tylko do pewnego stopnia udało się im osiągnąć ten ideał z tego głównie względu, iż musieli marsowo i bezwzględnie poczynać w sferze tak kruchej i wiotkiej, jak nadobne krakowianki, z których w przeważnej mierze ów tłum się składał. Raz wraz jakieś urocze i wystrojone dziewczę przerywało front i zmierzało w środek, przeznaczony dla władzy wyższej, a żadna siła, żadna potęga, zaprawdę, nie była w stanie przeciwstawić się naiwności jego omdlałych spojrzeń i kuszącemu czarowi lekkomyślnych uśmiechów. Przez zbity tłum, gdzie już, jak to mówią, nie było gdzie palca wetknąć, przedzierać się zaczął szereg ułanów, spieszonych, (z musu, gdyż nie mieli jeszcze ani jednego konia). Ich szare czapki, niby to przypominające czasy i stroje księcia Pepi, wzbudziły zachwyt ogólny. Wspaniała, piękna, postawna młodzież szła krokiem, od którego, jak się to mówi w takich okolicznościach, ziemia drżała. W rzeczywistości i istotnie drżały serca krakowianek na widok tak pięknych oczu, wąsów, a nadto już wyhodowanych baczków à la książę Józef, zabójczo ku przodowi twarzy skierowanych. Oddział ułanów przemaszerował ku miejscu wyznaczonemu. Za nim poczęła walić piechota legionowa, mniej efektowna, lecz równie gorącem sercem tłumu witana. Skręciwszy z gościńca, piechury wciosały się jak szare kliny, w zielone jeszcze rozłogi błoń i jęły wypełniać rozciągniętemi liniami czworobok zarezerwowany. Jakiś strzelecki oficerek służbista, widać, z pod ciemnej gwiazdy, strofował swój maszerujący oddział, jak na placu ćwiczeń:
— Prawa! Lewa! Prawa! Lewa! Psiakrrrew! Prawa! Lewa! Prawa! Lewa! Psiakrrrrrw! Prawa! Lewa!
Jego chrapliwy głos rozlegał się nad całem polem, a rodzime i nieodzowne „psiakrew!“ dobrze świadczyło o przyszłości i tężyźnie dzieła. Gdy szerokie szare ramy piechurów utworzyły wreszcie stały, jakby żelazny kwadrat, lśniące automobile generalskie poczęły przerzynać zielone błonia. W środku wojsk sformował się błyszczący ośrodek. Na siedzeniu jednego z tych wozów stanął dowodzący generał i po polsku wygłaszał przemowę. Publiczność nie słyszała ani słowa. Wiatr przynosił echo wyrazów:
— „Bić Moskala na prawo i na lewo!...“
Po dowódcy przemawiał prezes Enkaenu. Wypolerowana rura jego cylindra zbierała na sobie, zdawało się, wszystkie promienie jesiennego słońca i rozdzielała je między tłumy milczące, gdy z oratorskim zapałem, kręcąc i potrząsając głową, słał te młode zastępy „na wroga“, zachęcał, żeby mężnie „szły w bój“! Po mówcach wstąpił na podwyższenie oficer młodszy wiekiem, kapitan, czy major, i doniosłym głosem jął czytać tekst przysięgi młodego, dobrowolnego legionu polskiego na wierność cesarzowi Austro-Węgier. W myśl procedury ów oficer wygłaszał poszczególne wyrazy przysięgi, a całkowity, żelazny kwadrat żołnierzy jednomyślnie i jednozgodnie je powtarzał:
„W obliczu Boga Wszechmogącego przysięgamy uroczyście, że Jego Apostolskiej Mości naszemu Najjaśniejszemu Monarsze i Panu Franciszkowi Józefowi Pierwszemu, z Bożej łaski Cesarzowi Austryi, Królowi Czech i t. d., Królowi Apostolskiemu Węgier wierność i posłuszeństwo zachowamy, że Najjaśniejszego Pana, generałów i wszystkich innych przełożonych naszych i starszych słuchać będziemy, ich czcić, bronić, oraz nakazów ich i rozkazów w każdej służbie dopełniać będziemy, że przeciw każdemu nieprzyjacielowi, ktokolwiekby nim był, gdziekolwiekby tego Najwyższa wola Jego Cesarskiej Mości od nas wymagała, na wodzie i lądzie, w dzień i w nocy, w bitwach i szturmach, potyczkach i przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju i przy wszelkich sposobnościach, dzielnie i mężnie walczyć będziemy, że naszych wojsk, chorągwi, sztandarów i dział w żadnym razie nie opuścimy, że z nieprzyjacielem w żadne bynajmniej porozumienie wchodzić nie będziemy i zawsze tak, jak tego wymagają ustawy wojskowe i jak to na uczciwych żołnierzy przystoi, zachowywać się, ze czcią żyć i umierać chcemy. Tak nam Panie Boże daj! Amen“.
Zrazu frazesy owe, powtarzane przez tyle młodych ust i czerstwych piersi, brzmiały głośno i donośnie, jak uderzenia serca w obwód dzwonu. Lecz stopniowo, stopniowo słowa wygłaszane zdawały się omdlewać i głucho upadać. Chwilami brzmiały, jak jęk, czy zduszony krzyk. Ale formuła przysięgi, (jak pisały tego dnia gazety „stołecznego“ miasta Krakowa „największej, najwspanialszej i najstraszniejszej, jaką człowiek może złożyć człowiekowi“), powtórzona została jednomyślnie i jednogłośnie przez to młode wojsko polskie. Słuchały jej w milczeniu żywe tłumy zgromadzonych ludzi, martwy Wawel, grobowiec królewski, — głuche pola, zasłane mgłą, i kurzawą jesieni. Słuchał jej niemy świadek, na łańcuchu wzgórz, jak wzniosłe widmo wiecznie warujący, — kopiec tego, który także przysięgał był tutaj, lecz narodowi swojemu... Stał, na zawsze taki sam, wpatrzony w dal na północ i południe, na wschód i zachód, — w czasy straszliwe przeminione, w czasy straszliwe ciągnące, z nad ziemi niewolnicy dźwignięty, jakoby piersi gór, które wzdychają ku niebu wiecznotrwałemu...
Pan Granowski, wciśnięty w tłum widzów i słuchaczów, przypatrywał się ceremonii z wyrazem podejrzliwości i ironii, właściwej jego naturze. Uzdolnienie do interesów, do przebiegłego sondowania i wywracania na nice wszelkich materyalnych spraw żywota, czyniło go przezornym, ostrowidzącym również i w sprawach politycznych. Pan Granowski rozumiał, co się dzieje, nie przez patryotyzm, którego niewiele w sobie mógłby się, po prawdzie, doszukać, lecz wskutek bystrego oryentowania się we wszelkich rzeczach ludzkich. Wiedział już, co się święci. Śmieszył go dowcipny figiel starej, doświadczonej w łotrostwie austryackiej tyranii, wyzyskującej przez swych płatnych suto fagasów czysty entuzyazm czterech tysięcy polskich młodzieńców. Postrzegając jednakże zapał gromadzki i jednomyślny animusz, tem goręcej zdecydował się wspierać wszelkie sprawy Enkaenu. Usiłował wybrnąć z tłumu, gdzie następowano mu na palce i potrącano ze wszystkich stron, gdy oto zobaczył w sąsiedztwie mecenasa Naremskiego. Ten dawał mu znaki, żeby się porozumieć. Znalazłszy się w miejscu wolniejszem, gdy uroczystość dobiegała do końca, a tłumy ruszać się zaczęły, pan Granowski podał rękę adwokatowi. Ten mówił z ferworem:
— Oczekiwałem w Enkaenie... Mam już wiadomość o Śnicy.
— Gdzie on jest?
— Na linii. Gdzieś w Staszowszczyźnie.
— Żyje?!
— Żyje, żyje, dzięki Bogu, i nie był dotąd wcale ranny.
Milioner dziękował za wiadomość, aczkolwiek nie była tak znowu nadmiernie pomyślna. Jego dusza inne życzenia malarzowi przesyłała. Gdyby takie życzenia mogły kierować lotem kul moskiewskich, napewno każda z nich trafiłaby doskonale.


Życzenia pana Granowskiego nie miały żadnego wpływu na kierunek kul i szrapnelów moskiewskich: porucznik Śnica czuł się znakomicie i cieszył jak najlepszem zdrowiem. Od kilku już tygodni prowadził zawziętą wojnę z Moskalami na terenie dawnego „Królestwa“. Wkraczał do przeróżnych wsi i miasteczek o nazwach, przeważnie, historycznych, które niegdyś, gdzieś, w jakowychś książkach zdarzało mu się czytać, — dziwując się niepomału, jak to te dziury i żydowskie gnieżdziska mogły być historycznemi Korczynami, Stopnicami, Wiślicami, Oleśnicami, Połańcami, Rytwianami, Zborowami, Kurozwękami... W ostatnich właśnie dniach żywemi oczyma ujrzał sam Pacanów, „gdzie kozy kują“, i własnemi sztylpami przemierzył niezgruntowane bajora tego rozgłośnego grodu. Wojna stała się żywiołem porucznika Leszka Śnicy. Wyznawał przed sobą i kolegami, iż wojna, gdy ją poznał, jest dalszym ciągiem, jak gdyby, w jego intelekcie, rozwinięciem artyzmu, niejako kwiatem, wyrastającym z życia mocnego człowieka, człowieka twórcy. Przedewszystkiem odpadło od potężnych twórczych ramion wszystko, co jest nędzną pracą, zabiegiem około gromadzenia jadła, napitku, odzieży, zaopatrzenia rodziny. Odpadło, jak nędzny łachman. Wszystko to zostało w formie matematycznie doskonałej, ścisłej i powabnej, na każde zawołanie wręczone. Broń, odzież, żywność, napój, zaopatrzenie żony i dziecka, — było produktem dostarczanym punktualnie co do sekundy przez tę ogromną, złożoną i niezrównanie potężną machinę, przez tę zarazem wszechmyśl i wszechczyn, która nosiła nazwę — „Austrya“. Powołaniem człowieka, męża, twórcy o działającej sile, którą kieruje wiedza, — stało się męstwo, to właśnie, do czego człowiek twórca winien być jedynie przeznaczony na ziemi. Gdy teraz porucznik Śnica zestawiał swe dawniejsze życie we Włoszech, życie wydrwigrosza, głodomora, łazanka, półlazzarona, „artysty malarza“ z obecną swoją mocą, trząsł się ze wściekłości i rżał z uniesienia. Tam nędzarz, tu potentat. Potentat istotny. Wojna to uczyniła, iż świat przed nieustraszoną źrenicą i pod zaciśniętą pięścią stanął otworem. Otworem stanęły wszystkie drzwi domów, zatrzaśnięte stale skrzynie, pękały wszelkie prawa, jakiekolwiek i kiedykolwiek kto pisał, rozsypywało się w proch tchórzliwe ludzkie serce, — serce takie samo właśnie, jakie on sam, dziś nieustraszony wojownik, przed sześcioma tygodniami nosił pod cywilnem odzieniem. Znał tamtę nędzę, to też lubił teraz przyglądać się jej, jako zewnętrznemu przedmiotowi. Zachwycało go życie bojowe, wędrowne, niepewne dnia ani godziny, pełne awantur niewysłowionych, przygód i zdarzeń fantastycznych, którychby nie zdołał wyśnić poeta o najbujniejszej wyobraźni. Otwierało się przed nienasyconą wrażliwością wnętrze wspaniałe i nad wyraz ciekawe. Za każdem wzgórzem i za każdym lasem były nowe objawy jej fantasmagoryi, które wysuwały się wciąż, jak przedziwne obrazy z tajemniczego wnętrza czasu i przestrzeni. Wkraczanie do wszelkich zbudowanych domów według woli i upodobania, lustrowanie dworów i pałaców, widok wciąż nowych osób, stosunków, rzuty źrenicy w najbardziej powikłane wypadki, rozdawanie łask i kar, rządzenie żywotami i losami ludzi, według tajemniczego interesu wojny, który mógł się, w miarę okoliczności, utożsamiać z kaprysem jednostki, — był to istotnie artyzm. Nigdy dosyć nie można było tej sztuki natworzyć i napodziwiać zarazem. W ciągu krótkiego stosunkowo czasu porucznik Śnica zżył się ze swymi żołnierzami i podkomendnymi. Oni również, te zdrowe i silne andrusy krakowskie, galicyjskie żydowiny i lwowskie baciary, od czasu śmierci kapitana kompanii który padł w jednej z pierwszych potyczek, zżyli się ze swym porucznikiem i dociągnęli do miary jego miary i pasyi. On wiedział, co ze swymi chłopcami może zrobić, a oni wiedzieli, co on zrobi w danym wypadku, ile „się da“, a ile znowu „nie popuści“. Wkrótce półkompania, stu dwudziestu kawalerów i dowódca, stali się, jako smyczek i skrzypce. Jeżeli porucznikowi wypadło oddalić się na krótko z jakowychś wojskowych przyczyn od swej dwuplutonówki, wracał wnet z ukontentowaniem do swych nygusów, „do domu“. „W domu“ witano go ze szczerą uciechą, choć ta i łoił batem za przewinienia, aże skóra trzeszczała. Przebywanie wciąż na otwartem powietrzu, nocowanie w szczerych polach, marsze i obozowiska wśród obrazów powiśla małopolskiego, zarówno pod względem fizycznym, jak duchowym wzmocniły naturę komendanta. Nigdy jeszcze nie czuł się tak lwio zdrowym, rzeźwym, chyżym, żądnym życia, zwinnie sprężystym, zdolnym do chodu naprzód i skoku przez wszelką przeszkodę, — jak wówczas. Obrazy, sceny, wspomnienia, mnóstwo zjawisk, zwijające się w zwięzłe symbole zostawały gdzieś w pamięci, tworząc podstawy twórczości nowej, której, jako artysta, nawet nie przeczuwał w sobie dotychczas. Od dwu tygodni los wojny rzucił go w miejsce zapadłe i przygwoździł niejako do pewnego wzgórza nad szerokim stawem. Było to między Stopnicą a Staszowem, w pobliżu Rytwian i Oleśnicy. Wokoło ciągnęły się lasy stare i szły w kraj mokre łąki. Z rozległych borów, okrywających niewysokie wzgórza, wielkiemi płaszczyznami spływające ku Wiśle, sączyły się liczne strumienie ku rzece leniwej, osnutej tatarakami i sitowiem. Nizinne łąki na dalekiej przestrzeni dzieliły całą okolicę, przylegając z prawej i lewej strony do tej rzekł, która wreszcie rozlewała się w staw ogromny, jak jezioro. Zajmował on całą szerokość niziny między wyniosłościami, a wstrzymywała go grobla szeroka, wysoka i mocna, dawnemi sypana laty, gdyż ocieniały ją olchy prastare. Obok upustu tkwił młyn, którego czarny dach niezbyt się ponad linię grobli wynosił. Na pogródkach, prowadzących strumień wartu wody ku wielkiemu, podsięwodnemu kołu młyna, leżał most z tęgich balów. Ku tej grobli i mostowi zdążały z jednej i z drugiej strony stawu ze wszech stron uboczne, polne drogi, w piaskach żłobione od wieka, była to bowiem jedyna dobra przeprawa przez nizinę i wody. Rzeka, przy ujściu do stawu rozszerzająca się w szerokie zlewisko, zarośnięta była na dalekiej przestrzeni trzciną, tatarakiem, wyniosłemi pałkami i sitowiem. Niezliczone stada szpaków przesiadywały w tych gąszczach nadwodnych. Gnieździły się tam liczne rody kaczek, kurek wodnych, bekasów, dubeltów, a nierzadko nadlatywały od Wisły kulony i mewy, zwane wronami morskiemi. Pod jesień trzciny pożółkły i wydawały szelest suchy. Grzybień zawlókł powierzchnię szerokiego ujścia rzekł. Porucznik Śnica, jako dowódca części kompanii, w której służył, otrzymał rozkaz bronienia przez pewien czas, aż do odwołania, tej właśnie grobli. Zasiadł tedy w północnej stronie stawu, przekopał rów w poprzek dróg, oraz całego traktu komunikacyjnego, który prowadził na groblę, i leżał tam od dwu tygodni w ciągłym niemal ogniu. Wieś na wzgórzu z południowej strony stawu do połowy zgorzała w czasie poprzednich operacyj na tym terenie, i była bezludna zupełnie. Chłopi, których chałupy ocalały, i pogorzelcy kryli się gdzieś w lasach okolicznych. Uciekł również wraz z rodziną młynarz, zabrawszy wszelki dobytek. Daleko na horyzoncie widać było wieżę starego kościoła z cegły zupełnie poczerniałej i grupę domostw, stłoczonych dookoła tej wieży. I ta mieścina, tonąca w piaskach, była zupełnie pusta. Jedynie psy głodne wyłaziły z tych opustoszałych siedzib ludzkich i ciągnęły ku obozowisku żołnierzy, wietrząc zapach odrzuconych kości i resztek „menaży“. Zrazu te bezpańskie psiska głodomory przesiadywały ponad stawem, badając sytuacyę, jak drugi szyk bojowy, obserwujący wojsko ludzkie. Bitwy dawniejsze nauczyły je przezorności, to też ostrożnie i chyłkiem podkradały się przez groblę, ażeby u jej północnego przyczółka czatować na ochłapy, które odrzucał kucharz oddziału, usadowiony za młynem. Z czasem, nieprześladowane przez żołnierzy, zostały w chróstach nad wodą, czyhając na jałmużnę i gryząc się o nią zaciekle. Przekop porucznika Śnicy opierał się o gliniaste, strome osypisko, wysunięte, jak próg urwisty, z wyniosłego pola i o kilkadziesiąt kroków, od wody sterczące nad stawem. Po drugiej stronie młyna przekop ten kończył się w lesie olszowym, schodzącym w głębokie, nieprzebyte mokradła. Ten „przyczółek“, jak swój rów z emfazą nazywał porucznik Śnica, był nieustannie ostrzeliwany przez Moskali, stojących w lasach i na pagórkach okolicznych. Siła ich nie musiała być potężna, gdyż nie kusili się o wyrzucenie oddziału i wzięcie szturmem grobli, — czy też maskowali swe zamiary sforsowania błotnistej niziny w innem miejscu, na bitej drodze stopnickiej, — dość, że oddziałek porucznika wciąż ściągał na siebie szrapnele i ogień karabinowy. Aczkolwiek nieźle osłoniony przykopą gliniastą oddział ze stu kilkunastu stracił czterech ludzi od tego moskiewskiego ostrzeliwania. Trzech żołnierzy zabił pocisk, czwartego śmiertelnie zraniła kula karabinowa. W przekonaniu, że niedługo przecie w tem miejscu leżeć wypadnie, żołnierze wynaleźli dla poległych towarzyszów cmentarz w ich mniemaniu najdostojniejszy. Umieścili ich w owej stromej ścianie gliny, stojącej samotnie nad stawem. Wybrali tam łopatami jak gdyby kryptę, wsunęli w nią kamratów i zasypali wygrzebaną gliną. Sarkofag ów stał tuż nad nimi. Tamci, śpiący wewnątrz ściany, zdawali się wciąż jeszcze brać udział w dniach i pracach oddziału. Gorące, prawie upalne słońce wrześniowe raziło w przypołudnia ową ścianę tak potężnie, iż rozkładające się zwłoki, puchnąc, widać, od upału, zaczęły rozsadzać odwieczne namulisko. Gliniasta tafla jęła poruszać się, osypywać, wzdrygać, jakby wić ze wstrętu. Żołnierzom, patrzącym wciąż na nią w bezczynności, zdawało się, iż tamci, od tygodnia w glinę zamurowani, usiłują wygrzebać się z wnętrza, wywalić ku nim z głębi surowej ziemi. Poprzez zruszony, miałki pokład gliniasty, którym otwór wspólnego grobu był zasypany, wytaczać się poczęła i ciec, parując w słońcu, struga rudego soporu. Zgłodniałe psy, czatujące w olszynie, wnet ją poczuły, dostrzegły, i, skradając się chyłkiem, zaczęły wylizywać ciemnemi nocami, co w ciągu dnia naciekło. Żołnierze, przyzwyczajeni już w ciągu krótkich bojów do różnorodności wojennego widoku, niewiele sobie robili z cmentarza. Przekpiwali pomiędzy sobą, na kogo też kolej pakować się teraz „do dziury“. Oznaczali bagnetami miejsce w ścianie, gdzie następnego trzeba będzie zasadzić, żeby tu zakwitnął na przyszłą wiosnę. Sprzeczali się o to, czy ten następny ma leżeć z boku, nad tamtymi, czy niżej, i o mało nie czubili się o wybór miejsca, dowodząc sobie nawzajem, gdzie takiego lepiej będzie „wrzepić“. Wśród żołnierzy jeden nie odznaczał się wzorowem męstwem i odwracał z przerażeniem od cmentarnej ściany. Był to, oczywista, żyd, Bronisław Majerson, syn bogatego kupca z Tarnowa. Ten młody chłopiec był tłusty, wybornie odkarmiony, delikatny i dobrze wychowany. Prywacye wojenne, marsze, noclegi na gołej ziemi sprawiały mu katusze nie do zniesienia. Nerwowe usposobienie rozwinęło się w nim aż do stanu jakiegoś deliryum trwogi. Majerson zawsze ustawał, siadał, przywierał do ziemi, słaniał się z braku siły, a nawet płakał i jęczał. W czasie jednego z ostrzejszych ostrzeliwań przekopu nad stawem, gdy Moskale, dobrze już wymierzywszy odległość, bili w punkty tuż tuż poza rowem, porucznik Śnica, pragnąc chronić jak najskuteczniej żołnierzy, kazał im leżeć rzędem nie w samym rowie, lecz na jego wewnętrznem przedpiersiu. Żołnierze, wyciągnięci jak struma, warowali nieruchomo, niby szary kożuch na gliniastej skarpie. Sam komendant tkwił pośrodku między nimi. Tylko Majerson przycupnął z tyłu za dowódcą i tulił się między jego butami, udając, wskutek jakiejś przebiegłej kombinacyi, że już dla niego niema miejsca w szeregu. Ponieważ ogień był coraz gęstszy i kule karabinowe gwizdały żałośnie tuż nad samym bankietem przykopu, porucznik kazał Majersonowi, żeby się natychmiast wciągnął w linię i legł tuż przy nim samym. Ten zwlekał, „meldując pokornie“, iż jest bardzo chory, ma biegunkę, mdłości, gorączkę i nie może ruszyć się z miejsca. Śnica raz jeszcze powtórzył rozkaz i znowu usłyszał te same skamlania, lamenty i powtarzanie o chorobie. Wówczas dobył z kieszeni rewolwer browning i zapowiedział, że w tejże chwili palnie w łeb nieposłusznemu, jeśli nie wciągnie się w linię. Majersen na brzuchu wpełzał powoli między żołnierzy, którzy śmiali się do rozpuku całym szeregiem. Gdy jednak dowlókł się do uda porucznikowego, znowu przyległ na ziemi, stękając, że już dalej nie może. Śnica, rozwścieczony do żywego, przystawił mu naodlew otwór rewolweru do skroni i kazał natychmiast posunąć się jeszcze. Majerson w śmiesznym podrygu pchnął się naprzód, ale wdarł znowu w szereg trochę za daleko. Bączek jego czapki wysunął się o parę cali ponad górną linię przykopy. Śnica rozkazał niezdarze, żeby się cofnął niżej, lecz Majerson wykrzyknął sakramentalne — aj-waj! — i nie usłuchał rozkazu. Porucznik zadał mu w bok potężnego kuksańca, lecz i to nie skutkowało. Nos żyda zanurzył się w glinę i głowa leżała bezwładnie. Gdy sąsiad z drugiej strony podniósł tę głowę na rozkaz, ujrzano, że ze środka czoła strumień krwi tryska. Kula moskiewska położyła kres trwogom Majersona. Szereg żołnierzy, jak jeden mąż, wybuchnął śmiechem. Wszyscy stwierdzali zgodnie, iż się to oddawna temu tchórzowi należało. Zaraz też, gdy strzelanina moskiewska przycichła, kilku odkomenderowanych pod wodzą kaprala, schroniwszy się za gliniastą ścianę, poczęło kopać nową katakumbę dla Majersona. Wygrzebywano ją z boku od dawnej, nieco wyżej, żeby nie zahaczyć o tamtych niespokojnych kamratów, i żeby, bądź co bądź, nie mieszać mężnych katolików z niechrzczonym tchórzem.
Ostrzeliwanie ciągnęło się dniami i nocami. To też ludzie byli ciągle niewyspani, choć prawie bez przerwy drzemali. Na szczęście stale dopisywała pogoda. Wyciągnięci pod swą przykopą, nakryci płaszczami, lub rozciągnięci na płaszczach, śnili zbiorowo. Komendant Śnica leżał zazwyczaj nieco dalej od bractwa na rozrzuconym płaszczu, zostawiał pieczę nad plutonami feldweblowi, plutonowym i kapralom i trwał w stanie półjawy, półsnu. Z oczyma utkwionemi w niebiosach lubił trawić czas na długotrwałem zgłębianiu ruchu, barw i kształtów obłoków, przesuwających się wpoprzek ciemnobłękitnej nieskończoności. Doświadczał w owych chwilach jasnowidzenia istoty sztuki. Gdyby miał ze sobą farby i materyały malarskie, tworzyłby był arcydzieła. Nie byłyby to pejzaże, ani symbole, lecz istota wszechzjawisk i wszechprzeżyć, — suma doznań duchowych i plastycznych, odtworzona w barwie i kształcie. Gdy zniżał głowę, oczy jego obejmowały horyzont, stykający się z lasami, sinemi w dalekości, fijołkowemi w pobliżu, poprzetykanemi złotem buków, grabów i brzóz o liściach więdnących. Potraw, niekoszony tego roku wojny, barwił się jadowitą smugą zielem w rozciągniętych łąkach. Aleja ostrokończystych topoli przerzynała w jednem miejscu złotawe ścierniska, idąc w kraj, kędyś w dalekość, ku niżom Wisły. Powietrze było przejrzyste tak dalece, iż odległe szczegóły krajobrazu uwypuklały się wobec źrenicy w całej dokładności kształtu, nieskończenie oddalone barwy płonęły pod słońcem żywem a dobrotliwe świetlistem. Jeżeli w bok odchylić było głowę, nasuwała się przed oczy fijołkowa rozległość stawu, na którego powierzchni łagodny przeciąg wietrzyka zbierał w stalowe smugi drobną chełb wodną. Suche trzciny grały nad nieruchomą tonią melodye ciche, które szczęśliwym czyniły twardy sen ludzki. Czasami, kędyś w lazurowej wyżynie, rozdzwaniał się podchmurny klangor skrzydeł stada dzikich kaczek — krzyżówek, krążących ostrożnie nad wodami. Zniżały się wielkiemi zakręty, opisywały chyżem skrzydłem dalekie elipsy, zanim z szumem, zdala od żołnierskiego legowiska, zapadły w trzciny, z szumem rozbijając wodę piersiami. Rozkosz to była patrzeć na nie, unoszące się na lustrzanej powierzchni w słońcu ognistem, jakby ulane z dorodnej barwy zieleni i fioletu, obraz przecudnego zdrowia i siły. Młody porucznik, wpatrując się w niewysłowione piękno tych dzikich ptaków, bujających wśród dwu żywiołów, — powietrza i wody, — utwierdzał się w swem uwielbieniu siły i zdrowia.
— Śmierć wszelkiej słabości! — mówił do tej żywej poezyi wolnego przestworu. — Wy, piękne ptaki! Macie duszę wolną i ciała zdrowe, jak ja! Jakże jest pięknie, gdy lecicie na skrzydłach dzwoniących! Jakże jest pięknie, gdy przeczysta woda podbija łaskotliwie wasze lśniące pióra! Lećcie przez niebo na koniec świata!
Żołnierze dopraszali się półszeptem, czyby też to nie można było wygarnąć w takiego grzecznego stada kaczuszek, lecz dowódca nie pozwalał na głupstwa psuć amunicyi. W gruncie rzeczy żałował piękności ptaków. Nie bronił natomiast, gdy się bractwo zabawiało wróblami. Obok młyna, pochylone nad jego dachem, stały ogromne wiązy, olchy, nadwiślańskie topole i białodrzewy. W gałęziach, na prętach tych drzew, kryły się niezliczone wróble stada. Zlatywały tu, widać, oddawna z całej okolicy, z przyległych wsi i folwarków, gdy młyn był w pełnym ruchu, — gdy furmanki, obładowane workami ze zbożem, wciąż zajeżdżały przed szerokie wrótnie, a złote ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia wytaczały się na drogę przez dziury w drelichu podczas przenoszenia zboża z wozów do wnętrza. Od kilku tygodni ten śpichlerz ptasi, zamknięty na cztery spusty, oniemiał i stał się bezludną, martwą, cmentarną ruderą. Daremnie osowiałe ptaki trawiły czas w głębiach drzew na nieskończonem wyczekiwaniu i wypatrywaniu figur dobrotliwych gospodarzy. Próżno oddawały się marzeniu o poczciwych, drzemiących koniach, z torbami obroku uwiązanemi u dyszla, przy każdym ruchu wielkiej głowy wytrząsających na wsze strony ku pożywieniu wędrownego ptaka smakowite, ostrokończyste ziarenka owsiane. Gdy nieobecność starych dobrodziejów przeciągała się w nieskończoność, gdy na domiar złego pustka była w wsiach, tak rozrzutnych o tej porze, obfitujących w roztrzęsione ziarno, padające ze snopków, zwożonych ze stodół, ugodowo nastrojone ptaki poczęły przyglądać się nowym panom tego miejsca, czyhać, czyby i od tych nie dało się czego wyżebrać. Zrazu tylko najśmielsi bywalcy podfruwali ku legowisku żołnierzy, a tylko chwaty i śmiałki podskakiwały blisko i łakomiły się na resztki niedogotowanych kartofli i okruchy chleba. Z czasem wszakże coraz liczniejsze gromadki sfruwać poczęły z gałęzi wysokich drzew, obsiadać krzaki olszyn, kalin i głogów, ćwierkać żarłocznie i podniecać, niejako, ofiarność żołnierską. Ten i ów z wojaków, nasłuchawszy się chorału petentów, rzucał im okruszyny. To ośmieliło całe stado. Wkrótce potem krzaki były literalnie oblepione wróblami. Ćwierkanie zmieniło się na jednostajną molestującą melodyę. Jeden z żołnierzy umiał znakomicie naśladować ćwierkanie całego wróblego stada. Czynił to tak wybornie i łudząco, że oddział żołnierski zanosił się od śmiechu, a same ptaki milkły na chwilę, ażeby posłuchać tego austryackiego ersatz-ćwierkania. Była to codzienna operetka żołnierzy. Lecz oto jeden z wojaków wpadł na pomysł urozmaicenia kabaretu. W sekrecie przed kolegami namoczył spory kawał chleba w tęgiej gorzałce, poszczypał ów chleb nasycony alkoholem na drobne pigułki i, gdy wróble najliczniejszą zleciały gromadą, rzucił im garść jałmużny. Bijąc się zawzięcie o strawę i wydzierając ją sobie, połknęły w mgnieniu oka zatrute gałki. Niewiele upłynęło czasu, a oto bezwiedna biba okazała się w skutkach. Stare, doświadczone we wróblim rodzie wyjadacze, których nikt na świecie nie zdołałby wziąć na plewy, poczęły oto taczać się na piasczystej drodze, jak pijane chłopy. Ani jeden nie mógł poderwać się wysoko na skrzydłach, choć je rozpościerał jak najszerzej i wlókł po ziemi, niczem indor w chwili bełkotu! Ten i ów wywracał się do góry brzuchem i grzebał nogami w powietrzu. Jeden bezsilnie utknął dziobem w ziemi i nie mógł go wyciągnąć mimo forsownych usiłowań. Drugi przysiadł na kuperku i, przechyliwszy na bok bezwładną głowę, rozdziawił dziób i przymykał oczy. Zdawało się, że za chwilę zacznie wywrzaskiwać z pod serca, jak wieśniak dokumentnie urżnięty. Niektóre ze statecznych wróblic maszerowały na uginających się nogach wprost do stawu. Inne podrywały się z ziemi na skrzydła, żeby natychmiast grzmotnąć się w piasek, jak bezwładne kamienie, wyciągając łebki i skrzydła. Koleje, wyorane w ciepłym piasku drogi na przyczółku grobli, roiły się od pijanego ptasiego mrowia. Można było brać je rękami, lecz porucznik nie pozwolił. Sam zanosił się od śmiechu i żołnierze ryczeli chórem, patrząc na niezrównane widowisko. Nie trwało ono zbyt długo, gdyż ptaki po pewnym czasie trzeźwiały z upojenia! Ten i ów z ciętych ojców dźwigał głowinę i rozglądał się po wszechświecie. Pijane matrony prostowały członki swe, usiłując zerwać się z upadku, jeśli nie na skrzydłach, to choć na piechotę. Wówczas widowisko stało się jeszcze śmieszniejszem. Były bowiem objawy, że ten i ów, spity jak bela, podnosił głowę, otwierał oko i spoglądał niem na okolicę, ale za chwilę walił się spać na nowo. Najtrzeźwiejsze tęgogłowy zrywały się z piasku i leciały w przestrzeń na skrzydłach, ale, nie mogąc trafić na gałąź i uczepić się jej, padały w wodę stawu, śmiesznie i częstotliwie trzepały w nią skrzydłami. Najzabawniejszy jednak był pewien staruszek, który kręcił się w kółko, garnąc dookoła swej osoby kurz i piasek, wyciągał spazmatycznie szyję i rozdziawiał dziób z najwidoczniejszym acz bezskutecznym zamiarem wymiotowania. Ten najbardziej galeryę uszczęśliwił tak dokładnem naśladowaniem ludzkich obyczajów. Zabawa ze spajaniem ptasiego stada powtarzała się kilkakrotnie. Żołnierze przysięgali, iż poznają samców, którzy już raz zakosztowali szpagatówki. Ci, pono, nie kwapili się już do gałek ze spirytusem. Nadlatywały zato nowe, jeszcze nieuświadomione lekkoduchy, ażeby wystąpić na scenie przed znudzonymi żołnierzami. Widowiska te odbywały się wśród smętnego pogwizdywania kul, podczas kląskania fijołkowej wody, jak gdyby łykającej żarłocznie strawę z ołowiu. Niektóre z pocisków śmigały po powierzchni wodnej, rozbryzgując żywą, srebrną pianę.
W czasie trwania jednego z takich nadwodnych kabaretów, a podczas ostrej strzelaniny, porucznik otrzymał rozkaz na piśmie z dowództwa pułku, stojącego w głębi tego frontu. Przyniósł to pismo piechur staplany do pasa, gdyż brnął gąszczami, błotami i brzegiem rzeki. Wyłonił się ku radości żołnierzy, jak widmo niespodziane. Dowódca porwał się na nogi i zapowiedział marsz w drogę. Półkompania ruszyła w mig, zsunąwszy się w zarośla poza groblą, w stronę Wisły, na południowy zachód, ażeby się połączyć ze swym batalionem. Moskal wyszedł ze swych stanowisk, przylegających do miasteczka Stopnicy i, w razie sforsowania dróg na południe od niziny, mógł odciąć oddziałek porucznika. Żołnierze z ochotą wyciągali nogi i chciwemi oczyma mierzyli przestrzeń, którą nareszcie przebywać mieli. Doliną rzeczną przesunięto się ku lasom i, okrążywszy piaszczystą wyniosłość ze wsią zgorzałą na szczycie, pociągnięto niskiemi polami ku kościołowi, widnemu z oddalenia. Bractwo żołnierskie z przyjemnością wsłuchiwało się w strzały, bijące w „szaniec przedmostowy“, który doniedawna zalegać mu wypadło. Wnet była mieścina, którą przemierzono twardym krokiem. Stare, brudne, wychudłe koty wyłaziły z pod wrótni i straszliwemi oczyma wpatrywały się w oczy ludzi maszerujących, a nie pokonawszy, widać, mocy ludzkiego wzroku, cofały się czemprędzej. Miasteczko było puste, jak cmentarz. Porucznik Śnica, w myśl otrzymanych instrukcyj, wyszedł z tej dziury wciąż na południowy wschód, pewien, że nic mu nie grozi. Ale oto, gdy dwa jego plutony znalazły się na pastwisku podmiejskiem, z olszowych zarośli, zamykających puste „gęsie“ błonie, wymknął się w galopie oddziałek kozuniów, przypadł na bliską metę, dał salwę do kompanii, pędem przecwałował w kierunku pagórka, zasłaniającego mieścinę do zachodu, i znikł za jego garbem. Półkompania wypaliła do kozaków raz, drugi i trzeci, ale nie wyrządziła im szkody. Cały wypad trwał tak krótko, że ludzie ledwie zdążyli porwać broń do strzału, a już dońców nie było. Porucznik zaniepokoił się o swój oddziałek. Było oczywistą rzeczą, że Moskale przebyli błotnistą nizinę i zajmują już południowe garby terenu. Należało mieć się na baczności. Małe wojsko skierowało się bardziej na południe i coraz forsowniejszym marszem podążyło w kierunku wiosek, które porucznik miał oznaczone na swej mapie. W dali grzmiały od czasu do czasu mocne salwy, świadczące o akcyi. Kolumna weszła w las i ostro brnęła w suchym, wygrzanym piasku, zalegającym drogę. Dobrze było z południa, gdy komendant ujrzał nareszcie przez rzedniejące drzewa obszerną porębę, za nią pola, a na horyzoncie wieś oczekiwaną. Badając pilnie na wsze strony, czy na piasku drogi i po ścierniskach nie widać śladów konnicy, półkompania w szybkim marszu była u pierwszych chałup wioski. Zdawało się, że to zapadłe sioło puste jest, jak poprzednie, leżące bliżej doliny. Porucznik wysłał kaprala z kilkoma żołnierzami na zwiady, nim do wsi wkroczyć. Ci wrócili niezwłocznie, meldując, iż we wsi są ludzie po chałupach. Oficer polecił natychmiast dostawić z pięcioro ludzi. Wnet przypędzono przed jego oblicze trzech chłopów i dwie baby. Chłopi byli w zgrzebnych koszulach i portkach, bosi i rozkudłani, baby w ciasnochach, — jak stały. Wszystko to drżało, łypiąc na dowódcę oczami. Zapytał ich srogo, patrząc w ślepia, czy Moskale są we wsi? Jednym tchem zawrzaśli: — niema! Niema we wsi żywej duszy! Nikogo! Zapytał jeszcze raz, grożąc straszną karą i ostrzegając. Moskale krążyli w okolicy, więc mogli być i w tej wiosce. Pierwszy z brzegu wieśniak, którego porucznik chwycił za oszewkę koszuli i, patrząc mu w głąb źrenic, indagował zaprzysięgał się, że nic nie wie o żadnych Moskalach, że ich we wsi nie było i niema. Powtarzał to po dziesięćkroć, żegnając się i bijąc w piersi. Babsko, do którego oficer zwrócił się z pytaniem, padło natychmiast na kolana, wyciągając ręce koślawe i czarne, jak smoła, pod sam nos dowódcy, i zaprzysięgało na wszelkie świętości, panów Jezusów, Matki Boskie Sulisławskie i Częstochowskie i wszelakich świętych, to samo co chłop, — z tak obmierzłym wrzaskiem, że trzeba było czemprędzej odtrącić tę kupę brudu i smrodu. Inni z równą furyą zapewniali o tem samem. Oczy ich były wybałuszone, gęby śmiertelnie blade, jak z kamienia, — żyły na czołach nabrzmiałe, członki ciała drżące. Porucznik kazał ich puścić ku wsi, a oddziałowi dał rozkaz dalszego marszu tuż tuż za nimi. Pragnął jak najprędzej przemierzyć tę wieś, minąć ją i dążyć dalej, do punktu, o którym wiedział, że jest miejscem postoju macierzystego batalionu. Dwa plutony w ściśniętej kolumnie ruszyły w opłotki wsi i przyspieszonym krokiem minęły ze siedm chałup szczelnie pozamykanych, gdy nagle w zbitą masę setki żołnierzy runęła salwa karabinowa. Z za każdego niemal węgła następnych domostw bili w oddziałek ukryci rosyjscy żołnierze. Półkompania uszykowała się natychmiast i odpowiedziała strzałami. Ale jej kule dźwięczały po szybach chat, gdy tymczasem ranni żołnierze wili się w krwi na gościńcu. Porucznik spostrzegł, że jedynie przez nagłe opanowanie całego osiedla może się uratować. Zakomenderował atak na bagnety. Żołnierze ze wściekłym impetem rzucili się naprzód i w jakie piętnaście minut opanowali wszystkie obejścia wioszczyny. Trzydziestu kilku dragonów rosyjskich, którzy, spieszywszy się, urządzili zasadzkę w tej wiosce, dopadło koni ukrytych za stodołami i galopem pognało w pola. Porucznik Śnica był panem placu. Kazał ostrzelać jeźdźców, umykających w kierunku zachodnim, a gdy znikli zupełnie, wrócił na wiejską drogę. Tu miał siedmiu swoich żołnierzy zabitych, trzech ciężko, a kilku lekko rannych. Żołnierzy opanowała wściekłość. Porucznik trząsł się, jak w febrze. Cała akcya z dragonami trwała ze dwadzieścia minut. Należało opatrzeć i przygotować środki transportowe dla rannych, — pochować zabitych. Przedewszystkiem porucznik chciał porachować się z mieszkańcami. Poleciwszy sanitaryuszom zajęcie się rannymi, sam rozkazał natychmiast przetrząsnąć wieś od poddasza do ostatniego kartoflanego dołu i, kto żyw, dostawić przed swe oblicze. Nim ranni byli zaopatrzeni, a dla trupów dół wykopano, — w zbitej gromadzie pod ostremi bagnetami stało czterdziestu pięciu chłopów, kupa bab i dzieci. Porucznik kazał odtrącić precz baby i dzieci, a chłopów ściśle otoczyć. Stanął przed nimi i zapytał, czy wiedzieli, że Moskale są we wsi. Nie było odpowiedzi. Blade twarze wieśniaków były, jak jedna: nieme i milcząco głupie. Śnica powtórzył swe pytanie — z tym samym skutkiem. Wówczas wyszukał oczyma tego, który dawał mu zapewnienie, iż we wsi Moskalów niema. Wywlókł go za kudły z szeregu i jeszcze raz zapytał, czy Moskale byli we wsi. Chłop pochylił się do samej ziemi i bełkotał:
— To samo nama... pistolety do łba przystawiały, jeśli zaś który parę z gęby... Nad dziećmi stały z gołemi pałaszami...
— Prawda! — zawrzaśli wszyscy chórem. — Z gołemi pałaszami stały nad małemi dziećmi! Pistolety babom do łbów przymierzały! Biły, kopały!
Chór ten rwał się w powietrzu pod straszliwym wzrokiem komendanta. Zimno przemknęło przez całą gromadę i zmroziło szpik w kościach. Ludzie zamilkli i czekali. Śnica poczuł również w szpiku swych kości zimno przeraźliwe i szczególnie radosne. Był teraz spokojny i tak pewny swych zdecydowań, jakby wykonywał zadanie matematyczne w chwili popisu. Skinął na żołnierzy konwojujących i szeptem wydał im rozkaz. Ci natychmiast utworzyli głęboki półokrąg i, według skinień swego wodza, gnali bagnetami bandę czterdziestu pięciu chłopów do najbliższej z brzegu chałupy. Ponieważ drzwi jej były zawarte, wywalono je kolbami. Chłopstwo próbowało opierać się, jak trzoda zuchwała i dzika, zapędzona do chlewa. Ale dwa bagnety, źgające na głęboko każdego z nich z dwu stron, władowywały ich kolejno do wnętrza. Gdy wszyscy w głębi domostwa znikli, natychmiast zatrzaśnięto drzwi, prowadzące na ulicę wioski, tudzież drugie od podwórza. Kilkudziesięciu żołnierzy poczęło szybko znosić ze stodoły tegoż obejścia i z sąsiednich budynków snopki kłoci i zboża, wiązki słomy i wygrabki suchego siana, — załadowywać grubo słomą obadwa wejścia do izby moście targane zboże pod oknem i dookoła ścian. Z wewnątrz chałupy począł dobywać się zrazu gwar mnóstwa głosów, chargot, wołania, potem krzyk ogólny chłopów, wreszcie lamentujące wycie. Ten i ów z zamkniętych wychylał się oknem, albo usiłował wyskoczyć przeze drzwi, ale nieszczędne już pchnięcie karabina wrzucało każdego z powrotem do wnętrza. Ręce i nogi ukazywały się w dymniku gontowego dachu, oszalałe pięście wyrywały gonty i kudłate łby przebijały dziury w kalenicy. Lecz celne strzały zuchów, ustawionych na drodze do obserwacyi dachu, strącały każdy z tych niesfornych łbów do wnętrza chałupy. Wreszcie gdy pokład słomy ogarnął domostwo od przyciesi do okapu, czterej wyznaczeni żołnierze podpalili ów bandaż słomiany w kilkunastu miejscach odrazu. Wrzask bab, patrzących na widowisko z brózd i rowów, dzieci oniemiałych aż do tej chwili, — rozszarpał powietrze i poraził nawet samych żołnierzy. Cały ów motłoch kobiecy i dzieciński runął ku chacie. Trafiwszy na półkole nastawionych, bagnetów, musiał się cofnąć w nieładzie, wyjąc, pomstując i jęcząc. Porucznik Śnica był teraz jeszcze bardziej zimny i systematycznie dokładny. Patrzał z uwagą na blady dym, kłębami wałęsający się wśród pokładów pszenicy i żyta, potem na żartkie płomienie, które językami wielobarwnymi wionęły znagła we drzwi i okna. Słuchał wyrozumiale i cierpliwie kwiku, zaklęć i błagań dzieci, które na klęczkach wałęsały się, jak badyle i włókna dookoła jego kolan, stóp, rąk. Przypatrywał się z pilnością temu domowi. Dla pełności obrazu i okazania ludowi oraz wojsku zupełnej swej obojętności, zapalił papierosa, używając automatycznej zapalniczki. Gdy schował ową zapalniczkę do kieszeni w kamizelce, przeszedł się parę kroków, zaciągając dymem papierosa. Już wtedy chłopi, zamknięci w podpalonym budynku, musieli się również dobrze dymem zaciągnąć. Płomień iście śmiertelny, karzący, zajadły, olbrzymi obejmował, muskał, lizał ze wszech stron dach czarny. Żołnierze cofnęli się od pożaru i w milczeniu stanęli na drodze. Wyprostowali się w doskonałą linię. Jakaś potworna, rozkudłana kobieta, istna wiedźma, podbiegła do porucznika i przeklinała go straszliwemi słowy, miotając weń rzuty koślawych rąk, jakby w nich trzymała wszystkie zarazy, boleści, męczarnie, choroby, klęski, uciski, mór, głód i straszliwość śmierci, które z głębin czasu i otchłani nędzy wywoływały jej usta, ażeby je cisnąć na głowę oficera. Odwrócił się od niej z odrazą. Nareszcie wielki ogień strzelił ze środka dachu, wydłużony i nieruchomy, jak gdyby płomień wielkiej świecy. Piekielny wrzask ludzi w piecu ognistym stawał się coraz straszliwiej donośny, rozlegał się na okolicę olbrzymiał, jednostajniał, wydłużał się, jak ów płomień nad dachem. Zdawało się wyprostowanym żołnierzom, że jeśli bardziej jeszcze wzniesie się ten głos, to nie ścierpi go już zmysł ludzki. Lecz oto począł urywać się, łamać, padać, przygasać. Jazgot, skomlenie, wycie poszczególnych głosów wydzierało się z cichnącego chóru... Gdy dom stał się czerwonym i złotym stosem, niemal przezroczystym, rozciągniętym na czarnych krokwiach, łatach i zrębie, — wrzask zamienił się na przygasający, zwierzęcy jęk, — a wreszcie począł zamierać w syku i trzasku płonącego drzewa. Porucznik Śnica rzucił okiem na pogorzel, na kupę drgających ciał babskich i dziecięcych, na kadłuby staruch, wijące się w drgawkach w rowie drogi i za płotami. Zapytał sanitaryusza, czy ranni są już opatrzeni. Gdy otrzymał odpowiedź potwierdzającą, kazał złożyć trzech rannych na noszach z płaszczów, podźwignąć ich z ziemi. Oddział uszykował się czwórkami w kolumnę i ruszył w pochód dalszy. W owej chwili łagodny powiew wiatru przerzucać zaczął płonące perzyny na dachy domów i stodół sąsiednich. Świetliste iskry zjawiać się poczęły na czarnych strzechach. Dym błąkał się po poddaszach i łagodnemi zwojami wywiewał z dymników! Żołnierstwo opuściło wioskę, nie patrząc poza siebie. Wszyscy szli w zupełnem milczeniu, długo, wpoprzek pól i łąk, szeroką, wyboistą drogą. Dopiero na pochyłym pagórku, gdzie gościniec na wschód skręcał, z musu, w marszu obróciwszy twarze, zobaczyli całą wieś, palącą się jasnym płomieniem. Jakoby wielka, szkarłatna chorągiew, płomień spokojnie podrywał się z ziemi i wiewał w górze postrzępionymi języki. Dym, podobny do drzewa rozłożystego, szedł w jasny błękit jesienny, rozkładając się wysoko w zwoje i pokłady zwisające. Krzyku ludzkiej gromady już z tej odległości nie było słychać. Nikogo nie można było przy ogniu zobaczyć. Żołnierze z ulgą powitali las, przenikliwą jego nadwieczorną wilgoć.
Zdawało się, że oddział bez przeszkody już dosięgnie miejsca postoju komendy batalionu i będzie miał możność zapomnienia o niemiłej bądź co bądź przeprawie przez wioskę spaloną. Tymczasem czekały go nowe w marszu trudności. Zaledwie wychylił się z lasu, ujrzał kilkunastu ułanów, sadzących na jego spotkanie, którzy zameldowali dowódcy, iż są ułamkiem półszwadronu, wysłanego do wsi Mietlica, położonej o kilka kilometrów w bok od tej drogi. Pięciu z nich udało się do wsi na zwiady i nie wróciło. Czekano na ich powrót w ciągu kilku godzin, a gdy się nie ukazywali, uderzono na wieś, żeby wykryć, co się święci. Całe osiedle przetrząśnięto, ile się dało, ale towarzyszów nie znaleziono. Chłopi usilnie zaprzeczają, jakoby do ich wsi zajeżdżało wojsko w czerwonych spodniach. Tymczasem nasi z pewnością tam byli. Śnica natychmiast wydał rozkaz zboczenia z drogi do owej Mietlicy. Ułani szli przodem. Już gdy wkraczano w opłotki wsi, podejrzaną wydało się sprawą, że chłopów ani bab nigdzie nie było widać. Przetrząsanie chałup i stodół nie wydało ani jednego człowieka. Dopiero w siódmem z rzędu gospodarstwie wykryto rzecz potworną. Obok obory, zamkniętej na żelazną zasuwę, której złamanie wiele zajęło czasu, znaleziono rodzaj wozowni, gdzie stał także młynek do wiania zboża, sieczkarnia i rozmaite statki gospodarskie. Z tej wozowni po dwu szerokich tarcicach, do których były poprzybijane poprzeczne łaty, tworzące podobiznę schodów, wchodziło się na przestrony strych, wylepiony gliną i poprzedzielany na sąsieki, gdzie, widać, chowano zboże. W półzmroku, panującym w tym śpichlerzu, dostrzeżono czerwone spodnie ułanów. Wszyscy pięciu byli straszliwie zranieni bagnetami i wszyscy pięciu wisieli rzędem na poprzecznej belce strychu. Rozpoznano, iż postronki, użyte na stryczki, były świeżo wyciągnięte z chomąt, porzuconych na dole. Rozpoznanie na prędce stwierdziło, że mordu musieli dokonać żołnierze, gdyż wskazywały na to rany od pchnięć bagnetem, oraz ślady licznych kopyt podkutych dookoła obejścia. Ślady tych kopyt uchodziły w pola, w kierunku lasu. Z koni ułańskich nie było nigdzie ani jednego, — widocznie je uprowadzono. Śnica doszedł do przeświadczenia, że zbrodnię wykonać musiał ten sam prawdopodobnie oddziałek dragonów rosyjskich, który na niego urządził był zasadzkę w wiosce ukaranej. W trakcie stwierdzania tych okoliczności, jeden z jeźdźców przywlókł za łeb babę, odnalezioną w głębi kartoflanego dołu. Ta pod grozą natychmiastowej śmierci wyznała: ruskie goniły się po wsi na koniach z jakiemisi w czerwonych portkach, — pozrzucały tamtych z koni zagnały ich na dziedziniec do sołtysa, a co się dalej stało, tego nie wie, bo się ze strachu schowała do dołu. Ludzie uciekli do lasa ze wsi, ona zaś nie mogła uciekać, bo ma w chałupie maluśkie... Ustalono tedy, że śpichlerz należy do sołtysa wioski. Ułani rzucili się natychmiast do okrążenia lasu i obławy w nim, a Śnica poszedł wprost po śladach, licząc na to, iż mieszkańcy zbiegli ze wsi nie muszą być daleko. Las był w pobliżu, to też zaraz w zaroślach trafiono na kobiety z dziećmi — i bezsilnych dziadów. W głębi lasu wyłapano gospodarzy i gospodynie. Śnica dopytywał się kupy pojmanych, który tu między nimi sołtys, gdyż ma go o coś zapytać. Wystąpił z głębi chłop rosły, rumiany, z trzeźwem i mądrem spojrzeniem. Porucznik zapytał go, jak się nazywa i czy jest istotnie sołtysem w tej oto gromadzie. Wieśniak ze spokojem dawał twierdzące odpowiedzi. Wzięto go pod karabiny i ruszono z powrotem do sioła. W domu tego sołtysa, za jego stołem zasiadł sąd, złożony z kaprala, dwu starszych i dwu młodszych żołnierzy. Kapral zadał sołtysowi kilka pytań. Czy obora, na której strychu wiszą okrutnie pomordowani żołnierze austryaccy należy w rzeczy samej do niego? Czy wiedział, że Moskale będą wieszać ułanów? Czy dostarczył im po temu pomocy? Czyje to są postronki, na których trupy wiszą? Sołtys odpowiadał spokojnie, iż chata i obora należy do niego. O tem, że Moskale mają wieszać pojmanych jeźdźców, nie wiedział, ale widziało mu się odrazu, że z tymi w czerwonych portkach źle będzie, bo ruskie były czegosi zażarte na śmierć, gadały o jakiejsi spalonej wsi z całym narodem, ale toto było trudno wyrozumieć, co gadają. Tyla było widać, że się wściekają i strasznie sobaczą. Wegnały tych chudziaków czerwonych na podwórze, a potem się wzięły dopytywać, czy tu niema miejsca dobrze ukrytego, a przestronego. Nie wiadomo było, do czego to ma być, to im pokazał boisko w stodole. Nie podobało im się. Dopiero, jak im pokazał stryszek nad oborą, to się zakrzątnęły w try miga. Zaczęły wołać: wieriowok! Cości go tknęło. Mówi, że niema żadnych. To go starszy strzelił w pysk z jednej i z drugiej strony, aże się nogami nakrył. I znowu cosi wywrzaskiwał o spalonej wsi, a co to zaś za wieś, któż go ta wie... No, to pokazał im postronki w chomątach, jako że innych nie ma. Przystali. Powywłóczyli postronki z chomąt i poszli z nimi na górkę. A co się tam działo, tego już nic nie wie. Na pytanie, skąd się wziął piąty postronek, kiedy w chomątach było ich tylko cztery, sołtys z wahaniem odpowiedział, iż go ten wachmistrz kopał nogami, żeby dawał natychmiast piąty postronek. Przyniósł z obory piąty postronek, stary, od krowiny, a na co miał być ten użyty, to także nie wie.
— Nie wiesz? — zapytał kapral.
— No, teraz to już wiem. A wtedy nie.
— Sumiennie mówisz, że wtedy nie wiedziałeś?
— Wtedy mi się widziało, że z tamtymi nie będzie dobrze.
— Aleś przyniósł?
— A cóż ja... Byłem za sołtysa. Wybrały mię. Ja się nie napierał. Kazali Moskale przynieść... Cóż ja krzyw?
Sąd odbył krótką naradę. Sekretarz spisał treść wyroku. Sołtysa wyprowadzono na podwórze i ustawiono go pod ścianą tejże obory, w której wisieli zamordowani kawalerzyści. Śnica przechadzał się po dziedzińcu, między gnojówką i wrótnią stodoły. Usłyszawszy treść wyroku, wyszedł na ulicę wiejską i uszykował swój oddziałek w linię. Stanąwszy przed frontem, ogłosił żołnierzom treść wyroku, powziętego przez sąd polowy. Sołtys, który dopomagał do spełnienia strasznego mordu na żołnierzach austryackich, ma być rozstrzelany. Następnie porucznik zapytał, — skoro wyrok dla krótkości czasu i nagłości wypadków musi być natychmiast wykonany, — kto z żołnierzy zechce pomścić okrutną śmierć mężnych a nieszczęśliwych towarzyszów broni, dając salwę strzałów do zbrodniarza, czekającego na egzekucyę. Po pewnej chwili wystąpiło siedmiu, potem jeszcze ośmieliło się dwu... Porucznik uznał, że liczba dziewięciu będzie wystarczającą do spełnienia dzieła. Sformował tedy ów komunik i na jego czele wrócił w podwórze. Tu ustawił dziewięciu pod płotem naprost obory, a sam zbliżył się do sołtysa. Chłop stał wyprostowany, blady, zimny. Z za węgła stodoły wysunął się chłopak wiejski siedmio ośmioletni i ze szlochaniem, z jękiem to podbiegał ku sołtysowi, to znów w trwodze panicznej chował się za węgieł. Rzuciwszy okiem w stronę tego dziecka, Śnica dostrzegł kobietę, która tamże za węgłem czaiła się kucając na ziemi, gryząc w trwodze ręce i bijąc się niemi po głowie. Porucznik stanął twarzą w twarz przed chłopem i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł twardo:
— No, bracie, — za chwilę twój koniec. Gadaj żywo, jakie tam masz zlecenie. Wszystko zapiszę i oddam tamtym z za węgła. To twoja?
— Moja.
— To twój chłopak?
— Mój.
— Jakie masz zlecenie? Co mam im powiedzieć, albo dać?
Drżącemi rękami wieśniak wyciągnął z zanadrza pugilares, otworzył go, zajrzał do wnętrza... Potem złożył go znowu i oddał Śnicy. Ten wydobył safianowy notesik i, oddarłszy kartkę, miał zamiar pisać. Ale chłop podniósł na niego oczy i rzekł:
— Panie! Przecieś tosamo, widzę, krześcianin. Ja nie krzyw! Wybrały mię na sołtysa. Smiełuj się, panie!
— Sąd wydał wyrok. Skończone. Co masz powiedzieć?
— A co mam powiedzieć! Ja nie krzyw!
— Chciałem ci dać księdza. Ale gdzie go tu szukać. Tu przecie księdza we wsi niema?
— Niema.
— A no, sam widzisz. Więc co im powiedzieć?
— A co powiedzieć... Ja nie winowaty!
— Więc — nic?
— A cóż? — Nic. Tyla, że ja nie winowaty.
— No, to módl się!
Wieśniak złożył obiedwie wielkie ręce i począł mówić głośno, patrząc prosto w oczy porucznika: „Ojcze nas, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje“... Gdy kończył ostatnie słowo modlitwy, oficer odstąpił na bok i wyciągnął pałasz z pochwy. Pot wielkiemi strugami począł lać się po twarzy sołtysa. Krople tego potu, jak banie, pękały na jego czole i płynęły wzdłuż oblicza. Ręce jego drgnęły i oczy skierowały się w stronę chłopca, kulącego się u przyciesi stodoły:
— Józek! Te... Józek! — spełzł z jego warg szept straszliwej boleści.
Ale nim dobiegł do uszu chłopca, rozległ się huk zbiorowego strzału dziewięciu karabinów. Czaszka mocnego wieśniaka została powyżej oczu literalnie ścięta, jak gdyby wyciągniętą z pochwy, błyszczącą w dali szablą komenderującego. Sklepienie tej czaszki odskoczyło z głowy, jak zdmuchnięta krwawa czapka. Trup, kipiący od bujnej krwi, zachwiał się, posunął po ścianie i runął u drzwi obory.
Porucznik wydał krótką komendę i twardym krokiem, na czele karnego oddziału wrócił na gościniec. Kolumna, nie mając w tej wsi nic więcej do czynienia, a pochowanie towarzyszów broni zleciwszy ułanom, ruszyła w swą drogę. Nim zmierzch zapadł, dosięgła oznaczonego celu.



CZĘŚĆ TRZECIA.

Ofenzywa armii rosyjskiej na Podole galicyjskie i ziemie wschodnie wznieciła popłoch we Lwowie. Ewakuacye wymiotły masy żydów i katolików wszystkich trzech obrządków w kierunku Krakowa, Pragi i Wiednia. Postęp ofenzywy przynaglił do wyjazdu drugą, trzecią i czwartą falę ludzką. Wyjeżdżał, kto tylko mógł. Ten stan rzeczy zmusił również do podróży małżonkę porucznika Śnicy, która z małym swym synkiem bawiła na wsi, u dalekich krewnych w okolicach Sieniawy. Było tam znakomicie w głuszy leśnej, na dużych przestrzeniach suchego piasku, w nadpróchniałej leśniczówce. Wszystkiego było w bród, a ludzie tamtejsi, prości i ciemni, byli poczciwi i usłużni, pracowici i wytrwali, jako woły. Mały Śnica chował się znakomicie. Doskonałe mleko, przyrządzone we flaszkach Soxheletta, karmiło go świetnie, — a powietrze leśne służyło mu jeszcze lepiej, niż zapachy florenckich ogrodów i jodowe odory liguryjskiego morza. Lecz wieści nadchodzące do leśniczówki z miasteczek najbliższych były tak przerażające, popłoch tak ogólny, obawa rozdzielenia się z mężem, walczącym w armii austryackiej, tak ciągła, że pani Celina Śnicowa zabrała dziecko i pospiesznie w tłumie innych „uchodźców“ oparła się aż w Krakowie. Nie mając obecnie obawy o brak środków do życia, wskutek sowitego zaopatrzenia ze strony rządu, wyszukała sobie w Krakowie mieszkanie i postanowiła oczekiwać w tem mieście dalszego rozwoju wypadków, zajęta wyłącznie pielęgnowaniem synka. Pragnąc gorąco, ażeby mały Staś jak najwięcej oddychał czystem powietrzem i korzystał z pięknej jesieni, pani Śnicowa wybrała na mieszkanie pewien dom parterowy z ogrodem w pobliżu ulicy Lubicz. Dworek ten, wciśnięty między dwa ślepe mury wysokich kamienic, a ogród, ze swym zmurszałym płotem, furtką zabitą gwoździami i rozwichrzonym żywopłotem, był jakimś anachronizmem wśród wielkomiejskiego otoczenia. Nieopodal od owej furtki ogrodowej przebiegał wysoki plant kolejowy i w mieszkaniu słychać było wciąż świsty i turkoty pociągów. „Letkie powietrze“ ogrodu, które gospodarz zachwalał częstotliwie w rozmowach w celu uzasadniania stałego postępu wysokości komornego, dość szczodrze było przesycone dymem, buchającym z lokomotyw. Lecz były tam bądź co bądź chwile pięknej ciszy, oraz pewna ilość powietrza, „lżejszego“, niż w innych punktach miasta Krakowa, przyduszonego, istotnie, ciężkiem powietrzem. Pani Celina odnajmowała trzy niewielkie pokoje z kuchnią, tudzież prawo użytkowania z ogrodu — (w znaczeniu, oczywiście, prawa chodzenia po ścieżkach i siedzenia w altance). Pokoje były umeblowane. Meble należały do kogoś, kto „uszedł“ przezornie nawet z Krakowa w trwodze przed inwazyą moskiewską. Właściciel domu miał polecenie dzierżawcy, owego „uchodźcy“, wynajęcia jak najzyskowniej opuszczonego lokalu, to też sumiennie spełniał swój obowiązek. W ogrodzie była altana, wystawiona w samym środku lech z marchwią, ogórkami, cebulą i fasolą. Mieszkanie pani Śnicowej zajmowało połowę domku. W drugiem mieściła się rodzina gospodarza, z zawodu powroźnika. Na facyatce domu, gdzie wśród rozmaitych gzemsów, figlasów i balasków figurowało okno pokoiku z szybami papierem przeważnie zalepionemi, mieszkał przygodny lokator, człowiek młody, którego obecność zdradzał odgłos ostrożnego stąpania po schodach późnemi wieczorami i wczesnemi rankami. Roztasowawszy się w mieszkaniu, młoda matka czuła się doskonale. Podróż odbyła się szczęśliwie, aczkolwiek w trzeciej klasie i w ścisku niesłychanym. Młodociany Śnica lekceważył sobie takie trudy podróży, przyzwyczajony do przebywania odległości między Livorno a Sieniawą. W altanie ogródka sypiał również doskonale, jak w lesie galicyjskim. Pani Śnicowa przesiadywała obok jego łóżeczka w pogodne dnie wrześniowe. Życie uśmiechnęło się do niej w tych właśnie ponurych czasach. Trwożyła się, oczywista, o los męża, tembardziej, że nadzwyczajnie rzadko pisywał z „pola“, ale dziecko tak ją absorbowało, że z rezygnacyą znosiła rozstanie. Z niewymowną rozkoszą witała obecny byt, zabezpieczony wszechstronnie i raz na zawsze od braków, które w formie tak ohydnej poznała we Włoszech. Wyładniała w dobrobycie i spokoju, stała się nieomal inną osobą. Oczy jej nabrały dawnej, panieńskiej wesołości, twarz odzyskała wyraz dumy, godności i pogody. Młoda mężatka zaczęła ubierać się elegancko, dbać o kapelusze, suknie, okrycia, bieliznę, biżuteryę i perfumy. Jej lakierki najmodniejszego kształtu, jedwabne pończochy, ranne i popołudniowe suknie, wzorowane na pierwokształtach wiedeńskiej Die Dame, negliże i „zarzutki“ stały się teraz chwilowemi ozdobami jej pięknej postaci. Pielęgnowanie i gromadzenie zasobów garderoby nie było skutkiem wrodzonego niewieście instynktu kokieteryasis, podświadomych czy świadomych zamierzeń osiągania zdobyczy i podbojów na masie płci brzydkiej. Były to raczej objawy realizowania odwetu za dawne prywacye. Gdyby pani Śnicowa nie obawiała się, iż pensya, wypłacana jej co miesiąc przez władze wojskowe, nie starczy na pokrycie wydatków na mleko dla syna i opłacanie obiadów oraz kolacyi, — wydawałaby wszystko na stroje i bieliznę, po prostu z obawy, że znowu może jej braknąć wszystkiego. Kupowała tedy co tylko zobaczyła w sklepach: kołnierz futrzany, mufkę, parasole i parasolki, walizki, obuwie, notesy, wyroby ze srebra, łyżki, noże, widelce, maleńkie zegarki, zapalniczki, papierośnice, — aczkolwiek nie paliła tytoniu, — mydła, kosmetyki, bieliznę dla dziecka i mnóstwo łakoci wszelkiego rodzaju. Wszystkie te nabytki, gdy je z miasta przynosiła do domu, sprawiały jej nadzwyczajną radość. Każdy figielek pieściła rękoma i wycałowywała oczami. Jedne z przedmiotów nabytych rozkładała na swej umywalni, albo przy lustrze, inne pakowała do nowych walizek, starannie poobwijane w pachnące bibułki. Nie obchodziły jej losy i koleje wojny. Gazet nie czytała, albo przebiegała oczyma, gdy same w ręce wlazły, dorywczo i przypadkiem. Od sąsiadów powroźników powzięła czasem wiadomość o tem, co się dzieje, co w mieście mówią. Miała pewność, że jeżeli trzeba będzie wyjeżdżać z Krakowa, wskutek zarządzonej „ewakuacyi“, to władze wojskowe dadzą o tem znać. Wtedy pojedzie gdzieś dalej, do Wiednia, czy innego miasta w południowej Austryi. Tymczasem żyła z zupełnej błogości. W sekrecie przed bliźnimi pielęgnowała wielką wdzięczność dla wojny, która sprawiała tak wydatną poprawę na lepsze w jej beznadziejnem dawniej położeniu. Bała się, jak ognia, samej myśli, że wojna może się skończyć, mąż wróci, zdejmie mundur, wydzierżawi znowu „pracownię“, dokąd będą przychodzić rozwydrzone i bezwstydne dziewczyniska, zwane „modelkami“. Nienawidziła samego wspomnienia o kolegach, rozprawiających wieczorami i nocami o swej „sztuce“, z której ani w całości ani w szczegółach nic nigdy nie rozumiała. Nienawidziła całego świata „sztuki“, zapachu farb, widoku płócien i jaskrawych mazanin, bez żadnego zgoła dla niej znaczenia i sensu, o których notoryczne wałkonie, wydrwigrosze i pijaki, owi koledzy — artyści, godzinami darli się przy wódce i kiełbasie, wykrzykiwali, rozprawiali i stawali sobie do oczu, — mazanin, z których powodu nienawidzili się wzajem do gruntu, jak to swym sprytem kobiecym wielekroć stwierdziła. Nie pragnęła również, prawdę mówiąc, powrotu Leszka Śnicy. Trudno twierdzić, żeby nie miała należytego przywiązania do męża, — ale wolała być sama z dzieckiem. Nikt jej w tej dobie nie wydawał rozkazów, nie okazywał niezmiernej swej wyższości ponad jej przyziemną pospolitość, — no, i nie aplikował brutalstw, gdy czego nie spełniła według rozkazu, lub zaprowadzonego raz na zawsze domowego obyczaju. Całym jej światem było dziecko. Rozkoszowała się tem sam na sam z bytem czarującym, który był niby częścią jej samej, a każdego dnia i każdej niemal godziny stawał się istnością odrębną, samodzielną i tajemniczo inną. Mogła całemi godzinami przypatrywać się temu „bytowi“, jego formie, obyczajom, przedziwnym pasyom, złościom, namiętnościom, figlom, śmiechowi, przejawom czuwania i snu. Nieraz z miasta, od ulubionych wędrówek około wystaw i po sklepach, od tak przyjemnych aktów decyzyi co do kupna rzeczy potrzebnych, a zwłaszcza niepotrzebnych, wracała nagle do domu, tknięta szczególniejszą ciekawością, co też Staś w tej chwili robi. Zazwyczaj „robił“ rzeczy względnie ciekawe i wciąż te same. Dla matki jednak był on istnym „artystą“, tworzącym wciąż nowe objawy życia i rozstrzygającym najzawilsze zagadki, które sobie zadawała. Do pomocy w sprawach opieki nad małym Śnicą i do funkcyi nieprzerwanego prania pieluch pani Celina najęła młodą służącą, dziewczynę z Bielan podkrakowskich, szturmaczka rodzimego, Wikcię, o sercu jeszcze nie rozbudzonem przez frajtrów Marsa. We dwie, — pani i niewolnica, — nie były literalnie niczem zatrudnione, prócz karmienia, kąpania i przewijania małego Stasia. Możnaby nawet bez przesady powiedzieć, iż pod względem wszelakich „zapatrywań“ na sprawy, leżące poza domem przy ulicy Lubicz i ogrodem, przylegającym do tego domu, — mniej więcej na tym samym stały poziomie.
Piastunka Wikcia pierwsza zwróciła uwagę pani Celiny na lokatora ze stryszku. Tajemniczy młody człowiek niepokoił imaginacyę żywej i wrażliwej Wikci. Jego odzienie i sposób życia, nadmierna dla wszystkich uprzejmość co najmniej o kilka procent za wielka jak na dworek tak ustronny i niski — przemykanie się cichcem po kuchennych schodach, — słowem wszystko przyprawiało niańkę Stasia o ciągły niepokój. Lokator z „górki“ był to młody chłopiec, lat zaledwie dziewiętnastu, szczupły, szary wyrostek. Wikcia wypatrzyła doskonale wszystkie cechy jego ubrania. Nosił kurtkę koloru szarego, jakie mieli „leguny“, takież spodnie, buty z cholewami, ale na głowie nie miał czapki strzeleckiej, lecz jakąś cywilną, bronzową czapczynę z daszkiem. Ubranie to było niby wojskowe, a po prawdzie cywilne, dobrze wyszarzane i wysiedziane. Napiętki butów wykrzywiły mu się, czapka dobrze na deszczach wypłókana, straciła kolor, rękawy kurtki świeciły się zdaleka na łokciach, jak latarnie na rogach zaułków. Ten lokator chodził gdzieś rankami do roboty i, widać, ciężkiej, bo ręce miał czarne i spracowane. Sam sobie nosił wodę na górę, a tak sekretnie, że go trudno było na gorącym uczynku przyłapać i zawstydzić. Nieraz, dobrze po północy, spełzał cichaczem po schodach z dzbankiem w ręku do dalekiego wodociągu i na palcach, cicho, jak kot, powracał. Gospodarz, który mu izbę odnajął, pilnie baczył na postępki tego franta, a terminów komornego strzegł, jak oka w głowie. Ale młokos czynsz zapłacił i nic mu nie można było zarzucić. Wyśledzono, że się stołuje w garkuchni na Grzegórzkach, z takimi, jak on sam koleżkami. Jedli tam całą bandą, a potem rozchodzili się w różne strony. Gospodarz nie chciał rozwodzić się wiele o tym lokatorze. Zapewnił tylko panią Celinę Śnicową, iż może spać spokojnie, gdyż tam już on, Brosikiewicz, napewno bandyty pod swój dach nie wpuści. Na ucho zaś, konfidencyonalnie, szepnął w sensie wyjaśnienia, iż jest to „wschodni legionista“, który tu do czasu szuka schronienia. Pani Celina nie bardzo zrozumiała, co znaczy termin „wschodni legionista“ i czemu taki musi szukać schronienia, ale udała, że teraz jest już zupełnie spokojna, gdyż wyjaśnienie gospodarza jest samo przez się wystarczające. W gruncie rzeczy gospodarz pogardzał młodym człowiekiem z górki, jak pogardzali nim wszyscy świadomi rzeczy. Dla błahego powodu, — sprawy przysięgi na wierność cesarzowi Austryi, — porzucił wraz z innymi legionowe szeregi i, zamiast walczyć na polu chwały, wolał wałęsać się przy robocie nieodpowiedniej, w cegielni, albo ślęczeć sobie spokojnie po nocach nad książką. Lokator ślęczał w istocie nocami nad książką, o ile miał naftę w swej krzywej lampce. Stosy książek przynosił do siebie i stosy odnosił, — coś tedy musiał wyczytywać nocami.
Pani Celina, której Wikcia najrozmaitsze plotki i wersye o lokatorze znosiła, z braku innego do rozmowy tematu, zwróciła uwagę na jego bytowanie. Z altany w ogrodzie, gdy obiedwie ze służącą zabawiały lub usypiały małego, widziała nieraz, w dnie świąteczne i niedzielne, płową czuprynę i białe czoło, zwieszone nad stolikiem, stojącym tuż przy oknie. Widziała także nieraz oczy nieruchome, patrzące w ogródek, na liście i konary klonu, stojącego tuż nad plantem kolei, — na kłęby dymu, czepiające się żółtych liści i konarów drzewa, czy na dalekie szare obłoki. Plotkarstwo dziewczyny budziło w pani zainteresowanie: żal jej było głodomora. Kolacyi, zdaje się, nie jadał. Nieraz najoczywiściej siedział w domu, jak się to mówi, „o suchym pysku“. Znała się przecie wybornie na smaku takich kolacyj i na takim sposobie życia. Pamiętała aż nadto dobrze swoje „suche“ wieczory florenckie i uczucia, które taki wieczór budzi w człowieku. Przemyśliwała, jakimby tu sposobem posłać temu chłopakowi szklankę herbaty i pajdę chleba z szynką, ale nie mogła tego zrobić bez obawy rozgłosu, iż nieznajomego zaczepia i wabi. Wyszukiwanie pretekstu do złożenia jałmużny nie bardzo leżało jej na sercu, — to też, zadając sobie niby to ciężki trud myślenia o znalezieniu jakiegoś sposobu wsparcia sąsiada z górki, w gruncie rzeczy zaniedbywała użycia pierwszego pretekstu z brzegu. Młokos nie nastręczał się nigdy i z niczem, nie spotykał z nikim w tym domu. Żył sobie osobno, zdala i cicho, jak duch. Nie stukał nigdy butami, ani sprzętami. Pomimo, iż w drewnianym domku słyszało się ruch i krok każdy, nie wiadomo było, kiedy się ubiera albo rozbiera, kiedy idzie spać, czy wstaje, tak to czynił cicho i pod sekretem. Wychodził na palach, wracał cicho, jak upiór. Nigdy w tym domu o nic nikogo nie prosił i z nikim się nie zaznajamiał. Jego postępowanie było tak inne, niż zwykle bywa u lekkomyślnej młodzi, że to właśnie zaczęło budzić uwagę i jak gdyby niezadowolenie. Cóż znowu za cichy i miękki krok ma ten młodzieniec? Czemu tak się przyczaja i skrada? Cóż tam takiego ukrywa na swem pięterku?
Lokator z górki nazywał się Włodzimierz Jasiołd. Pochodził z Podlasia i był uczniem ósmej klasy gimnazyalnej w mieście Siedlcach. Właściwie dopiero dostał promocyę z klasy siódmej do ósmej. Wybrał się był z kolegami na wymarzoną, wyśnioną od dawien dawna ekskursyę wakacyjną w Tatry i „robił“ wszystkie, najbardziej karkołomne szczyty tak gorliwie, że nie zdążył dowiedzieć się na czas o wybuchu wojny. Gdy zaś ta wojna z Rosyą już była w toku, nie miał możności — no, i zamiaru, — powrotu do rodzinnego miasta. Wstąpił z kolegami do drużyny strzeleckiej i znalazł się w szeregach legionu wschodniego. Włodzimierz Jasiołd już na ławie klasy piątej, szóstej i siódmej należał do organizacyi skautów, która wkrótce przeobraziła się na organizacyę półwojskową. W lasankach podmiejskich siedleckich, na pobojowiskach Stoczka i Igań, nad moczarami Muchawki grupy uczniów siedleckich, na pozór igrając na świeżem powietrzu, oddawna ćwiczyły się wojskowo. Włodek Jasiołd był „zastępowym“ w drużynie skautowej i gorliwie przykładał się do teoretycznego zgłębiania wszelakich dostępnych dlań zasad wojskowości. Można powiedzieć, iż to podglądanie tajemnic Marsa odbywało się z niejaką szkodą postępu w naukach gimnazyalnych. Jednakże młody dziesiętnik promocyę do klasy ósmej osiągnął bez wszelkiego trudu. Jako żołnierz w wojsku rzeczywistem, usiłował spełnić nadzieje, pokładane przez społeczeństwo w tworzącej się armii polskiej. Gdyby to było możliwe i gdyby zależało od jego marzeń, Włodzio Jasiołd byłby najchętniej sam jeden podjął się spełnić wszelkie nadzieje społeczeństwa. Tymczasem, gdy dopiero zakosztował prawdziwego boju i ledwie zaczął „we krwi wrogów brodzić“, wypadło w Mszanie Dolnej zupełnie rozstać się z wojskowością. „Legion wschodni“ został rozwiązany. Szeregowiec Jasiołd postąpił tak samo, jak jego pluton, kompania i batalion. Gdyby się był znalazł w legionie zachodnim i na błoniach krakowskich, byłby może przysięgał na wierność Austryi, tak samo, jak bataliony tamtych szlachetnych młodzieńców, zachęcane do boju przez austryackich karyerowiczów. W legionie wschodnim nie mógł postąpić inaczej.
Mówiąc najzupełniej szczerze, nie miał wyraźnego poglądu na te sprawy. Jego młodociany honor wojskowy, natchniony i nasycony legendą Stoczka i Igań, mógł się, zaprawdę, wcielić w jedno i drugie rozumowanie, zachowując swą czystość nieskazitelną.
Z Mszany Dolnej wraz z byłymi towarzyszami broni Jasiołd dostał się do Krakowa. Był bez odzienia i bez grosza. Poprzedni „pluton“ stał się z musu plutonem robotników. Panicze i obdartusy, inteligenci i prostacy, królewiaki i galicyanie stali się gminą komunistyczną i, jak jeden, stanęli do pracy w cegielniach, przy mularce i u cieślów. Było to wzniosłe i oczywiście, nietrwałe. Zamożniejsi dzielili się z nędzarzami ostatnią sztuką odzienia i ostatnim kęsem chleba. W robocie zachowywali rygor wojskowy i posłuszeństwo bezwzględne swej przełożonej władzy, albowiem ślepo wierzyli, iż ten czas jest to czas przejściowy, chwila twardej próby, jak gdyby musztry żelaznej, i oczekiwania na przenajświętszy, istotny moment polskiego czynu. Lecz chwila rozciągała się na tygodnie długie i nieznośne. „Zachodni“ wyruszali z miasta z pieśniami na pole walki z Moskalami. Społeczeństwo rękoma dziewic sypało im pod nogi kwiaty, w pieśniach poetów czciło ich, jako bohaterów. Dla nich, dla „wschodnich“, miało tylko słowa wzgardy i okrucieństwo zapomnienia. Czegóż to nie pisali pod ich adresem krakowscy deklamatorowie! Wszystko to ów rozbrojony „pluton“ musiał słyszeć i wszystko czytać. Lecz rozkaz władzy trzymał go jeszcze i wiązał w zwarty hufiec.
Włodzimierz Jasiołd miał w Łukowie na Podlasiu matkę, wdowę po urzędniku kolejowym. Nie mógł od niej otrzymać wieści, ani zasiłku. Żył tedy, jak inni, z pracy rąk, ślepo wierząc w słuszność swej sprawy, ale bardziej na skutek rozkazu władzy, niż z samoistnego przekonania. W gimnazyum siedleckiem zostały jego nadzieje i marzenia, niejako, familijne. Nic już z osobistej karyery! Pragnąc jednak należeć jeszcze do świata, z którym się rozstał dobrowolnie, zaczął forsownie czytać. Przez protekcyę kolegów zamożniejszych dostał możność bezpłatnego otrzymywania książek z publicznej wypożyczalni z warunkiem, że będzie czytał szybko i w porządku odnosił książki niemal po upływie jednej nocy. Dlatego to Jasiołd ślęczał nocami, wypalając nadmierne ilości nafty w swoim kaganku.


Pewnego popołudnia żołnierz z oddziału porucznika Śnicy przywiózł dużą i ciężką drewnianą pakę z zapasami żywności. Żołnierz ów nie mógł czekać na widzenie się z panią porucznikową, której w domu nie było. Zostawił pakę służącej Wikci i ruszył co prędzej na miasto, ażeby „się meldować“. Po powrocie pani Celina mocno była zaciekawiona, co nadesłana skrzynia zawiera, ale obiedwie ze służącą nie mogły bez odpowiedniego narzędzia podważyć zwierzchniego wieka, które było mocnemi gwoździami na głucho przybite. Udały się do gospodarza domu, ale ten, jak na złość, był nieobecny. Właśnie wtedy wrócił z roboty „cywilny legun“ i przemycał się na swoją górkę. Wikcia szepnęła pani, żeby go zawołać do otworzenia posyłki. Po pewnem wahaniu pani Śnicowa przystała na to, wspomniawszy sobie miłosiernie, że można będzie i temu głodomorowi dać coś z obfitych zapasów, jeśli je w istocie nadesłana paka zawiera. Wikcia z roziskrzonemi oczyma ruszyła na strome schodki, ażeby spełnić polecenie swej pani. Gdy zastukała, Jasiołd nie odrazu otworzył. Musiał to przecież uczynić, gdy Wikcia energicznie jęła się do niego dobijać. Skoro wyłuszczyła propozycyę, żeby zeszedł na dół i otworzył skrzynię, z którą we dwie nie mogą sobie dać rady, za co mu pani zapłaci, że „nie będzie żałował fatygi“, powiedział, że zaraz zejdzie. Jakoż usłyszano jego wątpliwe kroki. Zamorusany „legun“ umył ręce i przyczesał włosy, stawiając się przed oblicze pani Śnicowej. Był to w jego smutnem obecnie życiu tajemniczy wypadek, zdarzenie z baśni. Oddawna znał tę osobę z dołu, przecudną, jasnowłosą panią. Nie przeszło mu nigdy przez głowę marzenie nie tylko o tem, żeby się z nią zapoznać, ale żeby kogokolwiek spytać, jak ona się nazywa, kim jest, jak jej na imię, skąd pochodzi, czyją jest żoną. Od dawien dawna sprawiała mu niewymowną rozkosz możność patrzenia na nią z daleka, z za szyb izby na piętrze. Gdy się w altance zjawiała, świat się dla niego czynił radosnym i woniejącym. Wszystko w niej i dokoła niej było piękne, niezapomniane, dokładne, jedyne na świecie. Znał jej życie, bo w tej starej, drewnianej chałupinie wszystko było słychać poprzez ściany i powały. Lubił, cokolwiek czyniła, lub co się działo dokoła jej osoby. Lubił nawet kwilenie i krzyk dziecka wśród ciemnej nocy, śpiewy i okrzyki, bieganie służącej i krzątaninę pięknej matki. Był już oddawna obok tej pani, jej dziecka i służącej, jak nieproszony, niewołany, niewidzialny opiekun, jak czuwający w węgłach i ścianach życzliwy strzygoń, duch-sąsiad, domowe widziadło nocne, „ubożę“, które pilnuje zdrowia i strzeże wszelkiego dobra. Gdy go teraz na dół zawołano, przedewszystkiem własnym uszom nie wierzył. Przeraził się swego szczęścia. Było w tem coś nie do wary, iż on będzie mógł rozmawiać z tą panią, widzieć i słyszeć, gdy ona do niego mówić będzie. Zeszedł po schodach, jak pijany, i wsunął się do kuchni. Skrzynka stała pośrodku pierwszego pokoju i dokoła niej krzątano się, więc go nawet nikt nie dostrzegł. Stał długo przy kuchennym kominie, pełen zwątpienia, czy mu się czasem nie przywidziało, że go tu wołali. Wreszcie zdobył się na odwagę i zakaszlał, żeby dać znać o sobie. Wikcia wyskoczyła zaraz do kuchni i cofnęła się do pokoju, dając znać swej pani. Drzwi się otwarły i Jasiołd zobaczył w świetle lampy wnętrze mieszkania. Na jawie śnił, iż mu się zwidzą treść baśni dziecińskiej. W głębi saloniku stał wózek, w którym spał chłopczyk, — na stole lampa, — bliżej drzwi kuchennych duża, żółta, drewniana paka. Światło lampy przesłonięte zostało przez cień-postać pięknej osoby. Jasiołd usłyszał szelest sukni i domyślił się, że to „pani“ mówi do niego. Mówiła coś prędko, uprzejmie, grzecznie o skrzynce, której nie mogą otworzyć. Prosiła go, żeby wszedł do pokoju. Złożył czapkę na kominie, jak najemnik, wezwany do roboty, i wkroczył do wnętrza. Nie przedstawił się, ani pani Śnicowa nie wymieniła mu swego nazwiska. Przyszło mu to na myśl, że go tu traktują, jak wyrobnika. Przypomniał sobie z goryczą i nagłą erupcyą pychy, że przecie jest synem nadkonduktora, że matka jest z domu Kaczyńska, a dziadek miał dzierżawę pod Międzyrzecem... Ażeby pokryć te wszystkie przykre i szybko mijające wzruszenia, zakrzątnął się około paki, obejrzał dokładnie zewnętrzną deskę, gwoździe, ich długość, ilość. Dokonawszy tego, zapytał uroczyście, jak rutynowany specyalista, czy jest w mieszkaniu siekiera. Pani i jej służąca wytłómaczyły mu, że właśnie siekiery nie posiadają i dlatego musiały go wezwać. Na to Jasiołd oświadczył dość opryskliwie, że przecie paznogciami nie może powyciągać gwoździ, głęboko zaklepanych w deski, a gołą ręką nie oderwie pokrywy. Pani Śnicowa rzekła na to z uległem przeproszeniem, że właśnie umyśliły prosić go, jako sąsiada, czyby nie znalazł jakiego sposobu otworzenia skrzynki. Młody sąsiad zdał sobie nieoczekiwanie sprawę ze swego brutalstwa i doświadczył istnych wyrzutów sumienia. Za łaskę zaproszenia go do pomocy, za łaskę, która stała się dla niego niezasłużonem szczęściem, odpłacił zaraz na wstępie ordynarną, iście karczemną przymówką. Szczeromówny drągal z Łukowa! Ryfa podlaska! Na szczęście przypomniał, że ma na górce góralską siekierkę, pamiątkę wyprawy w Tatry. Jak postrzelony, wymknął się z pokoju, jednym susem wpadł do swej izby, chwycił z kąta ciupagę i niezwłocznie zjawił się w mieszkaniu pani Śnicowej. Siekierka nadała się doskonale: gwoździe udało się powyciągać i pokrywę nieuszkodzoną odwalić. Dokonawszy tego i poczytując swoją misyę za skończoną, Jasiołd ukłonił się z taką elegancyą, jakby żegnał samego dyrektora gimnazyum, i zamierzał oddalić się czemprędzej. Pani Śnicowa prosiła go, żeby się przez chwileczkę zatrzymał. Teraz dopiero kawaler znalazł się, jakby w piecu ognistym. Każda chwila pobytu w lokalu tej pani była dla niego falą żywego źródła, której przypomnienie miało się stać dopiero później rozkoszą. Ale samo obcowanie z tą osobą przerażało go i unicestwiało tak dalece, że pragnął uciekać co tchu do swojej klety. Tymczasem służąca Wikcia wyładowywała ze skrzyni i rozwijała z opakowań wielką bryłę masła, pokłady serów krowich i baryłki owczych, bochenki okrągłego, żytniego chleba, pszenne placki, połeć szynki, drugi słoniny, pieczonego kapłona, takiegoż indyka, kurczęta, gęś... Pani Śnicowa kazała schować te skarby do szafy, a sama szybko i nad wyraz elegancko nakryła stół obrusem, zastawiła nowemi szklankami, spodkami, łyżeczkami, czystem naczyniem do masła, cytryny, konfitur, poukładała ozdobnie świeżo nabyte serwetki i poprosiła Jasiołda, żeby zajął miejsce przy stole. Spoczął na brzegu krzesełka wyprostowany, wewnętrznie rozprażony, gotujący się, czerwony na twarzy, jakby był imbrykiem na szczycie komina samowara. Piękna pani zadawała mu jakieś zdawkowe pytania, na które odpowiadał monosylabami, rozprostowując pracowicie zgrabiałemi palcami zaprasowane i zlepione zeschniętym krochmalem frendzle białej serwety. Wikcia podała dwie szklanki herbaty i oto Włodzio Jasiołd miał w obliczu swej współbiesiadniczki wykonać operację jedzenia i picia. Na zaproszenie, żeby zechciał ukrajać sobie kromkę chleba z jednego ze świeżo wydobytych bochenków, odpowiadał wymawianiem się tak żarliwem, jakby właśnie dopiero co wstał od sutej kolacyi. Pani Celina nie mogła sobie z nim poradzić, bo tylko bokiem wargi chlipał herbatę, a jeść nic nie chciał. Bała się urazić go, gdyby mu ukrajała własnoręcznie pajdę chleba i wręczyła ją, jak fornalowi. Na tem się wszakże musiało skończyć, gdy trwał w zaciekłym uporze. Olbrzymia przylepa chleba, przywalona masłem, grubem na palec i skibą sera, szeroką na dwa palce, legła obok szklanki jego herbaty. Gdy nareszcie odchlipał nieco ukropu, dopełniono śmietanką szklankę po brzegi. Trudno powiedzieć, czy sam widok tego dobra, — powiedzmy, — „kupionego“ gdzieś tam w Staszowszczyźnie, — czy uprzejmość w sposobie podania, czy wreszcie inne jakieś nieuchwytne czynniki sprawiły, że wreszcie Włodzio począł unicestwiać wojenne dary boże, doświadczając wzruszeń natury fizycznej i duchowej nie do opisania. Nigdy jeszcze nie było mu tak dobrze na ziemskim padole. Piękna sąsiadka pytała go uprzejmie i serdecznie, skąd pochodzi, wniknęła odrazu ze szczególnem zrozumieniem w stosunki rodzinne. Wszystko brała do serca po prostu i sama była prosta, swojska, z tego samego świata. Żałowała wojaka, że jest tu sam, tak daleko od matki i w tak opłakanych warunkach. O wszystkiem mówiła bez blagi i obłudy, ze szczerością, nie dopuszczającą wykrętów. Każde jej zapytanie coś otwierało w skrytościach jego duszy. Każde spojrzenie było pociechą przyjaźni i siostrzaną dobrą radą. Niewiele upłynęło czasu, Włodzio nie przełknął jeszcze drugiej szklanki herbaty ze śmietanką, (recte: śmietanki z herbatą), aliści pani porucznikowa udzielała mu na jedne z jego relacyj rad, na inne ostrych napomnień. Pierwszy to raz w życiu rozmawiał z kobietą starszą, z osobą obcą tak poufale i pierwszy raz doświadczył męskiej rozkoszy i subtelnej radości. Gdyby ta pani zapytała go była o najtajniejsze sprawy osobiste, lub familijne, odpowiedziałby zaraz z największą szczerością, czuł bowiem, że mówi z wiernym przyjacielem. O ile przed pół godziną pragnął czmychać z tego miejsca co siły w nogach, o tyle po wypiciu drugiej szklanicy herbaty i strąceniu w otchłań wilczego apetytu duplikata pajdy z masłem i serem, trapił się na samą myśl, że wypadnie przecie odejść. Wiedział z łukowsko-siedleckiego savoir-vivre’u, że po kolacyi nie należy niezwłocznie odchodzić, że trzeba odsiedzieć „przyjęte“. Ale sama myśl o odejściu napawała go teraz bezmyślnym i cudackim żalem. Pani Śnicowa nieomieszkała pochwalić się przed nim swym synem. Ponieważ ów syn spał, jak zabity, skończyło się na oglądaniu go z wierzchu, przy świetle wysoko podniesionej świecy. Matka spostrzegła jednak, że sąsiad z górki doskonale zna zalety jej jedynaka, pamięta różne, nieomal, niedostrzegalne zdarzenia, wie o przelotnych niedyspozycyach Stasia i zdaje sobie sprawę z całego żywota jedynaka. To wprawiło w zdumienie młodą matkę i, jak wiadomo, chwyciło ją za serce. Poczuła wdzięczność dla samotnego, obcego chłopczyny za jego pamięć i sympatyę dla jej synka. To usposobienie wyraziło się zaraz w objawach troskliwości o jego życie i bytowanie. Spytała go znagła, z pozoru w najniewinniejszej myśli, gdzie jada kolacje. Z najbezczelniejszą i swobodną miną odpowiedział, że gotuje sobie na maszynce tutaj „u siebie“. Pyskate dziewczę, Wikcia, wmieszało się do rozmowy z głębi kuchenki, twierdząc z wulgarną efronteryą, że to jest „ekurat prawda, że się psi bodli, a rogów nie mieli, kiedy pan przecie nie ma ani maszynki, ani żadnej rzeczy...“
Jasiołd wyniośle umilkł. Trudno było w istocie, żeby ów, syn nadkonduktora, wnuk dzierżawcy spod Międzyrzeca, człowiek wojskowy, polemizował ze służbą, gadającą z głębi kuchni do państwa w pokoju. Ten niemiły epizod zepsuł złoty nastrój wieczoru. Pani Śnicowa niezręcznie milczała. To też Jasiołd skorzystał ze sposobności i pożegnał się, przy czem obalił na ziemię krzesełko, nadeptał obcasem na grzechotkę Stasia i o mało nie wytrącił lampy z rąk „podłej“ Wikty, która mu chciała poświecić.
Zawarłszy drzwi swej izby, Jasiołd nie zapalał światła, lecz rzucił się na wznak na swe posłanie, założył ręce pod głowę, przymknął powieki i zamienił się wszystek w uśmiech szczęśliwy. Widział przed sobą nie mocą wzroku materyalnego, lecz całem swojem jestestwem czującem wielkie, prześliczne oczy, o źrenicach barwy niemal fijołkowej, która na białka spływać się zdawała niedostrzegalnemi falami. Widział złote włosy, rozczesane gładko na skroni we dwie strony i niezrównanym powabem odznaczające górną linię czoła, białego, jak alabaster. Do uśmiechu ust, który tkwił bez przerwy w pamięci, podawał się jego uśmiech radosny. Wszystka jego dusza wydzierała się z więzów ciała do piękności oczu, patrzących nań z cieniów nocy. Wyciągał ręce i, spazmatycznie obejmując mroczną próżnię, zamierał, nicestwiał w rozkosznej piękności błękitnego spojrzenia. Nie wiedział wcale, co się z nim dzieje i skąd się wzięło to obce, dziwaczne porwanie jego uczuć przez obcą mu osobę. Nie miał w sobie siły, któraby mogła temu przeciwdziałać, ani nie mógł zdobyć się na akt otrząśnięcia się z czaru. Trwał w upojającem, samoistnem marzeniu. Ulegał wciąż pogoni za błękitnemi oczami, które wchłaniała w siebie ciemność otaczająca. To jedno wiedział niejasnem postrzeganiem, że pani, z którą miał szczęście zapoznać się tego wieczora, to jest suma wszystkich zjawisk piękna na ziemi, to jest obraz czaru świata. Wszystko, co kiedykolwiek widział, doznał, uczuł pięknego, wzniosłego, wstrząsającego — to było takie, jak ona. Teraz dopiero dowiedział się o tem. Daleka, potężna, straszliwa muzyka wojsk moskiewskich, rozlegająca się z kłębów kurzawy podczas manewrów, gdy car armie lustruje, — zaciekły, zawzięty śpiew skautowej drużyny w gorącym lesie siedleckim, — wiosenne, szalone wody marcowe, pędzące między mokrymi zagonami ze zmurszałych śniegów, — dziki szum w Tatrach niepodległego potoku po wielobarwnych głazach, — widok pagórków, okrytych wiosenną zielenią ozimin, zmoczonych ciepłym dżdżem — to była ona. Przekręcił się na bok i poczuł ze zdumieniem, że rzęsiste łzy płyną mu po twarzy...


Ilekroć Włodzimierz Jasiołd wracał z roboty do domu, znajdował na swym stoliku kolacyę. Stał tam zawsze głęboki i szeroki kubek kawy, zimne mięsiwo, albo chleb z masłem i serem. Z początku wstyd okropny nie pozwalał młodemu nawet kosztować tych smakołyków, których sam zapach i widok przyprawiał go o dyabelskie tentacye. Zaraz po pierwszym objawie takiego naigrawania się z jego dumnej biedy, takiego kuszenia zaciekłej mocy pokonywania głodu uporem woli, — Jasiołd poszedł na dół i wyniośle spytał pani Śnicowej, czy to od niej pochodzi jałmużna. Piękna pani „wykręciła się sianem“. Zażywała takich jakichś sposobów tłómaczenia mu konieczności jedzenia chleba i wypijania kawy, że po prostu pasya brała i niewiadomo było, co z tym fantem zrobić. Mówiła, naprzykład, ze śmiechem, żeby kawę wylewał codzień za okno, do ogrodu, a chleb kruszył na drobne i rzucał co rano wróblom, które siadają na jego balkoniku. Co do niej, prawiła, to przecież musi za odbicie paczki czemś mu zapłacić, bo za darmo takiej pracy nie może żądać od człowieka nieznajomego. Jasiołd powtarzał swoje, piękna pani swoje. Szczerzyła przytem zęby i dowcipkowała. Nazajutrz porcya znowu zjawiła się na stole. Zgłodniały wschodniak nie wiedział, co już robić z tą przeklętą kawą. Wylać za okno? Rzeczywiście wylać za okno? To brutalstwo, ale i świętokradztwo! Taką kawę! Nie pić? Tej kawy? To przecież głupie. Jeść się chce. Kiszki wyją, jako wilcy, na widok jadła, — kawa pachnie morowo, chleb sam pcha się w zęby. A, wciórnaści dyabli! Głodomór wynalazł wreszcie sposób zupełnie niezawodny. Postanowił pić i jeść, co przyniosą, i każdą porcyę zapisywać w notatce. Gdy czemś przecie na świecie zostanie, zwróci tej pani co do szeląga. Co do szeląga! Od tej chwili jadł, aż mu się uszy trzęsły, i pił, nie wiadomo kiedy. Dopiero kubek był pełny od złoto-żółtego płynu, aliści dno śmieje się szyderczo!... Gdy był po raz drugi w mieszkaniu pani Śnicowej, ta po herbacie postawiła na stole ogromne pudło papierosów z najprzedniejszego „pursiczanu“. Podsunęła to pudełko swemu gościowi, mówiąc, iż wyrobiła tyle tutek dla męża i czeka na okazyę, żeby mu przesłać podarunek. Ponieważ Włodzimierz Jasiołd nie miał wtedy „przypadkowo“ grosza przy duszy, ponieważ wściekle tęsknił za paleniem, a papierosa od kilkunastu godzin nie miał w wargach, więc zaznaczył z miłym uśmiechem i grzecznym ukłonem, iż wcale nie pali. To też wielkie pudło, przeznaczone dla porucznika Śnicy, stało otwarte na stole przez cały czas wizyty Jasiołda u pięknej sąsiadki i zdawało się śmiać z niego pięćdziesiątką białych tutek, jakby pięćdziesiątką białych, wyszczerzonych zębów. Któregoś dnia Jasiołdowi udało się przecież wydostać od jednego z kolegów kłaczek czarnego świństwa, zwanego tytoniem, to też w ciągu wieczora nazaciągał się cuchnącym dymem, aż do zawrotu głowy, rozpuszczając dziki fetor po całem domostwie. Nazajutrz, gdy wrócił do siebie o zmierzchu, zobaczył, że obok szklanki i pajdy leży dziesięć papierosów ze złotowłosego „pursiczanu“. Jasiołd zaklął niebywale, wpadł w złość, miał zamiar z furyą runąć na dół i oddać papierosy, szamotał się ze sobą, mocował, ściskał pięść... Przypadkowo, „tylko na próbę“ zapalił jednego z tych świetnych kusicieli... Rozkoszny dymek przesunął się po jego dziąsłach i załaskotał język, przypominając coś najrozkoszniejszego, jakby wspomnienie snu pięknego, który się już nie powtórzy raz drugi.
To były zewnętrzne formy przyjaźni dziewiętnastoletniego wyrostka z dwudziestopięcioletnią opiekunką. Pod tą zewnętrzną formą opieki i poddawania się miłemu jarzmu rozwijało się przędziwo uczuć niewidzialnych. Jasiołd w sposób szczególny przywiązał się do pani Śnicowej. Z nią jedną lubił rozmawiać, mógł się wysłowić i mógł wogóle wywnętrzać się, dyskutować o najrozmaitszych tematach. Pani porucznikowa niewiele w swem życiu czytała, a do rzeczy niegdyś przeczytanych małą przykładała wagę. Nie obchodziły ją sprawy polityczne, ani tem mniej — społeczne. Jasiołd natomiast cały żył w książkach i sprawy w druku wyczytane były dla niego ważniejsze, niż jadło, napój, odzienie i własne życie. Od pewnego czasu zajmował się polityką, losem narodu, gorzał od uczuć społecznych. Zaczął tedy być mentorem pani Śnicowej we wszelkich sprawach tego gatunku. Ona go rozumiała doskonale. Jego jednego rozumiała. Gdy on mówił jej o tych rzeczach, wiedziała, co to takiego, pojmowała wszystko. Zadawała mu najprostsze pytania, dziwnie naiwne, najmniej oczekiwane podchwyty prostackiego rozsądku. Tłómaczył jej wtedy wszystko, od samego początku, co tylko wiedział, wtłaczał w głowę, jak łopatą, elementarne wiadomości i pojęcia. Pytała go, co to są właściwie te jakieś legiony? Czego chcą, o co chodzi w tem wszystkiem? Czemu on sam miał się bić, a teraz przestał? Dlaczego ma być Polska, o której teraz zaczęli tak na gwałt wykrzykiwać, i jakim sposobem możliwe jest myśleć, żeby owa Polska była na tem miejscu, gdzie przecie jest „Rosya“ (Królestwo) i Galicya? I tak bez końca. Jasiołd wyzwierzał się nieraz na nią, czynił jej sarkastyczne i gorzkie wymówki, miotał złośliwe uwagi, złościł się, albo popadał w grobowe milczenie. Wtedy z pokorą rozpytywała go coraz szczegółowiej, docierała do dna rzeczy i pojęć, kazała sobie powtarzać wielokrotnie, objaśniać na przykładach, pisać na papierze, aż zrozumiała. Ale nietylko o polityce toczyła z nim rozmowy. Lubiła słuchać, gdy jej opowiadał treść i sens książek przeczytanych, — lubiła słuchać jego uniesień, zachwytów, okropnych potępień i zniewag dzieł literackich, które mu były nie do smaku. Zwolna opowiadać poczęła i o swojem życiu dawniejszem, o dzieciństwie, o domu rodzicielskim, o niewesołych stosunkach, zmartwieniach, grzechach i zatargach domowych. Opowiadała mu o Florencyi i Rzymie, o Włochach i Włoszkach, o ich obyczajach i życiu. Za każdem widzeniem się mieli sobie obydwoje nadzwyczaj wiele do opowiadania o sobie i o swych myślach. W dnie świąteczne, o ile dopisywała jesienna pogoda, Jasiołd chętnie przebywał w przejrzystej altance ogrodu i trawił czas na rozmowie z sąsiadką. W te dnie „pani“ prosiła go zazwyczaj na obiad do siebie. Było mu tam dobrze podówczas. Gospodyni jagodąby się z nim gotowa była podzielić. Młodzieniec przypomniał sobie dom rodzinny i dostatniejsze życie. Najadał się na cały tydzień, dopełniał niejako braki ohydnych, całotygodniowych obiadków w garkuchni. W dnie powszednie widywał panią porucznikową tylko rano, o ile wstała przed jego wyjściem do roboty, albo późnym wieczorem, o ile miała do niego jaki interes. Pewnego tygodnia Jasiołd, który łatwo i szybko przyzwyczaił się do tej znajomości, zauważył, że sąsiadka zaczyna go jakoś unikać. Nie zaprasza go tak usilnie do siebie, przemilcza, gdy on sam wyraża zamiar przyniesienia czegoś do jej mieszkania, unika spotkań w ogrodzie. Zimny smutek powiał na jego rozpalone serce. Ale dobra przyjaciółka rozwiała ten przykry nastrój, tłómacząc mu z prostotą, że gospodarz mówił do niej kiedyś z idyotycznym uśmiechem o tem, iż młody ex-legionista tak często u niej bywa. Jasiołd z płomiennym zapałem oświadczył, że gotów jest nie przestępować nigdy progu jej mieszkania, byleby nie narażać przyjaźni na łajdackie oszczerstwa.
Pani Śnicowa uspokoiła go uwagą, że ona sama będzie wiedziała, kiedy można przyjść, a kiedy lepiej zaczekać z odwiedzinami, żeby nie narażać się na obmowę. Na tem stanęło. Rzadziej widując teraz panią Celinę, Jasiołd zaczął obcować z nieobecną. Przy ciężkiej robocie podawania cegieł rozmawiał z nią o sprawach, które go żywo interesowały, lub dręczyły, tworzył sobie fikcyjną interlokutorkę, układał długie dyskusye, które wyłuszczał w skróceniu podczas spotkania. Nigdy wszakże za widzeniem się nie udało mu się wypowiedzieć tego wszystkiego, co w samotności ułożył i przygotował. Myśli ciekawe i ważne, gdy je swej pani powiedział, wychodziły niedołężnie, albo zgoła głupio.


Pewnego jesiennego wieczora, powróciwszy od swej ciężkiej pracy, Jasiołd rzucił się, według zwyczaju, na łóżczynę, nie tykając nawet zastawionego jedzenia. Ale zaledwie czaszkę wsparł na wezgłowiu, poderwał się całem ciałem i usiadł. Z dołu dochodziły do jego uszu głosy ożywione, jak zwykle, a wśród nich głos obcy. Był to głos męski, mocny, dźwięczny i donośny. Rozchodził się po całem mieszkaniu, roztrącał ściany i przenikał wskróś cienką powałę. Jasiołd stopniowo, zwolna domyślał się, że to jest głos męża pani Celiny, oficera Śnicy. Ta świadomość torowała sobie drogę do zmieszanych uczuć młodzieńca. Litościwe powątpiewanie łagodziło wielokrotnie ostrość jej uderzenia: — a nuż to jest gość przypadkowy?... Lecz ton mowy przybysza, brzmienie jego śmiechu, odgłos swobodnych pieszczot z małym Stasiem niweczył wszelką pociechę. Zimno nieznane dotąd młodemu, zimno rozpaczy, poczęło przenikać żyły i kości. Raz i drugi chłosnęła go pletnią kańczuga nieszczęścia, aż się zachwiał i zadrżał w sobie. Straszny żal powiększył sumę boleści. Wszystko skłębiło się, zakotłowało, zakipiało. Tymczasem z dołu dobiegały wciąż wesołe dźwięki słów pani Celiny. Dookoła szyi nasłuchującego oplatała się długa melodya jakowegoś jej opowiadania, jakoby stryczek śmiertelny. Wesoły śmiech zanurzał się w ciszę, która była, jak ciemna otchłań. Dobiegały dźwięki niewyraźne, radosne okrzyki, szemrania słów... Minęła godzina jedna i druga. Jasiołd siedział na swem posłaniu z głową zwieszoną na piersi, z rękoma załamanemi. Jakie cierpienia, jakie śmieszne bóle i krwawe tortury rwały jego duszę, tego ani słowo baśni nie wyda, ani nie powtórzy muzyka, ani opisze pióro. Późna była godzina, gdy podźwignął zgłupiałą głowę. Wiedział, że przecie nie będzie mógł spać w tej norze, że nie przetrzyma tej doby, a przecież podła, zemściwa, plugawa ciekawość przykuwała go do miejsca. Niepostrzeżenie, cichaczem, jak kot, osunął się na podłogę, przyłożył ucho do desek, wlepił źrenice w szpary. Wyostrzona przez męczarnię zdolność wnikania usunęła, zdawało się, materyalne deski, rumowie i wapno z przed jego słuchu i wzroku. Rozkosz obcowania z piękną panią Celiną poprzez cienkie warstwy stropu — zemściła się teraz. Wykręcił się teraz na nice czarodziejski wdzięk idealnego obcowania, ukazując sobaczą mordę istoty rzeczy. Za każdą chwilę dawnej radości niebiańskiej trzeba było teraz straszliwą złożyć opłatę. Co szczęściem było, przekleństwem się stało. Słyszał słowa miłosne, pieszczoty, pocałunki, — a czego nie dosłyszał i nie ujrzał oczyma, to mu ukazało przywidzenie, rozpętanie stęsknionej imaginacyi wyrostka, rozwydrzenie nieświadomości najzupełniejszego w rzeczach miłosnych laika. Jak gdyby szatan niecił dookoła leżącego w szlochach bezmyślnych na ziemi iskry podniecające i rozpalał w kręgu przeklętym ognie piekielne. Była chwila, iż zdało się młodzieńcowi, jakoby widział na jawie straszliwą dla siebie scenę. Podniósł się z ziemi i kobietę, dla której tyle miał w sobie uczuć najlepszych, lżył ordynamemi, ohydnemi wyzwiskami. Sprawiało mu to ulgę, dawało jakowyś cień pociechy. Przeszedł po izbie raz, drugi i trzeci, nie tak, jak dawniej, jak zawsze, cichemi kroki, lecz twardem stąpaniem parobka, rozpętanego sołdata. Nie wiedział o tem, że chodzi. Zdawało mu się, że jeszcze leży na ziemi. Włosy spadły mu na twarz. Ręce czepiały się sprzętów i roztrącały je po stancyi. Z oczu kapały łzy. Z warg zlatywały zelżywe przekleństwa, wyrazy cudze, nieznane, które jeszcze nigdy w pamięci nie gościły. Zdawało mu się, że z jego palców tryska krew, że we włosach pryska ogień. Zwolna, zwolna ów ogień przemierzły przelatywał po nogach, szedł po krzyżu i piersiach. Złowieszczym językiem lizał ramiona. Serce zanosiło się, jako rzecz obca, niczyja, organizm samowładny, rozpętany, bez właściciela. Ciche, żałosne wspomnienia stawały się potęgami, których rozum, jak dzikich żywiołów, nie był w stanie osaczyć. Bezsilne ciało, niby gorejące zwłoki, niby kłoda, przepalająca się nieczystymi płomieniami, runęła na posłanie.
Pani Celina, znużona od rozkoszy w ramionach małżonka, słyszała kroki młodego sąsiada na górze. Słyszała każdy nacisk podeszwy, uderzenie obcasa i domyślała się każdego gestu. Oczy jej, wbite w ciemność, były rozpalone od dzikiego wstydu, od poczucia cuchnącej sromoty. Policzki płonęły nietylko od całusów i rozjuszenia cielesnej żądzy, lecz od jakiegoś zewnętrznego ognia, który niewiadomemi i niewidzialnemi drogami zstępował na nią z ciała młodzieńca wysoko nad nią leżącego na podłodze i miotanego cierpieniem. Z przerażeniem patrzyła w ciemny kwadrat powały, gdyż stamtąd, — zwidzało jej się, — zioną weń rozpaczą dwie wlepione źrenice. Nasłuchiwała. Mocą tajemniczego drżenia członków, przez kurcze cielesne, od nagłych rozpędów i przerażonych zamilknięć serca wiedziała napewno, co się dzieje na piętrze. Gdy Leszek Śnica w znużeniu cielesnem twardo zasnął, odsunęła jego nawalone ramię i usiadła w łóżku. Przejął ją śmiertelny, ślepy żal, nie wiedzący, dokąd tu iść... Odraza do siebie wzmagała się, wznosiła, jak nieposkromione, wewnętrzne wymioty ducha. Serce zadrżało znów w łonie od jakiejś myśli niejasnej, wypadłej z kluby rozumu, obłąkanej. Przytłoczył jej duszę ucisk najcięższy. Podźwignęła rękę, żeby wstać i coś przedsięwziąć, czegoś dokonać, lecz nie wiedziała, co... Cóż uczyni? Cóż uczynić może? O, nędzna podłości! Jakże przetrzymać tę noc!
Zwiesiła głowę i w najgłębszem poniżeniu, w świństwie wstrętnego dosytu rozkoszy trwała długo. Znagła posłyszała, że młody na górce zerwał się z łóżka na nogi. Coś wziął z szafy, bo zaskrzypiały jej drzwi. Potem stuknęła, nie! — zaskomlała niemym swoim, znajomym oddawna głosem, klamka. Wyszedł! Słychać było wśród łoskotów bezładnych serca, że głośno zstępował po stopniach, otworzył wejście na dole... Potem cisza nastała.
— Słyszał... — powiedziała do siebie, wszystka pałając od ogniów, płonąc w pośrodku płomiennych języków wstydu.
Po chwili nowa ją tknęła myśl:
— Dokąd on poszedł? Dokądże o tej porze mógł pójść?
Myśl jej pobiegła za nim w ciemną noc, jak pies wzgardzony, szukający śladów wiernego przyjaciela. Rzuciła się w ciemne ulice i puste place, szukając go na wszystkie strony. Ludzka jej dusza zazdrościła nędznemu psu jego instynktu tajemniczego, który mu daje siłę i możność odszukania śladu stopy umiłowanej. Wlokły się długie nocne godziny, wypełnione po brzegi tęgiem chrapaniem porucznika Leszka Śnicy.
Tymczasem Włodzimierz Jasiołd szedł przed siebie. Zrazu szedł, potem biegł, nie wiedząc, dokąd zmierza. Ogień go palił w piersiach i w głowie. Zeschnięty język, jak wiór obracał się w gębie i jedno wciąż słowo soldackiej zniewagi wyrzucał z jałowego wnętrza. Nogi brnęły po lepkiem błocie ulic miejskich, podmiejskich i bagien, przylegających do bruków. Wreszcie te nogi zbłąkane zaniosły serce zdziczałe i głowę rozpaloną do zarośli podmokłych, między drzewa, koronami o zeschłych liściach smutno w wyżynie szumiące. Nie wiedząc zgoła, gdzie jest, Jasiołd zatrzymał się wśród owych drzew i począł mocować ze swą duszą. Co się stało? Skąd się tu wziął? Co go tak nęka nieznośnie? Śmiał się ze siebie gorzkiem natrząsaniem durnia na wspomnienie przyczyny swojej boleści, — na wspomnienie odgłosu pieszczot, które go wysadziły z barłogu, wyrzuciły z domu i aż między te oto drzewa przygnały. Śmiał się i mówił komuś, kto w tem miejscu stał w ciemności naprzeciwko jego oczu w mrok wlepionych, że krzywdę nieopisaną ma w duszy. Tamten następował nań przypomnieniami. Wysuwał w przepaści nocy, jakoby regestry organów, głosy żałosne, tkliwe westchnienia, dźwięki, jakoby uśmiechy dziecięcej ufności, materyalne, w brzmieniu muzycznem zawarte obrazy miłości przeczystej... Wtrącał je między poplątane myśli, a same myśli, gdy były bezwładne, niby pasma zmulonej trawy, którą wezbrana unosi woda, ujmował we władcze swe ręce. Jasiołd otrząsał się i odpychał od siebie, wyrywał ze swego rozumu wtrącone ohydy. Dźwigał się całą swą mocą, żeby znowu być sobą samym, — żeby się nie dać złemu. Ale własnej jego siły było za mało. Wzdychał ku ojcu dawno zmarłemu, ku matce dalekiej. Coś z zewnątrz rządziło nim, raz na dobre, drugi raz na złe. Po atakach złego wznosił się w sercu żal, jak mroczna fala.
Nieszczęśliwy młodzieniec uszedł z tego miejsca walki i powlókł się dalej przed siebie w pustą, ohydną noc, w nieogarniony, nieprzemierzony przestwór boleści. Na wieżach krakowskich biły ponure godziny. Słyszał te dźwięki, jako głosy zewnętrzne, głosy dalekie, głosy świata obcego. Obcą i obojętną stała się dlań ziemia, przestrzeń i czas, — ruch i spoczynek. Późno, daleko po północku, znalazł się nad Wisłą, kędyś w okolicach Wawelu, którego masywne, ciemne sylwety poznał, jako gruboczarne wyręby mroku na tle jaśniejszych niebiosów. Usłyszał szemranie wody. Poczuł w płucach jej wilgoć, ostry chłód. Siadł na brzegu wody wiślanej i, ująwszy w dłonie spustoszoną głowę, płakał z nędznej boleści, z głuchego wstydu. Nad ranem, przemoknięty od nocnego dżdżu, powlókł się w stronę cegielni. Tam, na przymurku, rozgrzanym od ogniów pozamykanych, przytulił się, przywarł i popadł w drzemanie. Gdy ludzie nadciągać zaczęli do roboty, stanął i on. Przez cały dzień pilnie harował, jak martwa maszyna. Ręce jego zaciekle a systematycznie chwytały czerwony sześcian szorstkiej cegły i podawały go w dłonie sąsiada, — stos pacierzowy rozciągał się i ściągał, głowa kołysała w przestrzeni, jak mechaniczne wahadło. Te ruchy fizyczne były dobrem dla duszy: miażdżyły jej rozpętane, swawolne życie. Jasiołd przymykał oczy i powtarzał samemu sobie:
— Nie należy mieć duszy. Po cóż jest dusza? Na co, komu? Ciało potrzebne jest, gdyż go poszukują kule nieprzyjaciela. Gdy je znajdą i przeszyją kule, ciało rzucone będzie w dół i zasypane piachem, ażeby nie śmierdziało potomnym. Tylko potomni mają prawo. Oto wszystko. Ręce żywych są do roboty. Stos pacierzowy do dźwigania. Siła w mięśniach, moc w kościach jest do wynajęcia dla tego, kto ma pieniądze. Oto wszystko.
Uśmiech nieżywy przywarł do jego warg i nie opuszczał ich ani przy pracy, ani podczas obiadu w garkuchni, ani w chwili rozmowy z kamratami. Gdy noc nadeszła, Jasiołd przesiedział znaczną jej część w knajpie. Śpiewał tam chóralne piosenki, gadał. Potem, ciężko znużony bezsennością poprzedniej doby, powlókł się do siebie. Znalazłszy się w izbie, zapalił światło i ujrzał na swym stoliku bilet wizytowy z wylitografowanym napisem: Leszek Śnica. Obok tego biletu stała wieczorna porcya kawy i leżała kromka białego chleba. Młodzieniec z wściekłością pochwycił kubek i wylał kawę do kubła, chleb wyrzucił na ganek, bilet porucznika Leszka Śnicy spalił w płomieniu lampy. Potem, ściągnąwszy przemoczone buty, zrzucił grube odzienie i powalił się na łóżko. Długo nie mógł usnąć, pomimo tak wielkiego znużenia. Zdawało mu się, że wcale nie będzie tej nocy spał. Lecz dobrotliwy opiekun i wspólnik młodego ciała, kamienny sen, zwyciężył bezład nerwów. Jasiołd popadł w półsen, — wkrótce w najgłębsze uśpienie. Przywidział mu się tej nocy sen dziwaczny, wyraźny, Jakoby jawa najbardziej oczywista. Zdało mu się, z tego oto posłania i z pośrodka męczarni, która go w szponach swych trzyma, bardzo rano wstał i poszedł na dworzec kolei. Ma jechać na Węgry, do tej ziemi błękitnej, dalekiej, którą był ze szczytów tatrzańskich tylekroć widywał. Ma jechać do miasta na Węgrzech nieznanego sobie i tam odnaleźć zaginiony skarb swej duszy. Leniwo posuwa się pociąg. Tłuką się z twardym dźwiękiem bufory wagonów. Ciężar serca zdaje się leżeć na osiach wozów. Trwoga zaplata bezsilne palce jedne na drugie, jakby je kajdanami łączyła. Podróżnik słyszy dokoła siebie gwar rozmów ludzi nieznanych, widzi twarze spokojne, zimne, obojętne, żądne zabawy. Oczy jego widzą w nich jedynie maszkary tego samego wciąż cierpienia. Wysmukłe kwiaty goryczek górskich snują się za oknami wagonu, jakoby pasmo różane. Góry wyniosłe ze wszech stron otaczają tę drogę, jedne spalone od słońca, nagie i puste, inne dąbrowami okryte. Rzeki błyszczące przewijają się doliną — doliną, jako długie pasma tęsknoty. Kazano mu czekać na małej stacyi, aż nadejdzie pociąg nowy. Jakże okropnem było dla niego to miejsce nieznane! Tysiąc razy zapytywał siebie, jak znajdzie przyjaciółkę swej duszy? Gdzie ją odszuka? Niósł w sobie świadomość jej zdrady, — tam, w murach tej stacyjki okrucieństwa i w pociągu, przepełnionym ludźmi, który go porwał i w dal uniósł. Leci, leci, leci pociąg szalony, miotając w okna i drzwi wagonów kłęby dymu, kurzawę pyłów, zasypując oczy, usta i gardła ludzi. Gwar niezrozumiałej, obcej mowy przenika samotną niedolę tysiącem żądeł obojętnych. Człowiek nieszczęsny sam jeden jest na świecie, sam jeden ze swą niedolą w tym ludzkim grobie. Wicher go niesie w dal, w niewiadomość, w mrok. Pociąg stanął. Senne oczy widzą stacyę ogromną, zalaną elektrycznemi światłami. Samotnik błąka się po niej, niosąc w sobie nieudźwigniony kamień zdrady tamtej obcej kobiety. Czemuż okrucieństwo tej zdrady uczuwa? Dlaczego do tej jednej obcej kobiety przykuł swe serce nieszczęsne? Cóż uczynić, żeby się wrócić z tej drogi? Nadeszła noc i nowy pociąg zabrał go w przestrzeń, w odległość węgierskiej ziemi. W tłumie ludzi nowych, których twarze nigdy niewidziane postrzega dokoła siebie. Wśród rozgwaru słów nigdy niesłyszanych, powiązanych w długie okresy, przebył niezgłębioną i nieprzebytą otchłań nocy. Przelatują koło jego oczu elektryczne światła dworców, ukrytych w mroku rozlega się raz wraz świst pociągów, spotykanych w drodze, huczą koła wagonów, jak młoty bijące swemi głosami w skronie czaszki. Nareszcie ktoś wymówił nazwę miasta, do którego dąży... Pociąg zwolnił biegu i zdyszany stanął. Poruszyli się ludzie. To tu! Wędrowiec wysiadł i przebył nawskróś dworzec. Sen, którego szybkość i plastyczna wypukłość ginie w długości i oschłości wyrazów, stał się pełny, jak samo tętniące życie, rozwinął się i zapłonął wszystkiemi barwami, przybrał na oczywistości i dokładności aż do ostatniego szczegółu. Była gwiaździsta, letnia, wonna noc. Wielki przed dworcem plac. Na nim sam jeden stoi omnibus, do którego wsiadają wszyscy podróżni. Dźwięczą szyby starej landary i wielkie jej pudło przechyla się na nierównościach drogi. Słychać wokoło mowę węgierską, niemiecką i słodkie brzmienie biednej, chłopskiej, słowackiej gwary. Jakże odnaleźć to miejsce, gdzie ona mieszka, jakim sposobem trafić do domu niewiadomego? Toczy się ohydny szaraban poprzez ciemne ulice. Na jego stopniu przy drzwiczkach tkwi łotr w kaszkiecie z jakimś zaświchtanym napisem. Morda jego co chwila wtłacza się do wnętrza i podłe oczy świdrują każdego z podróżnych. Lecz oto wehikuł stanął przed oświetloną bramą. Wszyscy wysiedli i rozbiegają się na wsze strony. On zostaje sam, wędrowiec, który nie wie, dokąd przybył, i gdzie ma szukać straconej swej duszy. Znowu przed nim jakiś inny obieżyświat w kaszkiecie z niezrozumiałym napisem. Ani ten, ani dwaj inni, ani jacyś przygodni doradcy, senne cienie, snujące się wokół, nie mogą, czy nie chcą powiedzieć, gdzie się znajduje ulica, której nazwę węgierską wymawia im po tysiąc razy. Wskazują mu to taką, to inną stronę świata. Ktoś twierdzi, że owa ulica leży tam oto, ktoś inny natychmiast przeczy i wskazuje inny zgoła kierunek. Nareszcie psubrat w kaszkiecie zawołał kogoś z kąta przedsionka i rozkazuje zaprowadzić gościa. Przewodnik — to sietniak słowacki, który rozumie polską mowę, ale drży na samą myśl, że ktokolwiek mógłby usłyszeć, jak brzmią zakazane wyrazy. Idą obadwaj, szepcąc do siebie na ucho, spiskowcy, którzy się pierwszy raz widzą — w wąskie zaułki, wśród tajemniczych czarnych domów. Przystają przed pozamykanemi bramami. Radzą. Daleko płonie elektryczne światło, a ciepła, cicha, wonna noc stoi ponad miastem uśpionem. O, jakże biedny, jakże ubogi jest przewodnik! Nie rozumie, o co chodzi nie wie o niczem. Pieniądze, które przybysz w rękę mu wpycha, — kupa pieniędzy papierowych, — napawają go zachwytem. Patrzy na te papiery przy świetle elektrycznej latarni. Wzdycha ze szczęścia. Łzy z jego oczu kapią. Naradzają się obadwaj po polsku czy po słowacku, — mową, która jest niby obca a taka sama, różna a jedna, — nad zagadnieniem straszliwem w istocie swojej: — gdzie ona jest w tem mieście? Gdybyż to wiedział, gdyby wiedział, — on, biedny nędzarz słowacki! Szukają. Macają po ścianach rękoma, usiłując odnaleźć numer domu. Znaleźli! Oto tam w głębi! Brama oświetlona, otwarta. Starzec odchodzi. To tu! Za temi murami, za temi oknami, za temi drzwiami — jest ona! Śpi. O, wielki Boże! Senne cierpienie wzniosło się, jako burza, rozpętało, niby wicher, i zestrzeliło w piorun. Nogi same biegną po schodach kamiennych śpiącego domu, serce jest, jako ptak skrzydlaty, któremu huragan kości skrzydeł połamał. Za każdemi drzwiami może być ona. Ucho chwyta każdy dźwięk, każdy szelest. Do którychże drzwi zakołatać? Stopy przystają przy każdych, ucho przywiera do każdego otworu od klucza, słuchając, czy się nie odezwie straszliwe echo pieszczot zmysłowych. Cisza. Cisza. Cisza wszędzie.
Wtem ktoś zstępuje ze schodów. Oficer w uniformie dziwnym, nieznanym. Na prośbę, czy nie wie, gdzie tutaj mieszka kobieta, imieniem Celina, — nie może nic odpowiedzieć, gdyż nie rozumie żadnego języka, prócz bułgarskiego. Na usilne, po stokroć powtarzane pytanie, czy nie wie, gdzie w tym domu mieszka kobieta, imieniem Celina, — uśmiech zachwytu zjawia się na jego twarzy. „Celina“ — powtarza cicho, kiwając głową... Tak on zna tę czarującą kobietę. Ale w tym domu jej niema. To nie tutaj. To tam. Daleko, daleko, w mieście. Ciężkie nogi w dół schodzą. Spać! Och, usnąć... Na drewnianej pryczy w bramie tego domu. Tam sercu źle. Na ulicy, pod elektryczną lampą. Tam przejmujący chłód z mokrych ogrodów... Olbrzymie, wysmukłe topole toną we mgle. Stoją przed oślepłemi oczyma odurzająco piękne, jakby wieżyce tajemniczego kościoła, zaklętego w tej nocy. Nikogo w ulicach. Nikogo! Nikogo! Wtem kroki. To stary Słowak powrócił. Bezradne jego wyrazy nic już teraz nie mogą wyjaśnić. Chodzą obadwaj wzdłuż pustych ulic. Dzwonią do różnych bram, do wielkich, lśniących, zamkniętych drzwi, łudząc się, że znajdą umiłowaną. Szarpią za dzwonki, targają je z całej siły. Przyciskają krążki dzwonków elektrycznych kwadransami. Nikt nie nadchodzi, nikt nie odpowiada. Śmiertelnie puste, wymarłe miasto. Zjawia się wreszcie wśród tej całonocnej wędrówki od bramy do bramy świadoma myśl: niema w tem mieście takiej ulicy i niema takiego domu. Oszustwem była ta nazwa i oszustwem numer. Niema tutaj Celiny! Kona serce. Ani jednego w czarnych ulicach przechodnia. Ustał i odszedł starzec. Wreszcie ukazuje się ktoś, ciemny wędrowiec, którego twarzy sen nie odkrywa. Słychać tylko głos zimny, donośny i zdecydowany. Ten człowiek także szuka schronienia w tem mieście i nie może znaleźć kąta, ni łoża. We dwu teraz przebiegają ulice, place, podwórza, pola. Dzwonią do wszystkich bram, kołacą do wszystkich okiennic. Nikt nie odpowiada na szarpanie dzwonków i na kopnięcia obcasem w zatarasowane drzwi. Wreszcie dwaj przygodni socyusze rozchodzą się we dwie strony, nic już do siebie nie mówiąc. Tamten podążył w stronę dworca kolei. Widać daleko jego wysoką postać. Ostatni odszedł pomocnik! Spada na duszę mrok grobowy i naga śmierć zagląda w oczy. Rozpacz senna, rozpacz straszliwa napełnia serce. Rzednie już mrok i śniady wstaje dzień nad przeklętemi ulicami. Ach, należy już wracać! Trzeba już wracać, pędzić kolejami w odwrotnym kierunku. Niema Celiny! Lecz w odległości ulicy ktoś się ukazuje. Żołnierz. Na zapytanie, gdzie jest ulica, której nikt w tem mieście nie zna, — pokazuje kierunek. Tam oto, w oddali jest ta ulica. Skrzydła wyrastają u ramion. Nogi niosą omdlałe ciało. Nadchodzi kobieta słowacka. Gdy jej wymienił nazwę ulicy, łagodnym ruchem ręki wskazuje ten sam kierunek, — istny anioł boży, wyciągający dłoń do duszy przeklętej. Oto tam, na zakręcie ulicy, w pobliżu wielkiego żółtego domu. Na zakręcie ulicy, w pobliżu wielkiego żółtego domu szatan napewno zastawi miejsce murami, — nie będzie tam wcale ulicy. Lecz, — o, miłosierny Boże! — otwiera się wąska uliczka, a na pierwszym domu, który ją odgranicza, — ta nazwa! Zgorzałe oczy szukają numeru na bramach domostw w świetle wschodzącego dnia. Niski, niepozorny dom parterowy tak jakby ten z Lubicz ulicy. To tu! Na jego bramie ten numer! Okna od ulicy zasłonięte firankami, a jedno z nich zawieszone kolorową w kraty wełnianą chustą. Podnosi się strudzona ręka i wśród łomotu serca oszalałego uderza kilkakrotnie w szybę. Uderza raz, drugi, trzeci. Za oknami przyciszony gwar. Szept kobiecy... Rozchyliły się zasłony firanki, a w ich przedziale widać oczy. Czy to są oczy Celiny? O, wielki, o miłosierny Boże!
Cichy okrzyk za firanką. Okrzyk szczęścia, czy okrzyk wstrętu? Ach, wszystko jedno! Byleby skonać u jej nóg! Byleby objąć jej nogi obudwoma ramiony, położyć głowę u jej stóp!
To jej usta szepcą słowo! To jej głos! Senna rozkosz podsunęła się pod głowę śpiącego i uciszyła bicie jego serca. Wędrowiec westchnął w radości u niewinnych, błogosławionych stóp Celiny...
Głośny śmiech obudził Jasiołda z ciężkiego snu. Śmiech dochodził z dołu. Był to zdrowy i potężny śmiech porucznika Śnicy. Straszna rzeczywistość uderzyła w uciszone serce młodzieńca. Zdało mu się, że na jawie posłyszał śmiech szatana. Uśmiech okrucieństwa zjawił się na jego ustach, gdy powolna myśl pełzała dookoła żywego jeszcze widzenia snu:
— Nie! Złudzenie pokazywał sen. Sen skłamał. Niema takiej ulicy. Niema takiego domu. Zmysły żywe nie kłamały wczorajszego wieczora. Niema Celiny!
Głuche szlochanie, jak nóż nieubłaganego mężobójcy rozdarło piersi młodzieniaszka.


Tego dnia Włodzimierz Jasiołd nie wyszedł zrana z domu. Była to niedziela. Reparował zajadle swe odzienie, lustrował każdą ze sztuk bielizny, szorował zbłocone buty. Czynności te wypełniły mu czas aż do popołudnia. Niejasny jakowyś zamiar, jak gdyby naturalny skutek snu, który był widział tej nocy, popychał do wykonania przygotowawczych czynności. Coś miało być przedsięwzięte, coś stanowczego dokonane...
Tuż przed dwunastą ktoś mocno zastukał do drzwi izdebki. Jasiołd otworzył i ze zdumieniem zobaczył wyniosłego oficera. Był to porucznik Śnica. Przyszedł powtórnie, żeby sąsiadowi złożyć podziękowanie za dowody opieki i pomocy, okazane jego rodzinie. Jasiołd zmieszany tłómaczył się, jak istny żak, iż dowodów pomocy wcale nie złożył, bo to przekracza jego środki i siły. Przeciwnie, ależ wprost przeciwnie!... Tyle umiał wykrztusić. Nie odrazu domyślił się, iż trzeba gościowi podać krzesło. Skoro jedno było w izbie, gdy porucznik swobodnie zasiadł przed stołem, musiał umieścić się na niezasłanem łóżku, czyli, po prawdzie, na sienniku ze słomą, startą wewnątrz na tabakę. Gdy tak naprzeciwko siebie zasiedli, dopiero Jasiołd przypatrzył się swemu gościowi. Porucznik był ostrzyżony przy samej skórze i zupełnie wygolony. Nietylko twarz jego i szyja, lecz i skóra na głowie była ogorzała na kolor ciemno bronzowy. Jasno błękitne niebieskie oczy świeciły się pod łukami brwi w tej przepysznej, mocnej twarzy. Podbródek i szczęki po ogoleniu miały zabarwienie fijołkowe, niemal w granat wpadające. Takiż kolor zaciągnął górną wargę i osaczał kształt prześlicznych, ponsowych ust. Wytworny porucznik miał na sobie szary, wojenny uniform z cienkiego sukna, sztylpy lśniące, jakby z miedzi ulane, kształtem swym szczelnie przylegające do tęgich, obłych łydek, — i nowe buty ze świetnego, żółtego juchtu. Szlaki bielizny nieskalonej białości obrzeżały kołnierz i rękawy jego kurtki wojennej. Oficer przypatrywał się uważnie młodemu ex-legioniście. Spojrzenie jego było twarde i nawskroś przenikające, lecz puszczone jakby przez szkła specyalnej uprzejmości w najlepszym stylu.
Dla Jasiołda ta wizyta była nowym ciosem, nową klęską w szeregu niewidzialnych udręczeń podczas tych paru nocy i dni. Objąwszy okiem powierzchowność tego człowieka, młody chłopiec ostatecznego doznał pognębienia. Jakiż to piękny człowiek! Jaki wspaniały pan! Co za postać! W każdym ruchu, w każdem spojrzeniu doskonałość zamierzona, celowa, świadoma i dostosowana do potrzeby! Skądże to on, parobek z cegielni, „przychodzi do tego“, żeby zasłużyć na wizytę aże takiej osoby? Dorozumiewał się, że to pani Celina przysłała tutaj swego męża. Sam ze siebie taki dostojnik nigdyby przecie nie przyszedł. Jasiołd dwakroć odczuł swoją nędzę, nicość, biedę, mizeractwo, pospolitość. Jedynem pragnieniem jego było doczekać chwili, kiedy ten doskonały i znakomity oficer wyjdzie za drzwi. Pragnął rozpocząć co prędzej na nowo pielęgnowanie tego fenomenalnego stanu, który Francuzi nazywają le cafard, coup de cafard. Ale w trakcie obserwacyi i wzruszeń, tysiąckroć szybszych, niż ich opis, — przewinęło się jedno sekretne uczucie, nie inaczej tylko śmiertelne, jak sztych majchra bandyckiego:
— To przecie on!
Promień męczarni, jaki go we snach tej nocy całego, od stóp do głowy, obejmował, teraz na jawie wionął nań znowu. Niskie i nikczemne uczucie bezmyślnej zazdrości poczęło przyspieszać bieg jego serca i zmąciło myśli. Nieprzytomny, niemal omdlewający od wstrętnych i zmiennych uczuć, nie wiedząc, co mówić i co przędsięwziąć, siedział naprzeciwko swego łaskawcy. Porucznik mówił spokojnie, trzeźwo i wesoło o tem, że stęsknił się za synem, że tu mu tak miło po przygodach wojennych. Widząc, że gospodarz tej proletaryackiej szpary nie odpowiada ni be ni me na wszystko, cokolwiek mówić, porucznik wyjrzał przez okno i stwierdził z głębokiem przekonaniem, że deszcz zupełnie ustał. Gdy i to nie wywołało potwierdzenia, ani zaprzeczenia, uprzejmym tonem prosił Jasiołda, żeby był łaskaw przyjść za jakie dwie godziny na obiad, „w odwiedziny do Stasia“.
— Będziemy we troje sami, a Staś czwarty.. — dorzucił z najgrzeczniejszym uśmiechem.
Była to nowa klęska. Jasiołd chciał przeprosić pięknego pana i oświadczyć, że nie przyjdzie, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zmieszany i bezradny skłonił się oficerowi, gdy ten wstał i żegnał się, — ścisnął podaną rękę i zamknął drzwi za odchodzącym. Gdy został sam, począł biegać po izbie, nie wiedząc, co począć. Iść tam? — Za nic na świecie! Nie pójdzie! Wyprowadzi się stąd czemprędzej!
Zaczął obliczać na skrawku papieru, ile ma pieniędzy, ile mu winni w zarządzie cegielni, ile trzeba jeszcze gospodarzowi za izbę dopłacić. Umyślił przenieść się na razie do jednego z kolegów, spać we dwu na pryczy, byleby tylko nie być w tej stancyi i nie doświadczać męczarni. Wszystkie te myśli sprowadziły do jego serca pewną odrobinę pociechy. Pełen sztucznego zapału, do którego nie dopuszczał ani cienia słabości, wybiegł na miasto. Wpadł do mieszkania owego towarzysza broni i cegieł, z którym łoże dzielić zamierzył, — ale go w domu nie zastał. Powlókł się do miasta, gdyż czas obiadu w garkuchni jeszcze nie nadszedł. Wszystkie ulice i drogi Krakowa prowadzą na linię A — B w rynku, to też i Jasiołd wlókł tamtędy swą niewesołą figurę. Miał nadzieję, że w tłumie spacerującym spotka kolegów. w sąsiedztwie ulicy świętego Jana ktoś dotknął jego ramienia. Jasiołd obejrzał się i zobaczył porucznika Śnicę, oraz jakiegoś wytwornego pana w wieku dojrzałym. Szli obok siebie i żywo rozmawiali.
— Pan jeszcze na mieście? — zagadnął Śnica.
— Tak... Bo ja... właściwie...
— O, już pora obiadowa! Musimy wracać do domu, bobyśmy dostali burę. Żona upominała, żeby się, uchowaj Boże, nie spóźnić.
— Proszę pana... — wymiamlał Jasiołd, zamierzając wyprosić się z owego obiadu.
— Zaszedłem do Hawełki... — ciągnął wesoło Śnica, — bo to same nogi tam niosą, i oto miałem szczęście spotkać szanownego pana Granowskiego.
Jasiołd ukłonił się starszemu panu, który mu się przypatrywał z wyrazem nietajonego lekceważenia.
— Pan pozwoli, że mu przedstawię mego młodego sąsiada. — Pan Włodzimierz Jasiołd... — mówił porucznik do pana Witolda Granowskiego.
— Miło mi poznać... — mruknął ostatni, uchylając kapelusza.
— Miałem dzisiejszego ranka prawdziwe szczęście, spotykając szanownego pana. Doprawdy zacznę wierzyć, że kto rano wstaje, temu pan Bóg daje...
Śnica mówił to wesoło, ze złowrogo roziskrzonemi oczyma.
— Proszę mi wierzyć, panie poruczniku, że i ja żywo się cieszę z tego przygodnego zetknięcia się z panem... — równie wesoło i kordyalnie odpowiedział pan Granowski.
Na powtórny ukłon Jasiołda prawie nie zwrócił uwagi.
— Martwi mię to, że nie udało mi się zawiadomić żony wcześniej, iż będziemy mieć na obiedzie naszego włoskiego amfitryona i dobroczyńcę. Drżę na myśl, że obiadek będzie aż nadto skromny... Ale szanowny pan zechce wybaczyć i przyjąć, czem chata bogata.
— Panie poruczniku! Proszę mi wierzyć, iż widok Pana i jego rodziny nada smak doskonały każdej potrawie. Jestem literalnie stęskniony za małym Stasiem.
— A więc idziemy! Panie Włodzimierzu, proszę z nami.
— Nawet „Włodzimierzu“... — pomyślał Jasiołd, idąc, jak automat, z tymi dostojnikami.
Na wąskich chodnikach ulicy Floryańskiej, gdy trzeba było wśród natłoku osób przechodzących przystawać nieco z tyłu, Jasiołd przypatrywał się owemu panu Granowskiemu. Jeszcze też takiej elegancyi ubrania nie wdział, jak żyje! Wszystko było niby to proste, skromne, takie samo, jak u wszystkich, a jakież inne i ładne! Uderzyło młodego obserwatora, iż ten wiekowy pan nie musi znowu tak pasyami lubić pięknego porucznika, gdyż spojrzenia, które rzucał, były tak miłe, jakby miał oczy solą zasypane. Ci panowie rozmawiali jednakże tak wesoło i słowa ich były tak życzliwe, że Jasiołd przyszedł do przekonania, iż nieprzyjazne, pełne głębokiej zawziętości spojrzenia obudwu muszą być chyba wynikiem wyższej mody, subtelnych obyczajów na wielkim świecie. Wnet wszyscy trzej wchodzili we drzwi mieszkania państwa Śniców. Na widok pana Granowskiego oczy pani Celiny, która stała w głębi pokoju, zajaśniały dziwnym blaskiem. Twarz jej zarumieniła się i ręce, jakby same, wyciągnęły się do tego człowieka. Porucznik rozpowiadał żonie, w jaki to szczęśliwy a przypadkowy sposób, wszedłszy w najniewinniejszej myśli do handlu Hawełki, ujrzał ku swemu najradośniejszemu zdumieniu osobę pana Granowskiego. Tutaj, — w Krakowie! Nie wierzył oczom! Skądże? Jakim sposobem? Pewien był, iż szanowny ich „padrone“ jest gdzieś głęboko we Włoszech i ani myśli o rynku krakowskim! Przecierał oczy i nie wierzył sobie... Prawdziwie radosna niespodzianka! Pani Celina szczerze i z uniesieniem podzielała zdanie męża. Posadzono pięknego pana na wygodnej kanapce i zaczęto prezentować mu Stasia, właśnie rozbudzonego i drącego się w niebogłosy. „Padrone“ strzelał palcami, cmokał, wydawał jakieś zabawne okrzyki i wkrótce zdołał uciszyć wrzask malca. Jasiołd przysiadł w ciemnym kącie, zdrewniały fizycznie i moralnie. Wydało mu się teraz dziwnem, niewiarygodnem, śmiesznem złudzeniem, iż przeżywał jakieś głupie cierpienia z powodu przyjazdu porucznika Śnicy, — biegał nocą po mieście, — miał cudaczne sny... Dlaczego? Z jakiego powodu? Skąd to przyszło? Przypatrywał się pilnie oficerowi i czuł dla niego sympatyę. Admirował piękność, męskość, zgrabność, wytworność tego doskonałego człowieka. Być takim! Być przynajmniej cokolwiek do tego arcywzoru podobnym! Uczył się od prototypu męskiej doskonałości ruchów, manier, sposobu mówienia, siadania, palenia papierosa, wyrażeń, pewnych zwrotów stylu, konceptów, anegdot, przypowiastek. Dziwił się również, dlaczego zamierzał przed dwiema godzinami nie przyjąć zaproszenia na obiad. Było mu teraz tak przyjemnie! Słuchał rozmowy obudwu panów, gdy gospodyni oddaliła się do kuchni... Tylu ciekawych rzeczy dowiadywał się po raz pierwszy. Pan Granowski opisywał w krótkich słowach swą podróż z Włoch do kraju. Wspominał o różnych przyczynach przyjazdu do Krakowa, które streszczały się, według jego twierdzenia, właściwie w uczuciu... tęsknoty za ojczyzną... Porucznik w odpowiedzi na prośbę starszego pana ogólnikowo nadmieniał o marszach i kontrmarszach, które wykonał od zaczęcia wojny. Wymieniał nazwy okolic, przemierzonych wraz z armią austryacką, skreślił położenie wojenne, które stale nazywał „sytuacyą“. Pani Celina poprosiła wkrótce do stołu, nakrytego w drugim pokoju.
Nieduży stół kwadratowy zasłany był dziewiczym obrusem, lśniącemi od białości serwetkami, zastawiony ślicznemi talerzami, szklankami, paterami. Jasiołd siedział naprzeciwko pana Granowskiego. Panią Celinę miał po lewej stronie. Patrząc na wykwintne dłonie tego pana, na ręce wypieszczone, o paznogciach szlifowanych przez specyalistę, — po prostu nie śmiał wydobyć z pod stołu swych racic grubych, ponadżeranych od cegły, palców opuchłych, w zadrach, siniakach, krwistych naciekach i bliznach. Skoro wreszcie wypadło ująć łyżkę i spożywać rosół, zdobył się na akt jakby pogardy dla wszystkich i wszystkiego, na samopoczucie arystokratyzmu proletaryackiego. Wnet doznał świadomości osiągnięcia, niejako, indygienatu do zasiadania w tem gronie, jako równy z równymi. Wszystko szło dobrze. Za nic sobie ważył nawet przelotne spojrzenia odrazy, pochwycone w oczach pana Granowskiego. Tylko obecność pani Celiny... Nie podnosił na nią oczu, nie widział jej twarzy. W miejscu, gdzie siedziała, tkwił wobec jego zmysłów obłok niejasny. Niepochwytny zapach subtelnej perfumy unosił się stamtąd. Gdy podawała półmisek, z konieczności rzucił okiem w jej stronę i wtedy dojrzał jasne, złote, gładko przyczesane pasmo włosów nad białem jej czołem. I oto, — owiał go jak gdyby odór sennych boleści, które w sobie zawierały ostatnie ciemne noce. Doświadczył znowu niepojętego zemdlenia serca, zawrotu głowy dzwonienia w uszach, — czegoś, co było jakby zapowiedzią ciężkiej choroby, symptomatem przemierzłego stanu. Usiłował zwalczyć to w sobie, pokonać nastrojem poprzedniego kwadransa. Wtrącił się do rozmowy tamtych panów, — co prawda ni w pięć, ni w dziewięć, — odpowiedział wątpliwym dowcipem na jakieś banalne zdanie pani Celiny. Jakby dla stwierdzenia prawdy, iż między mądrymi głuptas najwięcej gada, paplał coś długo o szczegółach pracy w cegielni, które nikogo nie interesowały. Mimo tego ożywienia, niemoc serca, utajona wewnątrz zmienność nastroju i pobudliwość uczuć trwała w swej sile. Wiedział, że to złe jest w nim, podobne do nieznacznego dreszczu, który znamionuje i zawiera w sobie całkowitą, straszną chorobę tyfusu. Pod koniec obiadu, gdy wyczesana i wypucowana Wikcia podała czarną kawę i gdy pani Celina przyniosła butlę Curassao, porucznik Śnica zadał Jasiołdowi pytanie:
— Proszę też pana, chciałem zapytać, dlaczego pan opuścił legiony?
Jasiołd, usłyszawszy to pytanie, zmieszał się bezprzykładnie. Rumieniec okropnego wstydu zalał jego twarz i uszy. Gruba, strudzona ręka nie mogła trafić do nikłego uszka filiżanki z kawą, której wypiciem nieszczęśny cywil chciał się jakoś ratować od natychmiastowej odpowiedzi. Milczenie trwało nadzwyczajnie długo, tak długo, że zakrawało na zupełną prostracyę. Wtem dał się słyszeć głos pani Celiny:
— Mój drogi, przecie pan Jasiołd jest królewiakiem.
Porucznik zapalił spokojnie cygaro i z za pierwszych obłoczków dymu uważnie patrzał na swą żonę. W jego wzroku malowało się coś szczególnie sarkastycznego i zjadliwego. Rzekł zwolna:
— Pan jest „królewiakiem“? I cóż to znaczy, moje dziecko, że pan jest królewiakiem? Co ty przez to rozumiesz? Co ty rozumiesz? — powtórzył z niedostrzegalnym, a przecież istniejącym akcentem na zaimku ty.
Pani Celina zniosła spokojnie ów przycisk i rzekła:
— Można żądać od naszych galicyaków, żeby szli w ogień, bo skoro nie pójdą tam z legionami, to pójdą z wami, wojskiem austryackiem. No, nie? Ale od królewiaków?...
Śnica jeszcze ciekawiej, wprost ze zdumieniem przypatrywał się żonie. Widać było w jego wzroku pytanie: — Skądże to ona nabrała takiego rezonu, takich pojęć politycznych? Ona, nie umiejąca trzech zliczyć poza kuchnią, „salonikiem“ i pokojem sypialnym, — ona, wschodnio-galicyjska — ta joj! — indyka?
Pani Śnicowa patrzyła w oczy męża dość zuchwale i dorzuciła:
— Ty się pytasz pana, jako Austryak, — prawda? — czemu pan nie idzie z wami?
Jasiołd wciąż płonął z krwawego wstydu. To o nim, w jego obecności toczono rozprawę... On sam siedział, patrząc w filiżankę, jak cielę na malowane wrota. Nie umiał ust otworzyć. A przecie ta właśnie sprawa była treścią wszystkich rozmów wśród kolegów, tematem niemal jedynym i tak żywotnym, jak żaden, — poza sprawą samego egzystowania na świecie. Jasiołd czytał tej jesieni stosy książek i wdarł się na tatrzańskie wyżyny rozumowania, — w stosunku do swego zeszłorocznego życia w szkole. To też ochłonął zwolna z pierwotnego zmieszania i zabrał wreszcie głos. Mówił przez gardło ściśnięte, krztusząc się, jąkając po żakowsku i głosem chrapliwym ze wzruszenia:
— Cały nasz wschodni legion nie bierze udziału...
— To ja wiem, panie. To wiem dobrze. Ale dlaczego? — pytał Śnica ze śmiechem głębokiej pewności siebie, z gestem ręki, znamionującym posiadanie absolutnej prawdy.
— Dlatego, że te... My chcemy przelewać krew... Pragniemy... owszem... Ale dla Polski!
— A gdzież to?
— No, w walce z wrogami Polski.
— A Moskale, to nie są wrogowie tej Polski?
— Wrogowie.
— No, więc?
— Ale ci, co stoją z nami ramię w ramię, i nad nami, niby to opiekunowie i sojusznicy, — to też wrogowie!
Hast du gewidział! — skrzywił się jadowicie Porucznik Śnica.
— Kazali nam przysięgać na wierność austryackiemu cesarzowi. Kazali nam zaprzysiąc...
— E, panie, panie! — mówił Śnica, wciąż nieprzyjemnie uśmiechnięty. — My sobie tu spożywamy obiad i tego, co sobie gwarzymy w sekrecie, nikt nie słyszy. Poczytujemy te zdania wypowiedziane za myśli skryte, a myśli urząd nie sądzi. Ale za takie zdania, wygłoszone w polu, to wie pan? — każą chłopcom wieszać frantów na suchej gałęzi. I spokój! Bo teraz jest — wie pan? — wojna.
— To ja wiem, że jest wojna. Ale gdyby mię od tego obiadu pociągnięto na suchą gałąź, tobym i tak tych, jak to pan mówi, „myśli“ nie zataił, zdania nie odmienił!... — zaperzył się młody.
— No, ja tam tego, co pan powiedział, wcale a wcale nie słyszałem. Nic tu nie mówiliśmy politycznego, a lepiej przecie milczeć, niż wisieć... — łaskawie i wesoło rzekł Śnica.
Piękna pani, ku niezadowoleniu porucznika, znowu głos zabrała:
— Chwała Bogu, że się rządzisz wzniosłemi zasadami. Wciąż tak mówisz, jakbyś się kiedyś tam, w samym gdzieś środku i ogniu tej wojny narodził, jakbyś sam jeden wiedział, co jest wojna, jak jest na wojnie, co za prawa wojna stanowi, — no, — no, i tak ciągle w kółko. A przecie i ty jesteś taki sam nowicyusz, uczeń dopiero, praktykant w tej rzeczy, jako i wszyscy, którzy to wszystko pierwszy raz widzą.
— Nawet taki, jak ty?
— Ja jestem kobieta, więc nie wojuję.
— A więc ci, co wojują, wiedzą, co to jest wojna. Prawda?
— Dowiadują się z dnia na dzień...
Pan Granowski przysłuchiwał się tym dyalogom i przypatrywał twarzom osób bardzo uważnie. Na jego obliczu malował się wyraz głębokiej powagi. Gdy nastała chwila nieprzyjemnej ciszy, milioner wtrącił się do rozmowy, zwrócony do Jasiołda:
— Przepraszam, że, obcy człowiek, przymówię się i ja. Ale chwila jest tak osobliwa, że nawet ludzie obcy sobie stają się mentorami i słuchaczami. Muszę tutaj w zupełności i bez zastrzeżeń podzielić zdanie pana porucznika. Równie, jak on, nie rozumiem, dlaczego było porzucać szeregi. Nie rozumiem! Na Boga — dlaczego?
Jasiołd w tej chudli właśnie „przyszedł do rozumu“. Popatrzył uważnie na twarz pana Granowskiego i wypowiedział powoli bombastyczną tyradę:
— Dlatego, że nasze kości i nasza krew... Nasza krew... i te... nasze kości potrzebne będą na inną chwilę!
— Kiedyż to ma być ta chwila? Co to za chwila tajemnicza, o której wciąż głoszą, o której wciąż słyszę? — pytał uroczyście pan Granowski, brwi Wysoko podnosząc.
— Nie mogę oznaczyć daty, kiedy ta chwila nastąpi, ale ona nastąpi! — wypalił Jasiołd twardo i ostro.
— Szanowna pani, — ciągnął pan Granowski spokojnie, jakby nie słyszał Jasiołdowego wykrzyknika, — szanowna pani ratuje sytuacyę, (pan Granowski umiejętnie podkreślił te wyrazy: — „ratuje sytuacyę“), za pomocą kategoryi — „królewiak“. Ależ na Boga! — i ja jestem królewiakiem, a zupełnie, ale to zupełnie inaczej zapatruję się na te sprawy, niż szanowny pan Jasiołd.
— To niech pan wstąpi do wojska austryackiego, do pruskiego, albo do legionów... — dość grubijańsko odwalił młody.
— Do tego, żeby iść do wojska, mam wiele przeszkód. Gdyby nie te przeszkody, poszedłbym do legionów natychmiast. Natychmiast! łaskawy panie... Ale mię tam nie wezmą, gdyż jestem, niestety, za stary. Trzebaby za mną chodzić, jak za inwalidą. Tak mi oświadczono.
— A no, na to nie poradzę... — mruknął Jasiołd.
— Zamiast pracy w szeregu, wybrałem dla siebie pracę poza szeregiem, a, jak sądzę, niemniej skuteczną, równie skuteczną, jak praca na linii. Właśnie, jako królewiak, należę do organizacyj, wspierających pracę naszych młodych żołnierzy, których dzielne karabiny burzą carat. Oto, łaskawy panie, mowa królewiaka.
— No, a ja znowu, to samo, jako królewiak, robię w cegielni... — drwiąco odpalił wyrostek.
— I cóż to za porównanie! — Nasza organizacya dostaje się poza moskiewski front, usiłuje szkodzić wrogowi wszelkiemi siłami, niweczyć jego połączenia, etapy, uświadamiać ludzi, organizować ludzi, przygotowywać ich do wybuchu na tyłach.
— Wiem, wiem... — odcinał się tamten.
— Jakież to porównanie naszej pracy, naszych świadomych usiłowań z pańskiem marnowaniem zdrowia, zdolności i sił bezużytecznie... gdzie? — w cegielni!
— Zaraz odpowiem!...
— Proszę jednak i mnie wysłuchać!
— A, — słucham.
— Praca nasza, bo, wyznać muszę, i mojej tu jest niemało, odpowiada potrzebom czasu, nagłości wypadków. Jest to praca wielka, pochłaniająca nietylko siły pewnej kategoryi najdzielniejszych jednostek, ale i olbrzymie sumy pieniężne. Czy pan uwierzy, że ja, skromny pracownik w tej zbożnej winnicy, włożyłem już cały rozporządzalny majątek, odziedziczony po dzieciach, cały literalnie majątek, z małym okruchem, niezbędnym na codzienne osobiste utrzymanie, w tę pracę tajną, pracę uświadamiającą i organizującą rodaków w Królestwie, na tyłach odwiecznego i dziedzicznego wroga? A wcale nie jest tych pieniędzy, tych sum pokaźnych za dużo. To kropla w morzu potrzeb!
Pan Granowski mówił to wszystko głośno, zwrócony specyalnie do Jasiołda. Porucznik Śnica słuchał wywodu, puszczając błękitne kłęby dymu ze swego drogiego cygara. Twarz jego była spokojna, oczy zamglone.
Usta Jasiołda skrzywiły się od ironicznego uśmiechu. Spuścił oczy i złożył ręce na kolanach.
— Pan się śmieje łaskawie z mej szczerej wiary? — zagadnął go milioner.
— Nie. Ja się nie śmieję. Z niczyjej wiary się nie śmieję. Wiem o tych robotach, co pan mówi.
— Te sprawy nie są tak łatwo dostępne.
— My jednak już na swej skórze także dobrze odczuli skutki tych „uświadomień na tyłach dziedzicznego wroga“.
— Któż to ci „my“?
— Moi towarzysze.
— Ci z cegielni?
— Tak jest.
— Jakież to mogły być skutki?
— Nas tu już nieraz rewidowali i szarpali.
— Kto?
— Byli tacy, co nas rewidowali i szarpali. Broń nam poodbierali... Ale ja o tem nie będę mówił, proszę pana, bo mam zakazane mówić.
— A więc — tak. Lepiej nie mówmy o tem!
— Tembardziej, że wszystko jest powiedziane, co należy, cała treść wyłuszczona... — dorzucił porucznik Śnica, zwrócony z tem słowem nie do Jasiołda, lecz do pana Granowskiego, a uśmiechając się przytem tak pięknie, jakby piekła uchylił. Pan Granowski patrzał na gospodarza z miłym także, łagodnym, zabawnym i figlarnym uśmieszkiem.


Pan Granowski, mimo dość cierpkiej dysputy z młodym ongi — legionistą, powziął, widocznie, do niego sympatyę, gdyż nazajutrz, w porze obiadowej, czekał na drodze do cegielni. (O miejscu, gdzie Jasiołd pracuje i o godzinie jego obiadu wywiedział się szczegółowo od pani Śnicowej.) Włodzimierz, zobaczywszy na szosie jegomościa, poznanego wczoraj, chciał ukryć się w gronie kolegów, ale członek Enkaenu wykiwał go z za ramion i z poza pleców. Nie było sposobu, Jasiołd ukłonił się i zbliżył do milionera. Ten począł go uprzejmie przepraszać za swe natręctwo. Miał jednak dosyć pilny interes i dlatego ośmiela się niepokoić swego „wroga politycznego“. Młody nadstawił uszu, zaciekawiony, co też to za interes mógłby mieć do niego taki ważny pan z Enkaenu. Dostojnik ujął go pod ramię i pociągnął w boczną uliczkę. Tam zaczął:
— Widzi pan, ja w rozmowie wczorajszej niedarmo poruszałem sprawę swego uczestnictwa w robocie po tamtej stronie frontu i nienadamro wspomniałem o pieniądzach, które w to włożyłem. Powiem otwarcie: chciałem panu dać znać, że to są rzeczy poważne i fundamentalnie prowadzone.
— Dlaczegóż to mnie spotkał taki zaszczyt?
— Nie będę mówił, dlaczego. Mam swoje racye.
— Wyznaję, że jestem... tak, jestem pełen wdzięczności. Ale nie rozumiem.
— Nie jest to tak znowu zawiłe. Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan znalazł się w mieście rodzinnem, zobaczył familię, matkę, niż bezużytecznie mordować się tutaj?
— Jakże to w czasie wojny, gdy armie stoją naprzeciwko siebie, mógłbym się tam znaleźć?
— Bardzo łatwo, miły panie! To jest... nie łatwo, gdyż to rzecz wymagająca odwagi i sprytu, ale możliwa. Jeżeliby pan zechciał, służyłbym wszelkiemi ułatwieniami, stosunkami, pieniędzmi...
Jasiołd zamyślił się. Przyszło to niespodziewanie, nagle, znienacka. Szedł w milczeniu obok tego obcego człowieka, który, w istocie, zdawał się być wszechwładnym dyspozytorem jego losu. Tylko rękę wyciągnąć.
— Proszę pana... — bąknął nieśmiało. — A cóż to ja miałbym robić tam, poza rosyjskim frontem?
— Dostałby pan szczegółową instrukcyę od osób kompetentnych. Byłby pan otoczony opieką na każdym kroku. Przypuszczam, że nie powierzonoby panu, ze względu na wiek, funkcyi wielkiej doniosłości, dojechałby pan do Siedlec, do Łukowa. Zobaczyłby pan, co się tam dzieje, — i mógłby pan znowu wrócić tutaj.
Jasiołd odetchnął. Po chwili zapytał:
— A to pewnie miałbym zdawać sprawę z tego, com tam widział?
— Rzeczywiście.
— I komuż to?
— Nam.
— „Nam“, — to znaczy, — komu?
— Nam, Enkaenowi.
— A Enkaen co robi z temi wiadomościami?
— To jego rzecz, władzy narodowej.
— Rozumiem. Miałbym być szpiegiem.
— Nie „szpiegiem“, jak pan mówi, lecz polskim wywiadowcą.
— To wszystko jedno.
— Nie! Nie wolno o tych pracach mówić takimi terminami i w takim tonie! To są prace narodowe.
— Być może, iż jest to narodowe, niemniej jednak szpiegostwo. My wiemy o tem wszystkiem. My to z kolegami setki i tysiące razy obgadali. Wiemy, co potem robi się z relacyami tych narodowych wywiadowców!
— Możesz pan nie przykładać do tych spraw ręki, ale niema żadnego tytułu, żeby je dyskredytować.
— My je dyskredytujemy! I ja także!
Pan Granowski uśmiechnął się pobłażliwie. Przez chwilę szedł w milczeniu, wreszcie rzekł:
— Nie chce pan jechać do Siedlec, widzieć się z matką... No, to nie! Proponowałem, bo widziałem w panu wczoraj młodzieńca, pełnego najlepszych myśli i uczuć.
— Zwalczał pan wczoraj moje myśli i uczucia.
— Zwalczałem metody pańskiego myślenia, a raczej nałóg myślenia zbiorowo, tłumem, kupą, gromadą, rotą, batalionem. Trzeba myśleć samemu, nie tak, jak każe „nasza partya“, albo nasz były batalion.
— Ja myślę sam ze siebie, ale myślę tak samo, jak mój dawniejszy batalion, bo my wszyscy myślimy dobrze, — oczywiście w tych sprawach, o których mowa.
— No, co tam! Nie chcę przecie burzyć fundamentów i szczytów pańskiego myślenia. Jestem człowiek doświadczony i chciałem panu, że tak powiem, przyjść z pomocą. Jeżeli to nie dogadza, zapomnijmy o propozycyi.
— Tak, tu jest jedyne wyjście.
— Dziękuję za odpowiedź. Jakże się panu wydał porucznik Śnica! Pan go dawniej nie znał?
— Nie. Wczoraj dopiero pierwszy raz go zobaczyłem.
— Miły człowiek. Nieprawdaż?
— O, tak. Bardzo miły człowiek.
— To pan żonę tego oficera, panią Śnicową, znał dawniej, niż męża?
— Mieszkam przypadkowo nad lokalem tych państwa. Potrzebowali tam pewnego razu usługi mojej, więc się zapoznałem.
— Pana Śnicy nie było wówczas w Krakowie?
— Nie było.
— Ja tę rodzinę znam dawniej, z Włoch. Piękna to kobieta, nieprawdaż?
— O, tak! — rzekł Jasiołd z najgłębszem przekonaniem.
Było mu bardzo przyjemnie mówić o pani Celinie. Jeszcze nigdy z nikim o niej nie mówił, zwłaszcza o jej piękności.
Bezwiednie zaczerwienił się od satysfakcyi, od rozkoszy chwalenia jej przed nieznajomym. Pan Granowski dorzucił zcicha:
— A strzeż się pan, żeby się przypadkiem w słomianej wdówce nie zakochać. Mąż wojuje, a nie wszystkie słomiane wdowy są Małgorzatami z Zębocina...
Jasiołd bokiem, z odrazą i niemal z pogardą spojrzał na tego starego, jak mu się wydało, gorszyciela i cynika. Nie rozumiał wyrazu — „zakochać się“ — i zdawało mu się, że ten wyraz jest synonimem czegoś wstrętnego, jak zdrada, szpiegowanie, kradzież. Rzucił niemal impertynencko wyrazy:
— Dobrze. Będę się strzegł, żeby się nie zakochać. To byłoby zresztą trudne, bo pani Celina to prawdziwa Małgorzata z Zębocina.
— Czy tak? Jakże się cieszę! Zato porucznik Śnica należy do tego samego typu, co wojownicy króla Śmiałego.
— Nie wiedziałem o tem... — mruknął Jasiołd wyniośle.
— A zkądżeby pan mógł wiedzieć o postępkach tego człowieka? To człowiek samodzielny, nadzwyczajny.
— Jakto nadzwyczajny?
— Nadzwyczajny, panie. Później może go pan pozna ze stron rozmaitych, a wtedy przypomni sobie pan to określenie.
— Wątpię, czy będę miał sposobność obserwowania pana porucznika Śnicy. Niedługo stracę go z oczu.
— Dlaczego?
— Gdzieś przecie stąd wyruszę.
— Jeżeli pan ma zamiar wyruszyć stąd na zawsze, to będzie to ze szkodą, powiem prawdę, rodziny tego człowieka.
— Jakto?
— Znam tę rodzinę doskonale. Widziałem, że nieszczęśliwa pani Celina żywi dla pana przyjaźń. Powiem panu z całą szczerością, że lękałem się, trwożyłem w pierwszej chwili na myśl, czy między wami niema jakiego głębszego uczucia, jak się to zdarza u młodszych osób. Dlatego to wspomniałem żartobliwie o słomianej wdówce. Na szczęście widzę, że nic takiego nie ma do pana dostępu.
— A dlaczego pan nazywa panią Celinę „nieszczęśliwą?“
— Nie chciałbym o tem mówić z panem. Młodość Pana... Widzi pan, to jest bardzo nieszczęśliwa osoba, bardzo nieszczęśliwa.
— Nie myślałem.
— Ba! Nie tak to łatwo spostrzec. Pan mógłby jej wiele pomóc, przyczynić dobra.
— W jakiż to sposób, proszę pana?
— Przez rozciągnięcie nad nią moralnej opieki, przez dobre rady, przez samą obecność i pamięć o niej.
— Ale czegóż tak dalece brakuje, czy co grozi tej pani, żebym aż ja miał nad nią rozciągać opiekę?
— Czego jej brakuje? Co grozi? Wszystkiego jej brak i wszystko jej zagraża. Ten człowiek, Śnica... Ale pocóż o tem mówić?
— Proszę pana!
— Ten Śnica ma teraz pieniądze, siedząc w wojsku. Jest to, jest to... kanalia ostatniego rzędu. Nie da on sobie, jak pies kości, wydrzeć władzy nad tą kobietą... To z pewnością!
— Czy być może!
— Wierz mi pan, że takich słów nie mówiłbym do młodego, jak pan, człowieka, gdybym nie miał po temu powodów i dowodów na to, co mówię. Krótko panu powiem, że on zdolny jest do każdego szelmostwa. Za pieniądze gotówby sprzedawać człowieka, jak towar. Poznałem go dobrze. Żal mi kobiety w szponach takiego obwiesia. Dlatego do pana o tem mówiłem. Ale skoro pan ma zamiar opuścić Kraków, to niema co...
— Nie wyjeżdżam jeszcze tak nagle, dziś, jutro... — mówił Jasiołd, do głębi przejęty słowami starego pana i swoją domniemaną rolą opiekuna, obrońcy.
— Nie ciążą ptakowi skrzydła... — mówił w zamyśleniu pan Granowski. — I panu bez truduby to przyszło, gdybyś obcowaniem, rozmową, radą dopomógł tej biednej istocie.
Rozmowa się wyczerpała. Jasiołd, wstrząśnięty do głębi, pragnął być sam i pożegnać co prędzej pana Granowskiego. Ten dorzucił jeszcze „słówko“:
— Proszę pana, chciałem to jeszcze powiedzieć, że gdyby się panu sprzykrzyło to ideowe podrzucanie cegieł z dołu na górę, to niechże się pan do mnie zgłosi. Wynalazłoby się dla pana jakieś miejsce, posadę, do pisania piórem, nie tak, jak teraz, kiedy pan się uparł robić czarną robotę...
— Ja się nie upierałem, proszę pana, tylko innej nie było...
— Otóż właśnie! Gdy pan już nie będzie mógł tam wytrzymać, albo poczuje konieczność podjęcia innej pracy, proszę się do mnie zwrócić przez Enkaen. Proszę się tam pytać o Granowskiego. Do widzenia!
Skinął młodzieńcowi głową i odszedł w kierunku plantów. Jasiołd szedł w swoją stronę, głęboko wzburzony. Myśli i uczucia kipiały w nim, jak ukrop w kotle. To, co usłyszał o pani Śnicowej, raziło nawskroś. Jest tak bardzo nieszczęśliwa!... Ten oficer, jej mąż, — to szelma ostatniego rzędu!... Możnaby stać się pomocnym dla niej, możnaby jej wyświadczać usługi, dawać dobre rady. Możnaby bronić ją i wspierać. Zdawało się młokosowi, że mu u ramion skrzydła urosły. Teraz zrozumiał, dlaczego ona lubi z nim rozmawiać, dlaczego tak pilnie i cierpliwie słucha jego zdań i trzyma się wiernie jego mniemań. Wszakże to prawda: cokolwiek jej kiedy powiedział, wytlómaczył, objaśnił, tego się trzyma z całą ścisłością i konsekwencyą. Prawdę mówił ten stary pan Granowski! Ona jest nieszczęśliwa! Milczy i szuka ratunku! Bronić jej! Bronić do upadłego! Do śmierci!
Tymczasem pan Granowski, idąc zwolna wzdłuż plantacyj, zdawał sobie sprawę ze swego postępowania. Jakiż to ma cel i sens? Widział był wczoraj minę tego smarkacza, blask i ciemność w jego oczach, nagłe przyblednięcia i uderzenia krwi do czaszki. Pochwycił był jedno-dwa spojrzenia jego na piękną panią Celinę i miał pojęcie ścisłe nietylko o jakości zjawiska, ale i o jego sile. Był to szał miłosny, zachwyt aż do utraty zmysłów. I cóż z tego? Co z tego za pociecha? Co za wniosek? Należałoby skorzystać... W jakiż sposób? Gdyby tak tego głuptaska odpowiednio spreparować, naszpikować go nadziejami i rozdmuchać mu imaginacyę co do możliwości sukcesu... Ułatwić collage z tą blondynką... Któż to wie? Możeby się z czasem i rzucił w jakiś sposób na Śnicę. Któż wie? Możeby był gotów kapnąć mu trutkę w herbatę, lub filiżankę kawy z likierem? Może Śnicę, co prawda, przytulić wojna i zamknąć mu na zawsze piękne oczęta, ale może go również wypuścić cało i zdrowo. Mają przecie szubrawcy dziwne szczęście. Nieźleby było, gdyby miał w domu, u stołu i nad małżeńskiem łożem wroga, bladego od młodocianych udręczeń, marzącego mordercę, czyhającego zazdrośnika, skrytobójcę, któremu tęskno do czynu. Ten mały kryje już pod spuszczonemi powiekami ogień dyabelski, — a i piękna pani rozświetla się do głębi, lub ciemnieje na jego widok. Trzeba to będzie pielęgnować i dobrze podsycać, żeby wyrosło na piękną zbrodnię. Młodego trzeba będzie przyciągnąć, zdopingować i rozhuśtać do dzieła. Pan Śnica może sobie jeszcze bardzo skutecznie wybić zęby na tym prostolinijnym Jasiołdzie. Ale należy poczynać ostrożnie, oh, ostrożnie...


Panu Witoldowi Granowskiemu nie zabrakło środków, ażeby do siebie przywiązać, a ściślej mówiąc, przytroczyć, młodego Jasiołda. Przedewszystkiem udało się za pośrednictwem wywiadowców przywieźć list dla synka od mamusi z Łukowa. Tą samą drogą udało się również przesłać list od syna do matki. Pomimo zaciekłego oporu, młodociany entuzyasta otrzymał od pana de Granno możność zarobkowania zyskowniejszego, a bardziej odpowiedniego do natury jego uzdolnienia i wiadomości, osiągniętych w szkole. Raz wraz pan Granowski polecał Jasiołdowi coś przepisywać, kopiować, kolacyonować, „powielać“ na maszynie. Były to papiery z rozmaitych „sekcyj“ enkaenowych, do których potężny „mecenas“ należał. Jasiołd oburzał się na siebie, nienawidził tej roboty, ale koniec końców musiał ją wykonywać ze względu na możność komunikowania się z matką i, szczerze powiedziawszy, ze względu na to, że dyablo potrzebował grosza. Ręka wciąż ofiarna, pomocna staje się wreszcie piękną, to darmo. Jasiołd był obdarty, obtargany, bez butów i bielizny, wiecznie u kolegów zadłużony, jak chart za zwierzyną, goniący za każdym centem. Wreszcie, najważniejszym ze środków pozyskania sobie sympatyi Jasiołda, użytym przez pana Granowskiego, było skryte i nad wyraz umiejętne pielęgnowanie przywiązania młodzieńca do pięknej pani porucznikowej. Zdarzało się bardzo często, że dobrotliwy obojga przyjaciel przynosił tak zwane „darmowe“ bilety do teatru, albo nadsyłał przez skauta z Enkaenu dwa bilety do kinematografu. W niedziele i święta pan Granowski z reguły przychodził na obiad do pani Celiny. Pod nieobecność porucznika, który na front powrócił, spożywano obiad we troje. Stary pan umiał być wówczas nietylko przyjemnym światowcem, nad wszelki wyraz interesującym obywatelem kuli ziemskiej, który na własne oczy wszystko widział i tyle rzeczy, pojęć, wiadomości mógł wyświetlić i wprost nauczyć, ale nadto był samą dobrotliwością i samem pobłażaniem dla skrytych uczuć młodzieńca. Umiał on niewidzialną ręką prowadzić, niejako, zatajone uczucie, ażeby o żaden kamień przeciwności nie potknęło się w głębokiej ciemnicy i nieświadomości, przez którą mu zdążać wypadło. Potrafił wszczynać rozmowy wytwornie mądre, które zdawały się popędzać ognistą rózgą omdlewające uczucie, trzeźwić je, gdy upadało, przebite od nagłej rozpaczy. Pan Granowski wypożyczał Jasiołdowi i pani Celinie śliczne książki, celowo dobrane, przeważnie tłómaczenia z obcych literatur, poezye i dramaty, w których odczytywaniu oni znajdowali nie tyle estetyczną przyjemność, ile raczej jakowąś szczytną aprobatę, osobistą syntezę. Jasiołd niepostrzeżenie i niewiadomo kiedy poddał się wpływowi starego pana. Wszystko, co myślał, a nawet wszystko, co czuł, stosowało się do decyzyi wysokiego arbitra. Myśl była pewna i niezłomna, jeżeli ją pan Granowski pochwalił. Upodobanie rozwijało skrzydła, jeżeli je zaakceptowaniem przysposobił do lotu. Pomimo oporu Jasiołd i w rzeczach politycznych oglądał się na swego protektora. Zresztą o materyach politycznych pan Granowski mówił zawsze w ścisłem gronie przyjaciół, poufnie — ze złośliwym, a nawet jakby z cynicznym uśmiechem na ustach, to też młodociany ex-legionista coraz trwożliwiej w jego obecności te sprawy poruszał. Pomimo takiej na pozór awersyi polityki, milioner z wielką forsą pracował politycznie. W starym gmachu pouniwersyteckim na rogu ulicy Gołębiej i Jagiellońskiej, gdzie mieściła się intendentura i składy wojskowe legionu zachodniego, pan Granowski, wysoce ceniony ze względu na swe wielkie ofiary pieniężne, miał na jednem z pięter swój specyalny zakamarek do pracy. Skupiały się wokół jego osoby „żywioły“ ruchu i czynu, odbywały nieustanne posiedzenia i narady, trwające za dnia, a nieraz późno nocą. W brudną bramę tego odwiecznego domostwa wkraczały setki i setki młodzieży legionowej dla zaopatrzenia się w wojenną odzież, bieliznę, uzbrojenie, rynsztunek, amunicyę. Ogromne braki w każdej z tych dziedzin zastępowano wówczas, na początku wojny, wszelkimi środkami i łatano na gwałt wszelkimi sposoby. I tu właśnie dla pana Granowskiego stało otworem pole działania. W małej, po średniowiecznemu sklepionej, dusznej izbie zasiadali do dyskusyi i skutecznej rady mężczyźni i kobiety o gorącem sercu, których troską było wyekwipowanie materyalne i namaszczenie duchowe młodych relutonów czyli „chłopaków“, — inaczej „chłopców“. Radzono nieskończenie. Wygłaszano mowy i kontrmowy. Spisywano ogromne protokóły posiedzeń, tworzono sekcje, oddziały, komisye i podkomisye. Ran Granowski nie mógł dać sobie rady z samem tylko własnem pisaniem, należąc do niezliczonej ilości sekcyj i komisyj. To też najmował do roboty młodego Jasiołda. Wyrobił nawet pozwolenie wstępu dla tego „obcego“ na posiedzenia, a to dla roboty protokółów, pisania natychmiast ważnych listów, prowadzenia wykazów, rachunków, spisów. Jasiołd siadywał w głębokiej framudze zakratowanego okna, przy stoliku, zawalonym papierami i szybko wykonywał roboty zadane. Zajęcie jego nosiło cechy wysiłku tak samo mechanicznego, jak podawanie cegieł, a jednakże przebieg rozpraw i narad dostawał się do jego świadomości i budził refleksye, przeszkadzając w szybkości i dokładności roboty. Skład osób radzących zmieniał się, odnawiał raz wraz, lecz główny szkielet, niejako, organizacyi pozostawał ten sam przez czas dłuższy. Bywali tam starzy i młodzi panowie, lekarze, inżynierowie, prawnicy, kupcy, rzemieślnicy, przemysłowcy, a nawet chłopi. Ostatni raczej na pokaz, niż z istotnej konieczności. Gwałtowniejszą połowicę zespołu tworzyła płeć piękna. Była to „lewica“ tego ciała, zostająca pod wodzą, a raczej pod urokiem pewnego legionisty, o którym złośliwa fama głosiła, że sam kwapi się nie tyle „w pole“, wciąż powoływane, ile właśnie do „rządu“. Mimo tych cywilnych raczej aspiracyi swoich, ów działacz był nawet podczas spokojnych „na tyłach“ konferencyj uzbrojony w długi miecz, który u jego boku plątał się jakoś nieswojsko, jak blaszany patyk. Nadto — tors owego wojownika zaopatrzony był w różne bojowo-oficerskie akcesorya, jak futerał od rewolweru, futerał od lornetki polowej, wielki żółty futerał na mapy militarno-polowe, — w krzyżujące się sznurki i rzemyki, co wszystko razem sprawiało wrażenie groźnej, a raczej niespokojnej obfitości, nadmiaru i balansowania rzeczy, jakby ten człowiek był, zaiste, nie rycerzem, lecz druciarzem, obwieszonym łapkami na myszy.

Były to czasy, kiedy takie szczegóły i postrzeżenia ich nie dochodziły do niczyjej świadomości, — kiedy wszystko było uzasadnione, naturalne i wszystko bez wyjątku dobre. Było dobre, o ile zmierzało ku jedynemu celowi, wówczas za dobry uznanemu. Jednakże Jasiołd spostrzegał pewne cechy, które go napełniały goryczą, albo niezdrowym, jadowitym, złowrogim śmiechem. On wiedział, co znaczy być samotnem dzieckiem, co znaczy iść jako dziecko i żołnierz przez pole wojny, leżeć w błocie rowu, być zżeranym przez głód i wszy, patrzeć na śmierć straszliwą umiłowanych przyjaciół i mogiłę ich porzucać w pustem polu. Wiedział, co znaczy w pogardzie motłochu miłować świętą ojczyznę, a miłować ją w czynie wzgardzonym i kroczyć wbrew tej pogardzie. To też mowy panów i pań, które ze swej framugi wysłuchiwał, budziły w nim nieraz tak głuchą wściekłość, iż wbijał paznogcie w zmurszałe obmurowanie okienne i trzymał się garścią żelaznej kraty, żeby nie skoczyć na środek i najstraszliwszemi słowami nie zwołać, skląć, zwymyślać radzących. Była to, oczywiście, nierozsądna furya młodości, którą, na szczęście, powstrzymywała owa żelazna, zardzewiała krata, — martwy i niemy świadek tylu w Polsce powstrzymanych i przetrzymanych wybuchów. Zespoły, radzące o wskrzeszeniu brevi manu państwa polskiego i ów Enkaen nazywające rządem polskim, nie wiedziały wcale, że w ciemnym kącie izby skacze i siepie się pod kratą indywiduum młodociane, niczem cielę u kołka. Pan Granowski należał poniekąd do „lewicy“, a przynajmniej przechylał się najczęściej w kierunku rezolucyj i uchwał tej grupy. „Pan starszy“, jak go pieściwie nazywano, wspierał swym autorytetem rozwichrzone, według mniemania „prawicy“, nieuświadomione, — gdyby tak powiedzieć, — rewolucyjne dążenia. Rewolucyjności nie było, rozumie się, w tych dążeniach ani za szeląg. Przeciwnie, były to dążenia raczej zakazujące wszelkiego rewolucyjnego ducha i czynu, któryby śmiał i chciał paraliżować kierunek jedyny, prusko-austryacki, uznany za rewolucyjny dlatego, iż środkami gwałtownymi bez wyboru chciał cele swoje osiągnąć. Młody Jasiołd, który w swym najistotniejszym rowolucyonizmie doszedł do ostatniej granicy, — gdyby myśli swoje wyjawił, — byłby poczytywany i wyświecony przez ogół radzących, jako skrajny i ohydny wstecznik. Marzył o Polsce zjednoczonej z ziem wszystkich, o Poznańskiem, o morzu, o Śląsku, gdy patryotyzm polski winien był być jedynie dwudzielnicowy, a o zjednoczeniu ziem polskich w tej wojnie nie było co myśleć... Zdawało mu się nieraz, że pan Granowski rozumie tę sytuacyę, że uśmiecha się, patrząc w jego stronę, wygłaszając swe mowy, przychylne dla wprost przeciwnych rozumowań. Za to właśnie Jasiołd najbardziej podziwiał „pana starszego“. Niedoświadczony młodzieniec przeczuwał raczej, niż rozumiał, że to właśnie jest dyplomacyą. Nienawidził natomiast pań działających, które nie przestrzegały żadnej zgoła dyplomacyi, ani w swych mowach, ani w czynach. Ohydne, blagierskie deklamacye, najoczywistsze i bardziej realne interesy, tudzież karyery, podawane, jako poświęcenie się bez granic, wielosłowne, wielokwadransowe wywody grubych ciemięgów, elokwencya kretynów, dowcipy błaznów, jako najlepsza moneta krążyły w tym zespole przewodników skołatanej ojczyzny. Pracowali tam również, lub trawili czas dobrzy głupi ludzie, którzy uwierzyli w zapewnienie frantów, jakoby oni wszyscy wraz kwalifikowali się do roli dobroczyńców Polski i stali, pod względem idei i zasługi, ramię w ramię z powstańcami sześćdziesiątego trzeciego roku. Ślepe zaufanie do własnego namaszczenia i dostojeństwa było, jak ciepła kąpiel, w którą z rozkoszą pogrążał się każdy kołtun, szalbierz, lub ryfa. Galicyjskie gadulstwo znalazło wreszcie trybunę najpodatniejszą, z której mogło wylewać się bezkarnie i na wsze strony. Austryacka lojalność zbratała się na nowo ze starą tromtadracyą i przybrała sobie do pomocy różnych strasznie srogich „szefów” czerwonych stronnictw, ażeby ze wszech sił popierać „dobrą wolę Widnia“. Tak to, zażywając całej zdolności intrygowania i gadania, spychano jeszcze raz z ramion starych wałkoniów obowiązek zbawienia Polski na barki dzieci i podrastającej młodzieży.


Pewnego dnia, (późną już jesienią), wróciwszy do mieszkania, Jasiołd dowiedział się od zapłakanej służącej, że pani niema, bo wyszła, a wyszła do szpitala, bo tam przywieźli pana porucznika, w strasznej bitwie poszarpanego na kawałki. Jasiołda przenikały naprzemiany gwałtowne ognie i zimne mrozy. Trudno utrzymywać, żeby ta wiadomość wprawiła go w stan chrześcijańskiego współczucia. Była to raczej żywiołowa, dzika i niska, nienasycona i wbrew woli wciąż z głębi wybuchająca pogańska radość. Chodził, biegał, rzucał się po izbie, skakał, załamując ręce z mniemanej rozpaczy i chowając w nie twarz, która się śmiała swym własnym chichotem, jakby to była na kadłubie Jasiołdowym głowa i twarz dyabelska. Myśli zamieniły się na płochliwe języki ognia, które dziki wiatr rozdmuchiwał. Serce szalało od lecącej przez nie fugi. Jasiołd nie mógł wytrzymać w pokoju. Dowiedział się od Wikty, do którego to szpitala przywieziono porucznika i udał się w tamtą stronę. Był deszcz. Wiatr huczał w nagich konarach plant krakowskich. Jakże zrozumiały był ten huk dla uszu młodzieńca! Jakże był miły deszcz, strugami spływający z rozgorzałej twarzy, z rozwichrzonych włosów, z wyszarzanej kapoty!
Porucznik Śnica miał leżeć w bocznym gmachu uniwersyteckim. Jasiołd usiadł na ławce naprzeciwko wielkiego nowego budynku i wpatrywał się w okna, rzęsiście oświetlone elektrycznemi lampami. Głupie szczęście i bezsensowne nadzieje wypełniały jego wzdychające piersi. Nie miał najsłabszego pojęcia, co mu z tego przyjść może, iż porucznik został ciężko zraniony. Wiedział to jedno, widział raczej to jedno, jako daleką łunę w ciemności, że w tej stronie wschodzi dlań słońce. Gdyby pani Celina była kobietą wolną! Gdyby nie należała do tamtego człowieka! O, Boże!
Za oświetlonemi oknami, gdzie stało łoże boleści, było jego życie i szczęście! Czarujące cudne słowa wyrażały jego własną modlitwę...: „bym u Boga w niebie, po wiekach wieków kiedyś spotka ciebie i tam przynajmniej odetchnął wraz z tobą“...
W tym samym czasie, o tej samej godzinie i minucie, pani Celina klęczała u nóg męża. Śnica miał obiedwie golenie wprost rozszarpane przez wybuch szrapnela. Cała twarz jego była zraniona od ciosów ziarn piasku, który miotały pociski nieprzyjacielskie, długo leżał na pół żywy, między trupami, na polu wściekłej bitwy. Dużo krwi stracił. W drodze do szpitalów popadł w straszną gorączkę. Obiedwie jego nogi pełne były ułamków kości podruzgotanych, wyłażących poprzez skórę, to też rozpuchły jak kłody. Przed godziną dokonano zestawienia kości i obiedwie nogi zawieszone były na pasach, a twarz opatrzona i piasek z ran usunięty. Głowa, owiązana bandażami, miała odsłonięte tylko oczy i usta. Oczy były nieprzytomne, pełne piekielnego ognia. Nieludzki, czy nadludzki gniew stał w nich bez przerwy. Chory nie poznawał nikogo, a jeżeli rozpoznał żonę, to była to dlań nie osoba, lecz raczej rzecz obca. Usta rannego wydawały głuche jęki, pełne mocy, pełne nadzwyczajnej potęgi, która się zmaga z nieudiwignionym ciężarem. Przekleństwa w języku włoskim, polskim, francuskim, niemieckim padały raz wraz z pośrodka rubinowych warg, jak splunięcia w czyjąś wrogą a przemożną twarz. Czasem znowu jakieś wyrazy bez związku bulgotały w gardle. Język zeschnięty wysuwał się poza prześliczne, białe zęby, niby język potężnej żmii, która w niewiadomości swej, w straszliwem swem posłannictwie, szuka, kogoby wszechmocnym jadem na śmierć porazić.
Pani Celina drżała na całem ciele wobec straszliwego dla niej zjawiska. Nogi gięły się pod nią. Usta bez przerwy szeptały modlitwy. Ciało waliło się na ziemię, a pot przerażenia zmywał je od włosów na czaszce aż do podeszwy stóp. Ręce wyciągały się bez wiedzy rozumu, wbrew woli, w trwodze, lęku i litości, dotykając z nabożną trwogą suchych, rozpalonych dłoni groźnego męża.


Po upływie dziesięciu dni od pierwszej operacyi, dokonanej przez chirurgów na poruczniku, pan Granowski zapragnął odwiedzić swego znajomego z Florencyi. Przyczyną tych odwiedzin nie było, rzecz prosta, jakieś wysokie współczucie, lecz raczej ciekawość bardzo prozaicznej natury, do jakiego też stopnia wojownik Śnica jest ubezwładniony przez otrzymane zranienia, — czy życiu jego zagraża niebezpieczeństwo, czy nie? Uzyskawszy pozwolenie, pan Granowski przybył do szpitala i wprowadzony został do małego pokoiku, w którym ranny oficer sam tylko przebywał. Okno tej izdebki wychodziło na głuche ściany i dachy sąsiednich kamienic, drzwi były zamknięte, to też w celi chorego panowała zupełna cisza. Porucznik miał się już lepiej. Poznawał żonę i syna, rozmawiał z lekarzami. Odrazu też lekkiem skinieniem głowy przywitał gościa. „Starszy pan“ wziął krzesło, ustawił je naprzeciwko twarzy Śnicy i z wyrazem dziwnego nabożeństwa przypatrywał się pacyentowi. Porucznik długo milczał, nie spuszczając oczu z milionera. Wreszcie rzekł ociężale:
— Dziękuję panu za odwiedziny.
— Cieszę się, że panu już lepiej.
— Zdaje się, że jednakże przetrzymam.
— O, bez wątpienia!
— Mogą, co prawda, zajść i komplikacye.
— Lekarze są pewni, że nie.
— A to pan informował się u lekarzy?
— Tak. Pragnąłem nabrać pewności.
— I zawiodły pana nadzieje.
— Przeciwnie. Sprawdzają się najlepsze nadzieje.
— Czekał pan, jak sęp, na mego trupa, a tu tymczasem truchło jeszcze się rusza.
Śnica zamknął oczy. Przez czas dłuższy leżał nieruchomy, jakby zasnął. Nagle dźwignęły się jego powieki, oczy złowrogo zabłysły, jak u kota w ciemności, i dało się słyszeć pytanie:
— Za co to pana trzymano tak długo w kryminale... w Paryżu?
Pan Granowski zajrzał w oczy rannego ze spokojem i odrzekł bez żadnego wzruszenia:
— Za winy cudze, panie, przez pomyłkę sądową.
— Dlaczego pan tu z Włoch przyjechałeś?
— Bo tu właśnie, nie we Włoszech, jest mój kraj rodzinny.
— Dlaczego pan wszedłeś do Enkaenu?
— Żeby służyć krajowi.
— Dlaczego tak znaczne sumy ofiarowałeś pan na te jakieś tam, waryackie cele?
— Upatruję w tem pożytek dla naszej sprawy.
— Pijawka, imająca się wrzodu... — mruknął Śnica przez zęby. — „Pożytek naszej sprawy“... Pan jesteś człowiek niepewny, niebezpieczny... — dodał głośno.
— Niebezpieczny — dla kogo?
— Dla sprawy państw centralnych.
Tiens! Nie myślałem jeszcze o tem.
— Ja za pana o tem myślałem i stale myślę.
— Widzę to z podziwem.
— Siedzi w kryminale w Paryżu, a setki tysięcy rzuca na fiksacką politykę. W tem jest gruby kawał.
Pan Granowski uśmiechnął się pobłażliwie. Wzruszył ramionami, mówiąc:
— Cóż to ma wspólnego jedno z drugiem?
— To jest podejrzane.
— Pan zapewne ma jeszcze gorączkę.
— Nie. Po tem, com przeżył w bitwie, na polu, gdym leżał wśród trzasku czerepów, po tem, gdy mię przetrąciło, w czasie operacyi i teraz po nocach, — już we mnie nic miękkiego niema. Wiedz wasan o tem!
— A to dawniej było w panu coś miękkiego?
— Dawniej — bywało. Teraz niebezpiecznie jest ze mną wojować. To też panu nie radzę. Dawne maniery skończyły się.
— Może pan tedy zacząć nowe maniery.
— Żebyś pan wiedział!
— No, to poczekam... — mówił pan Granowski, dźwigając się z miejsca.
— Poczekasz pan u Montelupich.
— Aż tam?
— Aż tam!
— Nie wiedziałem, że pan i do tego jesteś uzdolniony.
— Jestem. Mam pana oddawna na oku, jako austryacki oficer.
— Puszczam mimo uszu to, co pan mówisz, bo to choroba pewnie przez pana gada. Ale pan we mnie, nawet temi chorobliwemi majaczeniami, wyzywasz pewną instytucyę polską, której jestem wybitnym członkiem!
— Właśnie tę instytucyę chcę także przed panem zabezpieczyć i ochronić.
— Panie Śnica!
— Zważyłem oddawna wszystko, co w tej chwili mówię. Sądziłeś pan, że już nie żyję. Szkoda, żem z panem wcześniej nie skończył. Gdy wstanę, pilnuj się pan! Pieniądze wszystkie niechaj będą w pogotowiu. Nic nie rozdawać! Ani grosza nie ruszać! To nie pańskie, tylko publiczne! Żeby mi ani jednego grosza nie brakło!
Pan Granowski wyszedł.


Powróciwszy do siebie tego wieczora, milioner Postanowił opuścić Kraków. Należało zejść z oczu „wściekłemu psu“. Szkoda było takiemu psu białego chleba łaski, której dostąpił był we Włoszech i w kraju. Ale już się rzecz stała... Krócej i prościej mówiąc, dobroczyńca Enkaenu postanowił „zwiać“, zniknąć starym obyczajem, przycupnąć w oddaleniu i złe przeczekać, jak je już nieraz w życiu swem przeczekiwał. Zdawało mu się dawniej, że ów Śnica przecież zginie, mazią się rozleje, marą przepadnie, tak czy inaczej zejdzie z drogi. Śniło się, że w najgorszym razie można go będzie zgiąć, przyswoić, kupić, nabyć, zażegnać, że oniemieje od podsuniętej znacznej łapówki. Ostatniemi czasy klarował się jeszcze inny sposób... Teraz, gdy ten zbrodzień był przez swe rany tak nie do rzeczy, nic innego nie pozostawało, jak, powtórnemi i potrójnemi rozmysłami wszystkie okoliczności przejrzawszy, zniknąć mu z oczu. Przebywanie w Krakowie nie było panu Granowskiemu potrzebne. Wydajność węgla kopalni „Xenia“ i całkowita administracya przejęta została przez wojskowość austryacką. Wszystkie sprawy co do wypłat czynszów i procentów uregulowane były przez mecenasa Naremskiego. Sprawy enkaenowe potrosze już nudziły, a nieraz nawet mierziły mniemanego gorliwca. Życie w mieście Krakowie było jednostajne, jednostronne, polityczne, zabójczo nudne. Teraz, gdy afera ze Śnicą tak dalece przybrała na ostrości i groźną się stawała dla bezpieczeństwa osobistego, trzeba było radzić gruntownie. Pan Granowski postanowił wyjechać na wieś, do krewnych, mieszkających w okolicach Suchego Potoku nad Wisłokiem, w starem dworzyszczu, gdzie Xenia po śmierci męża spędzała swe czasy wdowie. Dalecy owi krewni z otwartemi rękami, jak zdawna świadczyły ich serdeczne listy, wyczekiwali na przyjazd bogatego kuzyna, niezbyt dawniej życzliwem okiem widzianego. Zapewniano go, że w starym dworze znajdzie pokoik Xenii nietknięty, a każdy mebel, sprzęt, szczegół z pietyzmem przechowywany tak i na tem miejscu, gdzie w tej izdebce zostawiła go po raz ostatni. To istotnie wzruszyło i pociągnęło starego pana. Nikomu nic nie mówiąc, przeciwnie, mylnie poinformowawszy Jasiołda, panią Śnicową i wszystkich z Enkaenu o kierunku swej wyprawy, pan Granowski wyruszył z przedmiejskiego hotelu końmi do Debrzów.
Przybył na miejsce późnym wieczorem, rozkwaterował się zaraz w pokoju, przeznaczonym na mieszkanie i „przycupnął“. Pora roku i bieg wypadków sprzyjały przedsięwzięciu. Była późna, słotna jesień.
Dwór w Debrzach należał do najstarszych w całej okolicy. Był to dom drewniany, szeroko rozsiadły, z łamanym, „francuskim“ dachem gontowym, na podmurowaniu i dwiema wystawami na ceglanych słupach, od strony dziedzińca i od ogrodu. Zakończenie obudwu skrzydeł starego „pałacu“ zamykały dwie drewniane wieżyce, szerokie, nakryte kopulastymi dachami, na których szczytach skrzypiały dwie zardzewiałe chorągiewki na żelaznych szpikulcach. Każdy z tych dwu groźnych donjon’ów mieścił wewnątrz po dwie izdebki, na górze i na dole. Do górnych wchodziło się po schodach z zewnątrz misternie przystawionych, równie stromych, jak nadpróchniałych, gdyż, niestety, przez lat szeregi stały na szarugach i mrozach bez żadnego zgoła nakrycia. W sławnych na okolicę i widocznych zdala wieżach debrzowskich mieściły się pokoje gościnne. Pod nieobecność gości, kwaterowali tam w czasie wakacyj panicze, pod nieobecność paniczów sypiały pokojówki, wskutek czego donjon’y nie cieszyły się dobrą sławą. O dziewczynie mniej poprawnego prowadzenia się mówiono w najbliższej okolicy, że bywała „na wieży“. Sam dwór rozpadał się, jak to zwykle bywa, na dwie części. W jednej z nich mieściły się pokoje bawialne, duża jadalnia i sypialnie gospodarstwa, państwa Duszewskich, — w drugiej była jadalnia „codzienna“, różne klitki i zakamarki, śpiżarnie, wreszcie kuchnia „podręczna“. Dwa salony debrzowskie, wielki i mniejszy, były zazwyczaj zamknięte na klucz, a meble w nich ponakrywane pokrowcami. Latały tam mole, wisiały „lanszafty“, a w piecach się rzadko „przepalało“. W wielkiej „jadalni“ z wyfroterowaną posadzką stał na środku stół, który można było do nieskończoności rozsuwać, ale tego prawie nigdy nie czyniono, gdyż gości tyle nigdy nie było, i w tym pokoju nigdy prawie nie jadano. Kredens pod jedną ze ścian był nawet zasnuty pajęczyną. Na ścianach jadalni wisiały ogromne konterfekty przodków, portrety rodzinne. Były to jakoweś kopie, odstawiane przez miernego malarza ze wzorów niewiadomych, a jak złośliwi opowiadali, z opisów babuni Tekli. Panowie w wysokich kołnierzach, z ogromnemi chustkami, zawiązanemi na monstrualny węzeł pod brodami, zabarwionemi na niebiesko, — tupety, wcięte talie, rękawy w ramionach wydęte, zielone kamizelki, obcisłe ineksprymable, chude, niebieskawe palce z nadzwyczajnie arystokratycznymi paznogciami... Damy w batystach, krynolinach, fiokach, wyściskane gorsetami, omdlewające... Na początku tego szeregu przodków, — którzy w liczbie dziewięciu nudzili się w ciągu wielu — wielu lat w jadalni debrzowskiej, wiecznie pustej, i wyblakłemi jakby zgłodniałemi oczyma patrzyli na stół, zawsze zsunięty i nigdy nie zastawiony, — stał okrutny rycerz w tak zielonej, twardej i powykrzywianej zbroi, że w widzu budziło się niedowierzanie, czy ten namiestnik petyhorskiej chorągwi mógł choć przez godzinę wytrzymać w tak niewygodnych i żelaznych klubach. I ten portret był nowoczesną kopią czegoś innego. Widz, oglądający galeryę familijną, wychodził z pokoju z wrażeniami niezdecydowanemi. Każde oko mrużyło się jakoś niewłaściwie, a usta kryły uśmiech, zwany uśmiechem pod wąsem. Podniosłego wrażenia czci i kultu przodków galerya nie budziła.
Dookoła „pałacu“ na znacznej przestrzeni roztaczał się ogród. Były w nim drzewa owocowe i dzikie, aleje i kępy, rosnące według własnego upodobania. Potrosze z braku pilnego dozoru nawet drzewa owocowe nabierały czubów przesadnie strzelistych, albo za nadto zwisały krzywemi gałęźmi ku trawie, niepostrzeżenie dziczały i rosły według zupełnego widzimisię. Drożyny ogrodowe, niegdyś pilnie gracowane, literalnie porastały trawą i zielskiem, krzewem akacyi i białodrzewa. Dopiero jesień odsłaniała dawniejsze w ogrodzie przejścia i szlaki. W głębi ogrodu zaczynały się wyżłobione w wapiennych żwirowiskach parowy, zbiegające w dół do potoku, który w tem miejscu skręcał do Wisłoka. Te jary, piękne wądoły, zarosłe, dzikie urwiska przyleśne, nieprzebytym gąszczem kalin, leszczyny, jarzębin i jałowców okryte, czyli debrze, nadały, widać, nazwę całej miejscowości. Wśród tych żłobowisk, na wzniesieniu czerwieniło się w gruncie, niewiele już wznosząc się nad poziom, rumowie kamienne podmurowań dawnej jakiejś budowli, której kwadrat rozległy z głazów wapiennych można było z łatwością rozpoznać w ziemi. Było to „zamczysko“. Mówiono powszechnie, że stał tu niegdyś, „za polskich czasów“ — zamek okropny! Co to był za zamek, do kogo należał, kto go budował i kiedy, — tego nikt nie wiedział i powiedzieć nie umiał. Od strony rzeki, w głębi jednego z jarów widać było jeszcze ślad fundamentów, skarp i przymurowań, głęboko w rumowie wpuszczonych, — wywalone okrągłe otwory, w których musiały niegdyś tkwić odrzwia kamienne i zniszczone sienie, prowadzące do sklepionych pieczar. Tam, w głębi mury się jeszcze trzymały z tego tylko względu, że ten, ktoby je ruszył, byłby przez nawał ziemi zewnętrznej zasypany i zaduszony. Tych pieczar sklepionych, coraz głębiej jedna za drugą schodzących, było trzy. Po środku każdej leżała kupa gruzów, rumowia, kamieni, miału, — no, i, rzecz nieunikniona, — brudów. W ostatniej, najgłębszej i najobszerniejszej stały mury grube z ciosanego piaskowca. W jednem miejscu widać było wnękę głęboką, szczelnie niegdyś obmurowaną, która została naruszona od wybuchu jakiegoś naboju, podłożonego pod nią, gdy tam szukano niewątpliwych skarbów.
Pan Granowski chodził po ogrodzie i żywo interesował się ruiną „zamczyska“. Zwiedził pracowicie wszystkie trzy piwnice zamkowe i wiele razy obejrzał je ze ścisłością archeologa i budowniczego. Znał już oddawna wszelkie waryanty opowieści o tem, iż z pieczar zamczyska tajemny korytarz idzie do środka lasów bielickich, czy też do ujścia Wisłoka... Pewnej nocy, w kilka dni po przyjeździe, wyszedł cichaczem ze swego pokoju i, starannie rozglądając się na wsze strony, udał się w stronę ruiny. Gdy wkroczył do głębi i znalazł się w trzeciej komorze, upewniwszy się, iż za skarpami i załamaniami murów nikt światła dostrzec nie może, oświetlił latarką elektryczną stos gruzu, leżący pośrodku, zrośnięty już w jednolitą masę, — i zaczął przyniesioną motyką kopać jamę. Szczególniejszym zbiegiem wypadków w masie zwartego rumowia natrafił na starą metalową pieczątkę bez herbu, ze ślicznie wyrytym napisem w otoku: Je garde les secrets“. To go dobrze usposobiło. Gdy doszedł do kamiennego podłoża, wydostał z walizki, przyniesionej pod płaszczem, okutą szkatułkę z walorami i umieścił ją na dnie wybranego dołu. Potem uważnie nakrył skarb ziemią, gruzem, uklepał miejsce, jak było poprzednio, przyrzucił je brudami, ażeby niczyich nie nęcić oczu i nie budzić podejrzeń. Dokonawszy tego, wrócił w ciemności do siebie. Szkatułka, doskonale okuta, a wewnątrz nieprzemakalna, wyłożona blachą, przywieziona w walizie z Krakowa, zawierała sporo pieniędzy. Czynsze z kopalni, pobrane od wojskowości, reszty kapitałów, pościąganych z banków pan Granowski zmienił na dolary amerykańskie za sumę kilkukroć stu tysięcy reńskich. Inne walory zmienił na rosyjskie ruble, część sumy miał nawet w złocie, z trudem zdobytem, lecz osiągniętem w dość pokaźnej jeszcze ilości. Wszystko to zawierała okuta skrzyneczka. W poczciwych galicyjskich koronach przezorny kapitalista miał przy sobie sumkę podręczną, stosunkowo nieznaczną, któraby jednak przeciętnego galicyjskiego łazanka uczyniła krezusem. Umieszczając część swych pieniężnych zasobów w ruinie zamczyska, pan Granowski wykonywał plan dawno i pilnie obmyślany a roztrząśnięty w szczegółach. Przyszedł do przeświadczenia, wnosząc ze wszystkiego, co się wówczas działo w Galicyi, że „nawała moskiewska“, z miejsca, gdzie tkwiła, potoczy się dalej. Postanowił podejść pod tę nawałę, dać się jej przewalić przez siebie, przeszyć ją sobą, niejako, na wylot, jak to czynią świadomi pływacy na brzegu morza, gdy się rzucają głową naprzód w nadciągający wielki bałwan przypływu, — zobaczyć, co też będzie po tamtej stronie. Przedewszystkiem obliczał, że po tamtej stronie nie będzie Śnicy. Za sobą miał opinię austryacko-nieskazitelną, jako dobroczyńca Enkaenu. Przed sobą — doskonałą, starodawną, z minionych lat znajomość Moskali, ich języka, natury, zwyczajów i nawyków. To też postanowił cierpliwie czekać w Debrzach na tych gości. Kupa gruzów w trzeciej komorze zamku wydała mu się być schowkiem na pieniądze bardziej bezpiecznym, niż ogniotrwałe Safes jakiegokolwiek banku. Tam ich nikt napewno szukać nie będzie, a gdyby szukał, to go stare mury przytłuką.
W pałacu „starszy pan“ zajmował jeden z pokojów prawego skrzydła. Był to dawny gabinecik Xenii Nienaskiej. Stały tam, w istocie, meble, jak je zostawiła, nienaruszone i nietknięte dla tego przedewszystkiem, że w tych Debrzach nigdy się wogóle w ciągu lat nic nie przestawiało, ani odmieniało. Rzeczy zostawione, stały jak je zostawiono. Chyba, że ktoś przestawiłby je w drodze aktu rewolucyjnego inaczej. Wówczas, przestawione inaczej, stałyby znowu w ciągu mrozów i upałów ad infinitum. W tym pokoju, oprócz sprzętów i mebli najniezbędniejszych, znajdowała się szafka mahoniowa w stylu empire, z drzwiczkami pięknie wykładanemi gzemsami i ozdobami z bronzu. Stare szyby we drzwiach tego mebla zasłonięte były od wewnątrz zielonem suknem, nadając całości wyraz uroku i tajemniczości. Pan Granowski, zamieszkawszy w pokoju, zwrócił uwagę na tę szafkę i chciał drzwi otworzyć. Okazało się jednak, że są na klucz zamknięte, a ten klucz gdzieś się zapodział. Zaczęto forsownie szukać i, pomimo długich i wrzaskliwych termedyj, nie znaleziono. Drzwi szafki otwarte zostały wytrychem przez kuchcika, uzdolnionego w tym kierunku. Na półkach wnętrza leżały rozmaite strzępy znoszonej garderoby, należącej niegdyś do Xenii Nienaskiej. Były tam jej jedwabne pończochy, bielizna, wiosenny, mało noszony kapelusz, nocne pantofle, jakieś zmięte bluzki, wstążki, sztuczne kwiaty, zużyte rękawiczki... Nieszczęśliwy ojciec drżącemi rękami porządkował, układał, przebierał te rzeczy. Serce w nim zamierało i samotne łzy kapały w każdą z pamiątek. Trzymał oto w ręku czarny, słomkowy kapelusz z rozkwitającemi różami... Odwracał go stroną wewnętrzną ku oczom swym i ustom, szukając kształtu głowy, która tkwiła w tem ozdobnem nakryciu. O, jakież słowo wyrazi okrucieństwo obrazu, który poszukiwanie odsłaniało przed jego oczyma! Ujmował w dłonie wątłą rękawiczkę i straszliwie cierpiał, patrząc na brzuśce wskazującego palca, odgniecione i starte, ślad cudnej, żywej ręki... Łkał beznadziejnie, niepocieszenie w głuche półki tej szafy, wdychając zapach ulubionej perfumy zmarłego dziecka, który wydzielał się jeszcze z flakonika, leżącego w kącie zasnutym pyłem. Patrząc pod światło na tę flaszeczkę, starszy pan myślał sobie, że taki oto okruch szkła i, — o, Boże! lotny zapach — przeżył Xenię! Tych samych miejsc dotykały się nadobne piersi jej, o te drzwi ocierały się jej ręce, ramiona, suknie. Te tiule, batysty, weby osłaniały jej barki, kibić i nogi. Jak podła czereda duchów odwetu, z każdego drobiazgu rzucało się na duszę zemściwe przypomnienie. A każde przypomnienie odsłaniało nowe, nigdy niewidziane oblicze istoty rzeczy. Każde było odkryciem prawdy, wyrzutem, oskarżeniem, zadaniem kłamu... Pradawne sprawy, w mroku czasu zaginione przypadki, dziecięce przygody, rączki czarujące, niegdyś — niegdyś zarzucone na szyję, wonne usteczka, szepcące w usta tamto wyznanie, drobne przewiny i ciężkie kary, które wracają teraz do serca, nawskróś je raniąc, łzy i radosne zapogodzenia się wśród objęć na wieki wieczne, straszliwe rozstania i lata tęsknot na nowo w jednej minucie przeżyte, pierwsze uśmiechy i pierwsze słowa, gdy się oczy ojca i córki znowu spotkały... Czemże było życie? — Tylko nią. Gdzież się życie podziało? — Z nią razem zmarło.
W rogu najwyższej półki, pod warstwą rzeczy, leżał jakowyś gruby zwitek papierów. Pan Granowski wyciągnął go na światło. Był to pakiet broszur, kajetów, rysunków, owinięty w grubą tekturę i owiązany w krzyż szpagatem. Na wierzchu widniał napis wielkiemi krzywemi literami ręką Xenii położony: „Papiery Ryszarda zabrane z jego pokoju w Krakowie“. Trzymając tę paczkę w ręce i odczytawszy napis, pan Granowski doznał najzjadliwszego wstrząśnienia, urazu w najczulszy nerw, pchnięcia w głębi jestestwa. To ten ją za sobą w grób pociągnął! Ten ją zabrał! Ten ją za sobą pojął w wieczną śmierć! Poszła za nim w ziemię i za ten straszliwy, ceglany mur w glinie! Kusiciel! Egoista! Oszukaniec niewinnej! Nocny złodziej, który nieświadomą podszedł i zgasił swym czarnym cieniem! Boleść rozszerzyła się, rozrosła. Wyciekła z serca, jak zaraza, i zatruła każdą żyłę cielesną. Jęk bezmyślny szczekał w duszy:
— Gdzie ją trzymasz? Gdzie ją masz? Coś z niej zrobił? Czaszkę bez oczu, bez nosa, bez warg, bez włosów... To moje dziecko! Tyś je, obcy, wydarł mi i zagarnął! W boleści oszalałej stary człowiek cisnął papiery Ryszarda Nienaskiego w głąb szafy. Ze szlochem bezsilnym, z głuchem stękaniem upadł na kolana przy drzwiczkach.


Niewesołe było życie młodego Jasiołda od chwili przewiezienia porucznika Śnicy do szpitala. Pani Celina spędzała każdą chwilę, wolną od pielęgnowania dziecka, przy boku chorego męża. Biegła do szpitala rano i nad wieczorem, a nieraz dopiero późno w nocy wracała do domu. Nieszczęśliwy sąsiad z górki słyszał każde jej wyjście, czekał na każdy powrót, tłukąc się z kąta w kąt po swym pokoju. Długie były godziny wyczekiwania znajomego odgłosu kroków na kamieniach dziedzińca, na wiadome skrzypnięcie drzwi wejściowych. Żmija niecierpliwego utęsknienia wiła się około trzewiów wewnętrznych, a każde drgnięcie i obrót jej przegubów zaznaczało się głuchem westchnieniem. Nieprzerwane ćmienie ślepego bólu, a w pośród niego narywający w głębi jestestwa skir beznadziejności, — zamroczyło młodemu świat i przemieniło go w pustynię. Nie widział ludzi, domów, sklepów i ich świateł. Obojętne dlań były ideje i wypadki. Wiedział o nich dobrze, lecz ich istota i życie nie mogły się przedostać do jego serca. Serce było jak gdyby obce w piersiach, — cudza, wprawiona substancya. Nic jego niedoli uśmierzyć nie mogło. Ani jedna pociecha nie mogła do niego znaleźć dostępu. Najbardziej wstrząsające wieści były, jakby łoskoty zewnętrzne i huki tępe dla przygłuchych uszu: nie mogły przerwać nielogicznej logiki doskonałych wywodów wewnętrznego cierpienia. Ono żyło samo własnem swojem życiem, przedziwnie skonstruowane i rozmaite, tworzące zamknięty świat i formę, kształtując swą własną istność, podobne do postaci i fenomenów życia płodu tajemniczego, który się począł w mrokach jestestwa.
Nieraz Jasiołd, posłyszawszy, że pani Celina wybiera się iść do szpitala, cichaczem ją śledził, ulegając idyotycznemu złudzeniu, martwo urodzonej nadziei, że może dziś właśnie nie tam skieruje kroki. Czaił się za drzewami plantacyj, biegł i przystawał, wtulał się w bramy i sadził na oślep, z oczyma pękającemi od złudnej nadziei, że ona zawróci w którąś ulicę, że nie pójdzie tam, dokąd codzień zmierza. A gdy czarna jej postać znikała we framugach drzwi uniwersyteckich, wlókł się do swej roboty, jak skazaniec na szafot, dźwigając na rękach i na nogach tysiącpudowe, a niewidzialne dla nikogo kajdany rozpaczy. Oczy jego zasłane były łzami, w których strugach błąkała się czarująca, jasnowłosa głowa. W mrocznych salach legionowej intendentury, gdzie miał zajęcie pisarskie, często przebierał rewolwery, dopasowywał do nich kule. Swym niewidzącym, oślepłym wzrokiem patrzał w ślepą dziurę małej lufy browninga. Mierziło go jadło i napój. Nienawistne się stało ludzkie towarzystwo i rozmowa z kolegami. Coś nieuchwytne, mgliste, jedno jedyne, — powab przygładzonych włosów nad białem czołem, wdzięk postaci, niejasna, nieokreślona nadobność, pochłonęła wszystko i jedynie była widzialna w tym wielkim mroku. Przypomnienie, — głos tego samego brzmienia, szelest do umiłowanego podobny, kształt w oddali czyjejś postaci, tamten w ruchu naśladujący, szum drzew jesieni, żywy świadek uczuć na śmierć skazanych — potrącał duszę w nicość głuchych stanów zatracenia. Cała jego istota omdlewać się zdawała na wspomnienie subtelnej gracyi ruchów, przechyleń kibici, gestów rąk, spojrzeń, uśmiechów, radosnych okrzyków i smutnych zamyśleń. Był w tem zagłębieniu się w ułudny obraz wieczysty podziw i nigdy niewyczerpana rozkosz wwiadywania się, sekretnego śledztwa, stały niedosyt nieskończonością odcieni upojenia, nigdy niepełna miara czystej rozkoszy, aż do utraty zmysłów. Tak niegdyś, we wczesnem dzieciństwie, zastanawiało go, dziwiło, wstrząsało i prowadziło aż do stanu uwielbienia czarodziejstwo rozkwitłych ponsowych i cielistych róż w ogrodach Łukowa. Nie rozumiał tych uczuć i w szczególniejszy sposób wstydził się ich przed samym sobą. Rosły w nim i bytowały, stając się składową częścią jego istoty. Teraz tęsknota, doprowadzająca do omdlenia, zasłaniająca świat i ludzi, wciąż popychała jego oczy i myśli w jednę stronę. W tej stronie świeciło słońce i rozlany był szczególny zapach. Gdziekolwiek pani Śnicowa postawiła stopę, było miejsce świetliste. Widać było w ulicach każdy sklep, w którym coś kupowała. Miły stawał się człowiek, z którym zamieniła wyraz obojętny...
Od chwili wyjazdu pana Granowskiego stan depresyi moralnej wzmógł się i zaostrzył. Starszy pan jakoś trzymał w ryzach uczucia młodzieńca. Teraz patrzano na Jasiołda w biurach intendentury, jak na protegowanego bez protektora i jak na „dekownika“, który szuka bezpiecznego schowka w kramach wojskowych. Jasiołd widział to wszystko, — a czuł, jak przez sen. Nie stać go było nawet na uśmiech pogardy. Żałował potrosze pana Granowskiego. Nie dlatego, żeby pragnął mieć go za powiernika, lecz że doświadczony i opatentowany cynizm starego pana był jakąś siłą, czemś w rodzaju dźwigara wśród tej bezsiły. Zresztą ten człowiek mówił rzeczy odmienne, zimno zdecydowane, nie miał w sobie połowiczności. Teraz, gdy go nie było, Jasiołd został sam, jak zapomniany badyl w jesiennem polu. Właściwie, — był znowu sam, gdyż samotność była jego stanem przyrodzonym. Był niby to jednostką gromadzką, karnym uczniem, posłusznym żołnierzem, wreszcie pospolitym robotnikiem i funkcyonaryuszem w biurze. Naprawdę, żył w odludziu, wiecznie zosobna, jakoś na zewnątrz od koleżeńskiego zespołu, choć w nim, jako najlepszy kolega, przebywał. Dopiero pani Celina i ów pan Granowski przybliżyli go do ludzi. Niestety, — zbliżenie duchowe do pani Śnicowej naraz, od przybycia samego męża, przemieniło się w klęskę... Pan Granowski gdzieś znikł. Gdyby zaś nie był znikł, młody Jasiołd byłby się może dowiedział, co znaczyło zbliżenie się ludzkie, braterskie, niemal ojcowskie tego człowieka...
Koledzy ze „wschodniego“ batalionu krzywem okiem patrzyli na krok Jasiołda, na jego zajęcia w intendenturze, przebywanie w towarzystwie „enkaenowców“ i porzucenie pracy w cegielni. Poczytywali go, jeśli nie za odstępcę, to za typ słaby, bez charakteru. Niektórzy rzucali sąsiadom na ucho, jako charakterystykę Jasiołda, określenie: — „karyerowicz“...
Jasiołd i to odczuwał dokładnie. Dowodzenia pana Granowskiego, ciągłe przebywanie wśród przygotowań do walk z Moskalami w sklepionych izbach intendentury, wieści, nadchodzące „z frontu“ legionu zachodniego, a nadewszystko atmosfera ogólna — oddziaływały potrosze na imaginacyę i nastrój młodego człowieka. Nie do tego jednak stopnia, żeby się miał wyprzeć idei swych towarzyszów. Tkwił duchowo w zespole tych współbraci, lecz smutek wewnętrzny poganiał go w przeciwną stronę. Pewnego dnia, — już w grudniu, — gdy szedł, jak detektyw, za panią Celiną, biegnącą do męża, wiatr wyhuczał nad jego głową, w konarach drzew decyzyę. W istocie tak było: wiatr wyhuczał... Tegoż jeszcze popołudnia Jasiołd zgłosił się, jako ochotnik, do piechoty legionowej, został wciągnięty na listę, dostał kartę wojskową, wdział na się szary strzelecki przyodziewek w intendenturze. Zaraz począł chodzić na mustrę. Jeszcze dwa, trzy dni nocował „na górce“. Pocichu wchodził, pocichu wychodził. Żegnał się ze swoim kątem, z przeżytemi uczuciami. Ostatnie trzy dni... Ostatnie dwa dni... Już pojutrze! Już jutro! Ostatnia wreszcie zeszła noc... Och, jakież słowo wyrazić zdoła żal, wypełniający po brzegi jej ciemną czarę? Któż wypowie zemdlenie młodego serca? Któż zdoła wysłowić podźwignienie go przez wolę, która z nieustraszoną decyzyą patrzy w nadchodzące wygnanie?
Rano młody żołnierz miał już iść do koszar na stałe i wraz z „pułkiem“ swym wyruszyć niezwłocznie „na linię, w pole“. Przed niewesołem jutrem zeszedł na dół pożegnać panią Śnicową i wyrazić jej wdzięczność za wszystko dobro, które mu wyświadczyła. Wsunął się do przyciemnej kuchenki i poprosił służącą, żeby powiedziała pani o jego przybyciu. Pani Celina była jeszcze w rannym szlafroku i z włosami byle jak związanemi w węzeł na tyle głowy. Trochę zdumiona, wśród swoich udręczeń z racyi choroby męża, tą ranną wizytą, otworzyła drzwi do kuchenki i zawołała sąsiada do pierwszego pokoju. Na widok jego munduru wydała lekki okrzyk, stłumiony lękliwy okrzyk. Zadrżało serce Jasiołda. Ucho jego dosłyszało w tym cichym okrzyku odgłos wewnętrznej trwogi. Zdawało mu się, przyśniło mu się, przywidziało mu się, że to on sam taki wydał jęk nad swoją niedolą, że to jego własne w tamtych ustach ozwało się westchnienie. Oczy pani Celiny zaszły tumanem, jakby zaniewidziały. Wargi jej drgnęły i pobladły. Stała przed swym gościem z obwisłemi rękami. Nie powitała go, ani zadała pytania, czemu się ubrał w ten mundur. Jasiołd nie tłómaczył jej swego postępku. Chciał coś powiedzieć, ale mu się oczywistą rzeczą wydało, że przecie ona i tak wszystko wie. Wiedzieli przecie obydwoje i tak wszystko a wszystko. Trudno orzec, dlaczego i wskutek jakiego zuchwalstwa podniósł oczy aż do najwyższej wysokości, która dlań na ziemskim padole istniała, aż do oczu pani Celiny. Zaczął patrzeć w jej oczy, patrzeć z głębi swych ciemnych nocy, z za nieudźwignionej tęsknoty swych ciężkich dni. Nieziemskiego doznał szczęścia, gdy oczy jej pojęły mowę jego oczu, gdy zatonęły w jego oczach na nieskończoną jednostkę czasu. Uśmiech szczęśliwy razem i żałosny wypłynął na jej usta. Myśl jakaś przeraźliwa sfałdowała jej czoło. Uczucie niewiadome, — wstyd czy boleść, szalony gniew, czy obłąkana rozwaga, falą czerwoną przepłynęła przez lica. Z oczyma zatopionemi w oczach przetrwali oboje moment swój niewysłowiony, pierwszy i ostatni w życiu, jeden jedyny. Powiedzieli oczyma wszystko, wyraźniej, niż słowy i uczynkiem, o rozkoszy wzajemnego upodobania w sobie, wstąpili w dusze swe i oddali sobie, — dusza duszy, — uścisk pozdrowienia i uśmiech pożegnania, pocałunek ducha duchowi w wieczystem rozłączeniu. Zdawało im się wtedy, że, objąwszy się, płyną samowtór, kiedyś, po wiekach wieków, gdzieś u Boga w niebie... Szczęście wstąpiło do serca Jasiołda i szczęście wstąpiło do serca pani Celiny w tej minucie gorzkiego rozstania. Dowiedzieli się prawdy i w bezsłownem milczeniu zaprzysięgli się na tę prawdę przed jakąś wszechmocną siłą. Wszystko inne stało się nieważne i drugorzędne. Nasycili jeszcze spojrzenie spojrzeniem, cichy uśmiech cichym uśmiechem, podali sobie ręce i rozstali się.
Właśnie służąca Wikcia wbiegła do pokoju, żeby wydobyć z łóżeczka małego Stasia, który się zbudził i rozkrzyczał. Jasiołd rzekł z ukłonem:
— Nie będę przeszkadzał. Pewnie pani będzie gotować mleko dla małego.
— A tak. Ale to przecie jeszcze czas.
— Ja się spieszę, bo mam stanąć w koszarach o dziewiątej. Jutro rano wyruszamy.
— Jutro rano!... Dokąd?
— Nie wiem, proszę pani... Dokądś, na linię. Coś mówią, że nad Nidę, w stronę Pińczowa.
— Kiedyż pan znowu będzie w Krakowie?
— Gdybym to wiedział...
— Proszę o nas pamiętać, gdy pan przyjedzie.
— Będę pamiętał! A proszę pozdrowić ode mnie porucznika Śnicę.
— Dziękuję panu.
— No, to już idę. Cześć!
— Żegnam pana...


Sprawa tak codzienna i prosta, jak rozstanie się zakochanego młodzieńca z piękną mężatką, stała się przecież wielkiem nieszczęściem Jasiołda. W koszarach, w wagonie kolejowym, w marszu, w obozie, wszędzie, gdziekolwiek był, przymierał z żalu. Żył jakby w chmurze bezkształtnej, bezbrzeżnej, pełnej niewysłowionej odmiany. Musiał bez przerwy, biernie uważać, jak żal kąsa mu duszę. Wszystkie zdarzenia mijały, ni to obrazy snu bez początku i końca. W ciągu tygodnia leżenia nad Nidą, podczas srogiej i ostrej zimy, w okopach legionów, — tęsknił za panią Celiną. Obraz jej żywy oddalał się coraz bardziej, a żal, przeciwnie, zbliżał się i powiększał. Ciężka a subtelna żądza, niejasne, pachnące dobro, które było nią samą w jego duszy, zamykało się wszystko w najdroższem jej imieniu. Czasem do zapamiętanej piękności, odrębnego bytu, który był wcielony w głębinie jego duszy, przebiła się z zewnątrz melodya i słowa jakowejś pieśni, a w jej kantylenę spływały tajemniczo ciemne fale wewnętrznego smutku. Czasem uczulanie, uświadomienie sobie ogromu utraconego dobra, stawało się nie do zniesienia. Jak natężona i nie dająca się utrzymać sprężyna, wybuchała żądza śmierci. Śmierć mogła być jedynym lekiem na wewnętrzny ucisk, któremu wola nie mogła rady. To śmieszne pożądanie straszliwego zjawiska było zupełną o niem niewiedzą. Jasiołd nie chciał już nigdy zobaczyć pani Celiny, ani nie pragnął rozmawiać z nią, bawić się i zamierać w obopólnym uśmiechu. Wiedział wszystko, co wiedzieć należało, że ona jest cudzą żoną, uczciwą mężatką, szlachetną matką. Rozumiał, że uczucia jego głupie i śmieszne. Ale nie mógł zapomnieć tego momentu, gdy przez niebiańską chwilę patrzyli w swe oczy. Zatapiał się całą duszą w to zdarzenie i kołysał się na skrzydłach szczęścia. Nic nie było w stanie wydrzeć mu rajskiej rozkoszy tego wspomnienia. Wiedział, że chwila taka już nie powtórzy się nigdy i nawet nie marzył o tem, żeby się powtórzyła. To też chciał sobie po prostu umrzeć z tą chwilą w sercu.

Bezcenne, a wiecznie żywotwórcze w jego duszy wspomnienie było bez przerwy napastowane przez nieznośne obrazy. Widział panią Celinę w objęciach Śnicy, przebywał, jako niemy świadek, przy łożu jej sypialni. Patrzał oczyma rozpalonemi, które pękały z rozpaczy na wszystko, co się tam działo. Zewsząd i ze wszystkiego biły nań te widoki i obrazy. Z książek, które czasami zabłąkały się do rowów strzeleckich, z rozmów, z wszetecznych śpiewek, a wreszcie ze wszelkich fenomenów życia. Było to szczególne zjawisko, — zapewne skutek złudzenia, a niemniej przecie pewnik niemal matematyczny, — iż Jasiołd dostrzegał wszędzie ścisły i jasny związek ze swą miłością. Jeżeli czytał książkę, spotykał na jej stronicach sytuacye, wyrazy, zdania, uwagi, dowody, niemal dokumenty, zahaczające się o jego wewnętrzną sprawę, — najczęściej napastliwie, drwiąco i podle osądzające jego wewnętrzne uczucie. Nieraz musiał precz cisnąć ciekawą książkę, gdyż drżał, że wyczyta na stronicach jej, dotąd jeszcze niepoznanych, jakieś oskarżenie, czy wyrok nie do zniesienia. Te książki, dziwne baśnie, nieprzerwane plotki o życiu rodzaju ludzkiego, zdawały się od dawien dawna doskonale wiedzieć o jego przygodzie duchowej i o wszystkiem, co taił wewnątrz siebie. To samo było z kolegami, którym kufel patrzał z oczu, a dziewka była pierwszym i jedynym tematem rozmowy. Ich zwierzenia i przypowiastki, zawsze odarte ze wstydu, brutalne, ohydne, bestyalskie, — ciągła gwara o burdelach, kurwach, pogwałceniach, o francy i tryprze, a wszystko wyrażone w sposób nadzwyczaj swawolny, dowcipny, cyniczny, żołnierski, kawalerski, chamski, — zdawały się bez przerwy szydzić, drwić, natrząsać się z głupiej jego miłości. I ci wszyscy, widziało się, doskonale wiedzą, co się dzieje w duszy głuptasa, samotnego naiwnika, który jeszcze nigdy nietylko nie gwałcił, nietylko nie posiadał, lecz nawet nie całował kobiety w czerwone jej usta. Samo poziome, pospolite, codzienne życie milionami swoich przejawów wtrącało się do wewnętrznej świątyni, do tamtej niedostępnej zakrystyi, do jednej, krótkiej chwili serca. Mnóstwem zelżywych podobieństw, nauczających przykładów i szyderczych potępień napastowało tę chwilę, usiłując zniweczyć ją i wytracić z pamięci. Stokroć podchodził ów wróg czarującego wspomnienia i pokazywał w szelmowskiem swem lustrze wszetecznictwo uciech tejże pani Celiny, — naturalne, pospolite, codzienne jej życie, życie normalnej, zdrowej, oficerskiej żony. Małe się stawało wspomnienie chwili pożegnania, nikłe i niedostrzegalne, jak ziarnko szaleju. Osaczało je podejrzenie, czy aby była ta chwila naprawdę? Czy aby nie była złudzeniem obłędu? Czy to wszystko nie było w pamiętnym śnie, wędrówce niebyłej po węgierskim kraju? Lecz wtedy pod przymkniętemi powiekami ukazywały się lazurowe oczy i łaskawy uśmiech płynął w ciemnem przestworzu. Tonący w morzu tęsknoty przywierał oczyma do tego widziadła i wszystką siłą wyobraźni pozywał je ku sobie. Umacniał je w swem sercu, jak rozbitek, który dotyka stopą lądu. Głęboko miłował niebiańskie swoje widziadło naprzekór wszelkiej zewnętrznej przeszkodzie i napaści. Patrzał zawsze w południową stronę, w niebo Krakowa. Wzrok jego widział tę jedynie stronę nieba i tam płynące obłoki. Ręce, nogi tam, zdawało się, zostały, serce tylko tam biło. Stąd, gdzie w istocie leżał w rowie i chodził na zwiady, uciekało z piersi na zewnątrz, daleko — daleko. Mimo takiego wewnętrznego nastroju, Jasiołd mężnie, dziarsko i wytrwale zdążał pochodzistą drogą wojenną. Zbyt często wszakże w tym czasie, co i dawniej już mu się dość obficie przytrafiało, spluwał rano nie flegmą, lecz czystą krwią. Poty go coraz bardziej po nocach oblewały i dziwne nieraz osłabienie zginało nogi i przeszkadzało w marszu. Krył się z tem przed kolegami, jakby z oznaką tchórzostwa, lub mazgajstwa, nadrabiał w marszu sztuczną tężyzną łydek i brawurą kroku, starał się być pierwszym w wytrzymałości na zmęczenie, brać najtęższych koniów w nieprzerwalności chodu.


W pierwszych dniach lutego szeregowiec Jasiołd wysłany został nocną porą wraz z innymi na patrolowanie. Wyszli z okopów, przebyli po lodach szerokie rozlewisko rzeki i podsunęli się szczęśliwie pod same okopy moskiewskie. W powrocie, wykonawszy pilnie lecenie, zaplątali się w walkę. Większy oddział nieprzyjacielski dopadł ich, usiłował otoczyć i zabrać do niewoli. Legioniści uderzyli bagnetami zaciekle i z taką brawurą, że zdołali się przebić. Nie wszyscy. Jasiołd, obsaczony przez kilku Moskali, bronił się do upadłego. Godząc weń ze wszech stron, żołnierze moskiewscy wołali.
Brosaj orużje, szczenok! Brosaj! Ej, ty, szczenok!
Znając język rosyjski, młody piechur dotknięty został do żywego zelżywem przezwiskiem „szczeniaka“. To też postanowił krwawo zmyć zniewagę. Uderzył w nich z szalonym impetem, w uniesieniu rozkoszy pierwszej walki. Ale pchnięty kilkakroć i z wielu stron, uderzony kolbami w głowę, stracił przytomność i runął na ziemię.


Słychać było wciąż w Debrzach za dnia i w nocy tępe łoskoty, idące ziemią. Ludzie ze wschodu, zdala jechali w popłochu obładowanemi furami, lub ciągnęli piechotą, pod przymusem, popędzając krowiny i szkapska, a na plecach dźwigając toboły. Trwoga padała na wsie i dwory, gdyż łoskot zbliżał się, wyraźniał, przeradzał w oddzielne huki. Raz wraz ktoś przybywał z wieścią przeraźliwą, raz wraz padał rozkaz wojskowych władz austryackich. Właściciele Debrzów zabierali się do ucieczki, gdy wieści nadchodziły coraz groźniejsze. Pochowano rzeczy cenne, zakopywano je w piwnicach, w ogrodzie, wywożono co najdroższe na zachód i umieszczano u znajomych i krewnych.
Pan Granowski wszystkich uspokajał, pocieszał i wyprawiał trwożliwych do Krakowa i do „Widnia“. Sam był dobrej myśli i wesołego usposobienia. Bawiła go żywa wędrówka obywateli. Obserwował sobie z pewną satysfakcyą to interesujące widowisko. Nikomu nic nie mówiąc, miał swe najniezbędniejsze manatki spakowane w wielkiej walizie i szykował się w tym rynsztunku do stawienia czoła wrogowi, do „mężnego zachowania się w obliczu nieprzyjaciela“. Krewni, którzy go u siebie gościli, ludzie wiekowi, postanowili wyjechać do dzieci i wnuków, mieszkających w okolicach Krakowa. Tym sposobem Debrze, wraz ze wszystkiem, co zawierały, miały de facto przejść we władanie gościa-kuzyna. Dwór opustoszał. Zostali folwarczni służący i jeden tylko najstarszy lokaj, emeryt. Ten byłby dla swych chlebodawców ciężarem w drodze i przymusowej gościnie, to też otrzymał rozkaz obsługiwania ostatniego we dworze „jaśnie pana“. Wrażeń w Debrzach nie brakowało. Najpierw przewalać się poczęły przez rozdół Wisłoka wojska austryackie w odwrocie, oddziały wszelkiej broni. Szli w porządku, staczając na przeciwległym płaskowyżu zażarte walki z następującymi Moskalami. Pewnego wieczora wpadł do dworu jeździec na koniu, oficer austryacki, Polak, sąsiad z dalszej okolicy, zmoknięty i zachlastany błotem po bączek czapki, i rzucił wiadomość, że na polach debrzowskich prawdopodobnie wybuchnie bitwa, więc kryć się i umykać, kto żyw. Pan Granowski dosyć flegmatycznie powziął tę wiadomość. Uzbrojony w świetną lornetkę, zjadłszy, jak zazwyczaj, doskonałe śniadanie, wszedł nazajutrz po owej zapowiedzi na schody jednego z donjon’ów, zasiadł pośrodku najwyższej izby i, mając okna na wschód i na zachód, czekał na bieg wydarzeń. Jednak na wschodzie i zachodzie leżała pustka i nuda pól zimowych, zlekka śniegiem przyjętych, porysowanych w zagony, zginające się symetrycznie. Martwota ziewała w tych przestworach, jak zawsze. Las twardą, spokojną ramą obejmował codzienny, niemy obraz. Obserwator zdrzemnął się nawet, mimo wczesnej pory, w postawie siedzącej i miał zamiar opuścić swój punkt wywiadowczy dla przybrania wygodniejszej pozy na dole. Ale oto błysk jeden, drugi i trzeci przeleciał wskroś spokojnego, leśnego błękitu. Wnet potem huk gromowy — raz-raz! I znowu, znowu zmieszany grzmot wielokrotny, to pojedynczymi, to częstotliwymi ciosami rozwalać się zdawał nudę i ciszę zagonów. Jakieś podświadome, zaskórne czucia, czy pradawne przyzwyczajenie wrażeń, złączyły się we wniosek: — burza!... Zarazem po drugiej stronie rzeczki, co pan Granowski stwierdził, rzuciwszy okiem w przeciwległe okno, w zaroślach jałowcowych, pokrywających dalekie garby pagórków, dały się słyszeć takie same łoskoty, tylko częstsze i bardziej ogłuszające. Niemal jednocześnie tynk z rogu sufitu i jednej ze ścian izdebki wielkim płatem grzmotnął na podłogę, zasypując i dotkliwie tłukąc obserwatora. W wiązaniach wieżycy coś srogo zatrzeszczało. Okno, zwrócone na stronę rzeki, wypadło całkowicie z futryn, jak gdyby je stary dom, po potężnem kaszlnięciu, wypluł z wieloletniej osady. Gdzieś, w głębi dworu, rozległ się krzyk przeraźliwy. Pan Granowski poznał głos starego lokaja, Kaliksta. Już wtedy ostrożnie złaził po zewnętrznych schodach, które się chwiały nie wiedzieć dlaczego, jakby z powszechnego strachu. Zanim jednak stanął na ziemi twardej, zrozumiał, że nie strach był przyczyną dreszczu schodów. Jakaś siła piekielna runęła w wieżę. Drewniane wiązadła, krokwie, bonty, ściany, drzwi, okna, schody, tynk i mnóstwo próchna, — wszystko runęło dookoła pana Granowskiego, strącając go z nóg i tłukąc porządnie. Przez jakiś czas starszy pan leżał na ziemi, nie bardzo wiedząc, co się z nim stało. Ale ktoś go podźwignął, ktoś gadał do niego wśród nieustannych łoskotów gromu.
— Kalikst, to ty? — spytał pan Granowski, czując, że już nie leży, lecz stoi, a nawet idzie, mogąc poruszać swobodnie rękami i nogami.
— Jaśnie panie! W nogi! W nogi!
— A łatwo ci tam paplać — w nogi! Ledwie się mogę poruszać... Czekajno... Otrzep mię!...
— Jaśnie panie! Co pary w gnatach!
— Po jakiemu ty do mnie gadasz?... Ale też spróchniałe te wasze wieże, niechże was nie znam! Stało to nieraz na wietrze i deszczu, na burzach i zawiejach, a samo próchno. Tylko dmuchnęli teraz i zleciałem aż na sam dół.
— Bitwa, jaśnie panie. Straszna bitwa!
— Masz zupełną racyę. Coś takiego, w istocie...
— Uciekajmy!
— Kpisz, czy co? W którą stronę? Dokądże mam uciekać? Ze wszystkich stron strzelają. Chodź ze mną do pokojów!
— Nie pójdę, jaśnie panie! Nie pójdę!
— Czemu, sługo?
— Wszystko się wali! Boję się!
— No, to czekaj tu na mnie! Zaraz wrócę.
Pan Granowski ze spokojem wszedł do dworu po schodach ganku od strony ogrodu. Ale już w sali jadalnej spostrzegł, że portrety przodków pospadały ze ścian i w swych złamanych ramach zagradzają drogę. Przez chwilę na odwrocie jednego z tych płócien obserwował z uśmiechem litości nazwisko współczesnego malarza, który odrabiał ów autentyczny konterfekt. Później pan Granowski wszedł do swego pokoju. Tu ujął w rękę skórzany sak podróżny, pled i zarzucił na ramiona gruby płaszcz syberynowy. Przez chwilę rozmyślał, wahał się i zastanawiał głęboko. Wreszcie otworzył mahoniową szafkę, wyjął plik papierów Nienaskiego i wrzucił go do wnętrza walizki! Uczynił to na skutek obawy, iż w tych papierach mógłby być jakiś projekt, czy szkic późniejszego testamentu przedśmiertnego, jakaś wskazówka, lub wzmianka, która mogłaby wpaść w ręce niepożądane przy rabunku dworu. Przez główny salon wyszedł do sieni. Ale zaledwie tam stanął, nagły prąd powietrza rzucił go na ścianę przeciwległą. Szklane drzwi na ganek rozwaliły się na ściężaj i olbrzymie gałęzie, niby miotła kolosalnych rozmiarów, wepchnęły się i zagrodziły wyjście. Pan Granowski nie mógł zrozumieć, co się stało. Ostrożnie wybrnął z pomiędzy suchych prętów i witek, zeszedł po stopniach przedsionka, usuwając nagie gałązki, i spostrzegł, że to wielki konar białego klonu, starca, od wielu lat osłaniającego dach dworu w Debrzach, ścięty jakby olbrzymią siekierą, runął u drzwi wejściowych. W głębi podwórca stał lokaj Kalikst z rozdziawioną gębą i załamanemi rękoma. Spostrzegłszy pana Granowskiego, począł coś pokazywać na dachu dworskim. Była to olbrzymia dziura, wyrwana w obudwu, południowej i północnej, połaciach dachu. Przez ten otwór widać było na wylot blady błękit nieba. Wieża z prawej strony, w której tak jeszcze niedawno pan Granowski zamierzał czynić spostrzeżenia, swój kopulasty dach doszczętnie straciła, a z rozwalonego jej kadłuba sterczały jakoweś spróchniałe kije i gnaty belek. Na drugiej wieży zardzewiała, blaszana chorągiewka przeraźliwie skwierczała, kręcąc się w kółko, jak podczas najsroższej, letniej burzy, co słychać było wyraźnie w przerwach między jednym a drugim grzmotem bateryj armatnich. Raz wraz dookoła dwu postrzegaczów gwizdały i furczały jakieś pociski, latały w powietrzu bryzgi żelaznych czerepów. Obadwaj byli tak pochłonięci widokiem ruiny starego dworu, iż z tych brzęków i gwizdań nie mogli sobie zdać sprawy. Nadewszystko stary lokaj, Kalikst, zwany zgrubiale Kaloszem, albo zdrobniale Kaluniem. Spędził w „pałacu“ całe niemal życie. Tu się uczył misteryów „wielkiego“ i „małego“ obsługiwania. Tu we czci, jeżeli nie duchowej, to cielesnej, sprawował codzienne i conocne swe urzędowanie, którego się wyuczył, jak wiewiórka biegu w kole... A oto teraz patrzał na ruinę w ciągu jednego kwadransa wszystkiego, co przywykł poczytywać za niewzruszoną na wieki potęgę. To też Kalunio chwytał się za głowę i coś bełkotał, razem modlitwy i przekleństwa, prośby i groźby. Co innego czuł pan Granowski. Tego niemal bawiło nowe widowisko. Złowroga postać szczytnej uciechy przejmowała go na widok drżenia ścian dworu od niewidzialnych ciosów. Z satysfakcyą patrzał, jak jeden ze starych kominów rozprysł się literalnie w okruszyny, w drobny pył, — gdy dzwoniły szyby okien i darły się połacie dachu, niby włókniste łachmany. Kalikst opatrzył się pierwszy:
— Jaśnie panie! To kule tak gwiżdżą!
— Tak myślisz?
— Kule!
— No, więc co?
— Uciekajmy!
— A ba! Owszem! Tylko — dokąd?
— A gdzie jaśnie pan każe, to umykajmy, aby ino stąd.
— „Każe“? Nie, kochaneczku, dowcipny Kaluniu. To ty każ!
— Ja nie wiem!
— „Nie wiesz“? Doprawdy? A widzisz... Rozkazuj! Ja będę słuchał. Obaczno, jak to łatwo być panem, jakie to głupstwo rozkazywać. Rozkazuj mi, z łaski swojej, miły Kaluniu!
— Nie kazywałem do tej pory, tylo, com słuchał, to i teraz nie moja rzecz komandować.
— A ja ci właśnie komanduję, żebyś rozkazy dawał. No, jazda! Komanduj!
Kalikst cichcem i sprawnie dał nura w chrósty starego ogrodu. Ale nagie krzaki i pręty niewielką stanowiły osłonę przed gwiżdżącemi kulami. Jak niezliczone stado os, świstały pociski. Jeden z nich dosięgnął Kaliksta. Stary lokaj jęknął, począł oglądać swe nogi, chwytać się za łydki, utykać, kląć, płakać. Z nogawicy jego drelichowych portcząt zaczęła zrazu ciec, kapać, wreszcie chlustać żywa krew.
— Farbujesz, niezdaro! — krzyknął z oburzeniem pan Granowski.
— Koniec mój, widać, jaśnie panie... — mówił blady Kalikst, przyspieszając kroku.
— Co mię tam straszysz! Dymajmy!
— Jezusie, Marya! Ratuj, Panie Boże...
Dobiegli naoślep, nie wiedząc zgoła, w jakim dążą kierunku, do ruin starego zamczyska i wąwozu zwanego Końskim Padołem. Instynktowym ruchem, jak lisy przed pościgiem ogarów do nory, wśliznęli się do pierwszej pieczary podziemnej. Radość! Śmiali się obadwaj. Tu byli bezpieczni. Słyszeli huk wystrzałów coraz bliższy i wyraźniejszy, wzmagający się, potworny w swem rozpętaniu, lecz byli zabezpieczeni od samego ołowiu i bryzgów żelaza. Czasami tylko przed wylotem piwnicy zionęło nagłym miotem roztrącone powietrze. Kalikst przysiadł na ziemi i jął uroczyście ściągać spodnie. Jaśnie pan, pochylony nad nim, przyglądał się tej jego czynności. Okazało się, że pod nędznym drelichem nie było płótna. Wylazły nagie, chude, brudne gnaty lokajskie przed jaśnie wielmożne oczy. Pan Granowski z niezadowoleniem pokiwał głową. Z okolicy pośladka sługi krew ciekła obficie. Nie było rady! Jaśnie pan magnackim ruchem zrzucił spodnie, zdjął buty i ściągnął kalesony. Wnet podarł je na szmaty i zabrał się do przewiązania rany Kaliksta. Powierzchowne badanie wykazało, że stary sługa miał w tylnej części dwie rany na przestrzał, więc jego mizerny organizm, na szczęście, nie zatrzymał kuli. Dało się krew zatamować mocnym uciskiem bandaża. Krwawienie cokolwiek ustało.
— Patrz, na coś ty mnie naraził, stary darmozjadzie!... — mówił pan Granowski po ukończeniu opatrunku.
— Jaśnie panie, do śmierci będę...
— Z gołemi łydkami stoję na mrozie i muszę twoje brudy nietylko z obrzydzeniem oglądać, ale jeszcze opatrywać.
— Dopraszam się łaski...
— Co mi tam z twoich dopraszań! Leż na ziemi spokojnie, nie rusz się! Żebyś mi już nie krwawił, bo nie mam chęci znowu się w twojej farbie mazać!
Patrząc na Kalunia, posłusznie spełniającego jego rozkaz, pan Granowski przypomniał sobie chwilę, kiedy zjechawszy w jesieni do Debrzów, zobaczył tego sługę, jako pierwszą osobę, spotykającą go w progach domu. Witał go wtedy pieszczotliwem pogłaskaniem po twarzy i dobrem wielkopańskiem słowem:
— Jak się masz, stary idyoto!
— A to mię przecie jaśnie pan poznał... — z niemałą uciechą i roztkliwieniem uśmiechnął się wówczas Kalunio, wyszczerzając całą w obudwu szczękach obfitość spróchniałych zębów.
Teraz leżał na ziemi skulony i cichy, nasłuchując tylko bacznie na grzmoty i ryki zewnętrzne. Wśród tych głuchych uderzeń, które, jak łoskot wielkiej stępy, rozbijały wciąż niebo i ziemię, dawały się słyszeć rozpaczliwe krzyki ludzkie. Były tak straszne w swej nagiej zwierzęcości, że przerażały bardziej, niż dostojny huk armat. Darły się baby i wyły dzieci. Wrzaski te to się zbliżały, to oddalały od zamczyska. Nagle w otworze piwnicy stanęła kobieta z dzieckiem na ręku. Dwoje starszych tuliło się przy jej nogach. Kobieta jęczała jednym, nieprzerwanym skowytem, jakby kto z niej zdzierał skórę. Skóry z niej nie zdzierano, lecz wytaczano krew z dziewczyny, którą taszczyła za rękę. Dziecko całe, od stóp do głów, było umazane we krwi i zostawiało za sobą okrągłe, gęstniejące kałuże. Kalikst dźwignął się z ziemi i wyciągnął ręce do tego dziecka, żeby je opatrzeć. Ale uprzedził go pan Granowski. Ze wstrętem zakasał rękawy i ściągał z małego, folwarcznego brudasa przyodziewek, ażeby odkryć źródło krwawienia. Tymczasem w progi spelunki wbiegały raz wraz nowe osoby z wrzaskiem i kwikiem, zaiste nieludzkim. Wpadały baby z czworaków, oszalałe ze strachu, ciągnąc i niosąc dzieci. Przybiegali parobcy. Przywlókł się pisarz prowentowy z młodą żoną, wymalowaną i wyfiokowaną, w kolczykach, dyndających u uszu. Znalazła drogę do tej dziury nauczycielka ludowa ze wsi z kupą wylękłych dziewuch i chłopaków. Zajrzała tam żydówka, siedząca na komornem w najbliższej chałupie wiejskiej, bijąc się po głowie pięściami, targając łachmany i wrzeszcząc w niebogłosy jedno jedyne wciąż pytanie: gdzie są jej dzieci? Cały tłum bab, chłopów i dziatwy zapchał trzy jamy piwniczne. Cieplej, ale i smrodliwiej zrobiło się w podziemiu. Nikt o tem nie myślał wobec ciągłego huku armat, który potężniał coraz bardziej, wywierając się na równinę debrzowską ze wschodu i zachodu słońca. Wszyscy ci ludzie coś bełkotali, do siebie nawzajem i w próżnię, machali rękoma, tłukli się po norach, włażąc jedni na drugich, popychając się i szturchając w ciemności. Milioner, opatrzywszy jako tako postrzeloną dziewczynę, wciągnął spodnie na gołe nogi, zawinął się szczelnie w swój ciepły, obszerny płaszcz i próbował wysunąć nos z pieczary dla uniknięcia wyziewów, które ją napełniły. Ale o wydaleniu się na zewnątrz nie mogło być mowy. Pociski armatnie waliły w ogród, trzaskały raz wraz w kamienie podmurowań i śmigały przed samym otworem podziemia. Wielki dym wałęsał się między drzewami. Pan Granowski, narażając życie, wyjrzał z nory i zobaczył ogień. Paliły się zabudowania folwarczne. O tem od niechcenia, mimochodem, bąkali przybysze. Strzepnąwszy z niezadowoleniem palcami, starszy pan cofnął się do wnętrza. Minął pierwszą komorę i drugą, żeby zobaczyć, co się też dzieje w trzeciej. Tam względnie najmniej dawał się słyszeć huk strzałów i można było rozeznać ludzi, siedzących na ziemi. Niedostrzeżony przez nikogo, milioner przysiadł we framudze kamiennej, podparł głowę pięściami i zadumał się. Dokądże to, u licha, zabrnął! Gdzież jest w tej chwili? Czy to już aby nie sam, najostatniejszy kres? Katakumba? Grób murowany? Wszystko wywijało się jedno z drugiego, nienaturalne a pospolite, jak fenomeny pogrzebu. Kres? Nie! Nigdy! Zbyt mocno wierzył w swą gwiazdę. Nie tu jest miejsce jego zguby, wśród natłoku bab i chłopów! Otrząsnął się z dreszczów, które wałęsały się po jego grzbiecie, i postanowił rozrywać się widokiem bliźnich. Co też tu będą robili? O, dziwo! Nie modlili się, ani poddawali trwodze, lecz w najlepsze żarli się już, jak tam na powierzchni, żeby, widać, nie stracić wprawy. Na żonę pisarza, znaną panu Granowskiemu z plotek folwarcznych, jako osoba niezbyt westalskiego sposobu życia, ktoś z kąta szczekał dwuwierszykiem:

„Te kolczyki, co mam w uchu,
Zarobiłam na swym brzuchu“...

Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, milioner wypatrzył i poznał debrzowskiego paszkwilistę. Był to praktykant, kuternoga. Mąż zaczepionej uwodzicielki cisnął w napastnika niemniej swoistym dwuwierszem:

„Zamknij paszczę,
Bo ci naszczę!“

Parobczak, oparty plecami o ścianę, ryknął śmiechem, jakby kto w tem podziemiu wystrzelił z moździerza.
— A ty tu czego rżysz! — rzucił się na niego pisarz. — Chcesz rżeć, to rypaj na pastwisko!
— Chodź pan, panie pisarz, to i ja z tobą. Sam nie pójdę. Widzicie! Śmiać się człowiekowi nie wolno, jak się gęba ze śmiechu dre.
— Cicho tam! Zgoda! — warknął ktoś z kąta. — Śmierć w oczy zagląda, a te swarzyć się tu zeszły.
Pan Granowski, wpatrując się i wsłuchując z musu w gwar i sposób zachowania zgromadzonej czeladki, ujął po pewnym czasie osiągnięte rezultaty wrażeń w formułę ścisłą. Pomyślał, że cały ten zespół ludzki operuje umysłem, nie przekraczającym umysłu osła, i czuje sercem, nie rożnem od serca świni. Nie żywił też do tego stada ani o odrobinę więcej sympatyi, niż mógłby jej mieć na widok mieszkańców stajni, lub chlewa. Fizyczna, a jeszcze bardziej duchowa odraza, nieprzezwyciężona i wzmagająca się, do wszystkich wraz i każdego z osobna kazała mu odsunąć się jak najdalej. Rozumiał, że trzeba będzie opiekować się tem stadem ludzi, a nawet pomagać mu z wykalkulowanego właśnie, policyjnego, niejako, względu, ze zmysłu przystojności społecznej. W ciemni swej wnęki wciągnął na nogi dolną, wełnianą bieliznę, której parę egzemplarzy miał w swej walizce, wdział spodnie i znieruchomiał, zawinąwszy się szczelnie w gruby płaszcz, ażeby odzyskać zapas ciepła, utracony niedawno wskutek aktu przymusowego altruizmu. Miejsce, gdzie spoczywał, znajdowało się tuż obok środkowej kupy gruzu. Rozmyślał nad tem, czy też towarzysze niedoli domyślą się, że w tym kopczyku leży skarb niemały? Domyślą się zapewne. Będzie im tu za ciasno i za ciemno. Zechcą mieć więcej miejsca i powietrza. A może i nie... Przecie to Polacy i Żydowie którym nie wadzi ciasnota i brak powietrza. Rozmyślał także nad tem, czy nie uda się jakoś zapobiec rozgrabieniu „hopów“, w razie, jeśli ta banda nasyp rozkopie. Jakiegoby tu użyć podstępu, jakim figlem wystrychnąć na dudków miłe to sąsiedztwo? Na wszelki wypadek przywołał Kaliksta, rozesłał na pochyłości gruzu swój kosztowny pled i, z mniemaną pieczołowitością, na tem improwizowanem posłaniu ułożył starego sługę. Kalunio cmokał po rękach jaśnie pana, nie przeczuwając, że jest cerberem, broniącym dostępu do skarbów podziemnych. Ludzie, w trzech norach starego zamczyska zgromadzeni, poznawszy dostojną osobę z pałacu, nie zażywali tak już bezkarnie swobody języka. Na wzór Kaliksta zaczęto po kątach, na chustkach, szmatach i gałganach układać dzieci do snu, rozpościerano sukmany i chałaty i na nich, chłopskim porządkiem, to znaczy pokotem, układano się do leniwego spania. Ktoś bąknął, że wartoby wywiercić dziurę w sklepieniu, a na wzgóreczku, (kryjówce pieniędzy), rozpalić ognisko. Pan Granowski głosem i gestami suwerena, potomka hetmanów i senatorów, zabronił nawet myśleć o tem, gdyż nieprzyjaciel mógłby dym spostrzec i legowisko wytropić. Zaległo milczenie, przerywane chrapaniem, które, w przerwach od huku dział, dawało znać o niewinności dzieci i beztrosce parobków. Stare babska, klęcząc w najciemniejszym kącie, szeptały modlitwy. Żydówka w pierwszej komorze biegała w kółko, lamentując nieprzerwanym szlochem. Urwis w wystrzępionych portkach i ojcowskim kapeluszu, rozradowany tą całą historyą, jak gdyby mu darowano Debrze z przyległościami, wyściubiał co chwila łeb z dziury na zewnątrz i pędem wracał, niebaczny na tęgie, nietylko rodzicielskie, ale i sąsiedzkie, kułaki. Pan Granowski, jak na gentelmana przystało, spokojnie czekał na jakiś koniec tego wojennego kabaretu. Tłómaczył sobie, że to przecież nie może trwać zbyt długo. Strzelanina armatnia — bardzo dobrze. Ktoś jednak zwycięży, a ktoś ustąpi. „Nieprzyjaciel w popłochu tył poda“. „Wysunięte przednie straże planowo cofnięte zostaną bez przeszkody ze strony nieprzyjaciela“. Niepodobna przecie było przypuszczać, żeby na tym właśnie debrzowskim okólniku, między stodołami a czworakami, miała trwać wieczna bitwa, stałe „załamywanie się ataków nieprzyjaciela w ogniu dział przed naszemi wysuniętemi liniami“. Tymczasem na to się właśnie zanosiło. Huk armat był nie tak ciągły, natarczywy i częstotliwy, lecz trwał. Minęło południe i nadszedł wieczór. Swąd spalenizny rozwlókł się szeroko po dolinie Wisłoka, dym zajrzał do trzech pieczar i okrutną swą obecnością doniośł zgromadzonym o dokonywującem się zniszczeniu. Ów lekkomyślny dzieciak, z ciekawości wymykający się z nory, wrócił z wrzaskiem:
— Caluteńka wieś się pali!
Ludzie stłoczyli się u wyjścia z pieczar i w skostniałem przerażeniu oniemieli. Patrzyli na dziwowisko czerwonego odblasku, skaczące w pustem polu, poprzez otchłań nocy, jakby rachowało dalekie, nieruchome zagony. Naprzeciwko wzroku ludzi stał niemy las, który zgroza pożaru z ciemnej nocy wydobyła, i zdawał się, jako i ludzie, boleć oniemiałym zarysem swoim nad niepojętym w rodzinnem zakolu widokiem. Spokojny, suchy trzask pożaru dochodził aż do zamczyska. Ryk bydła, zamkniętego w oborach, i rżenie koni przejmowały serca ludzkie niewysłowionem przerażeniem. Daleki krzyk chłopski przeszył kiedyniekiedy odległość, łunę olbrzymią i same huki armatnie. Starsze dzieci zaczęły natarczywie dopominać się o jadło, młodsze darły się, nie zwracając uwagi na admonicye i razy niecierpliwych dłoni rodzicielskich. Ozdobna pani pisarzowa nienapróżno „suszyła zęby“ i szukała w ordynarnym tłumie, kogoby swemi wdziękami usidlić. Z nudów, czy z premedytacyą kokietki, poczęła rozczesywać wobec parobków i młokosów debrzowskich swe piękne włosy. W nocy, gdy pan Granowski u wejścia obserwował wraz z innymi łunę ognia, wśród głębokiej ciszy trzeciej pieczary, rozległ się nagle odgłos wściekłego szamotania się, sapania, jęków i razów. Pisarz prewentowy debrzowski, chude człeczę z żółtemi wąsidłami, wyleciało, jak z procy, z ostatniej do środkowej nory, — tu magnęło kilka kozłów, nakrywając się do cna nogami. Skoro tylko człowiek ten dźwignął się z pomiędzy kupy ludzi, których w swym upadku powywracał, — runął z powrotem do ostatniej piwnicy. Ale natychmiast dłońmi kawalerów z wielu stron sprany po pysku, wyleciał po wtóre, znowu nakrywając się nogami, charcząc i jęcząc. Chwilę leżał, zmasakrowany przez młodocianych zalotników, i wył w mokrą glinę, która mu gębę zalepiła. Gdy tak leżał, stanął nad nim ów chłopiec folwarczny, który się po trzech norach wciąż miotał, — z nową wieścią. Wieść ta zdawała się malca upajać, jak najtęższe wino. Szarpał pisarza za paltocinę i wykrzykiwał mu nad uchem:
— Panie pisarz! Panie! A wstajcież! Teraz ją Wicek zaczon trykać. Walek już z niej odlazł i poszedł spać. A teraz ją Wicek Sierpień tryka.
Pisarz na mokrej ziemi w kłąb zwinięty począł rękami umazanemi w glinie obcierać sobie skrwawioną twarz. Płacząc, jak małe dziecko, dźwignął się z ziemi i polazł znowu do trzeciej nory. Chłopak poskoczył przed nim i, niby życzliwy zwiastun, wypadł z radosną nowiną:
— Już i Sierpień układł się do spania. Szymański i Filipek wodzą się za łby. Ehe... Filip ją, widzi mi się, będzie trykał, bo Szymańskiego za grdykę dobrze trzyma... Panie pisarz! Filip! Filip!
Nad ranem zdało się ludziom, leżącym bliżej od otworu wejścia głównego do pieczar, iż widzą jakoweś cienie w rozdole rzeki i między chróstami. Cienie sunęły już to rzędem, już w pojedynkę, — były schylone, zgarbione, niektóre pełzające, jak szmaty ciemnej mgły. Chmury, przesłaniające światło księżyca, wlokły po ziemi czarne widma swoich postaci. Któż wie, czy przywidzenia nie były koszmarami snu, czy nie były cieniami chmur? Lecz oto ktoś w śmiertelnej trwodze poszepnął:
— Moskale!
Rozciekawiony tłum zwlókł się natychmiast z legowisk.
Daleko na pochyłości, dokąd sięgała jeszcze przygasająca łuna, ujrzeli wszyscy bezładny tłum ludzi, pełznących pod górę chyłkiem, na bałyku. Zalśniły W oczach lufy karabinów. Gdy ta gromada obcych żołnierzy dowlokła się do szczytu wzniesienia, rozległ się huk wystrzałów ręcznej broni i szczękający chargot karabinów maszynowych. Napastnicy, jak obłok rozpraszający się w górach, szybko tył podali i znikli w nizinie.
Pan Granowski przekonał się, że najsilniejsze, najbardziej wstrząsające wrażenia nie są w stanie pokonać konieczności snu. Rzucił tedy okiem wraz z innymi mieszkańcami dominium i wsi Debrze na perypetye „bitwy“, ale postanowił nie śledzić ich już dalej. Przysunął do siebie walizeczkę, otworzył ją w ciemności. Już poprzedniego dnia, wobec grozy sytuacyi, był we wszystko zaopatrzony. Teraz w sekrecie wyjadł część smacznego zapasiku: połowę pieczonego kurczęcia na zimno, jedną i drugą kromkę chleba z masłem, pociągnął z butelki tęgi łyk starego maślacza. Później zawinął się w swój obszerny płaszcz usunął Kalunia na sam koniec altruistycznie rozesłanego pleda, a sam zajął miejsce sługi. Głowę miał złożoną na szczycie wzniesienia, nogi wsunął pod jakąś posturę, która założyła bezprawny serwitut na jego pledzie, bez względu na prawdopodobną wędrówkę insektów, skulił się w sobie i twardo zasnął, jak na swem łożu florenckim. Obudził się późno, za dnia, gdy już wszyscy wstali i roili się w pieczarach, nieźle wyspany, ale z obrzydłemi ciągotami i łamaniem we wszystkich kościach szkieletu. Głód nie dawał spać tłumowi. Wszyscy rozprawiali o jadle. Dla zabezpieczenia wnętrza walizki od napaści zgłodniałego stada, jaśnie pan zorganizował wyprawę w celu przeszukania zgliszcz i wynalezienia zapasów żywności. Kilku parobków i smarkaczy ruszyło rezolutnie z pieczary najgłębszym wąwozem, później rowami i granicznymi gąszczami starego parku.
Gdy tamci wyszli, luźniej się zrobiło w podziemiu. Wtedy milioner, z niejakiem roztkliwieniem, zobaczył scenę następującą. W pierwszej „ubikacyi“, gdzie więcej było światła, roztasowała się nauczycielka debrzowskiej szkoły ludowej i zgromadziła dookoła siebie dzieci gospodarskie i folwarczne. Postanowiła, widać, nie tracić czasu, a głód i chłód zabijać nauką arytmetyki. Strzały armatnie, rozlegające się teraz nie hurtownie, lecz detalicznie, służyły za materyalny wykładnik w czynności umysłowej liczenia od jednego do dwudziestu, — dla niektórych elewów — do czterdziestu i pięćdziesięciu. Przedstawiciele klasy starszej wykonywali zadania na klepisku nory, pisząc na niem patykami swe mnożne, mnożniki, znaki mnożenia i iloczyny. Nauczycielka była to jejmość w pewnym wieku, osoba o twarzy bezbarwnej, szarej i porytej brózdami, o wypróchniałych zębach i wypełzłych oczach. Odziana była w syberynową salopę, czy też pelerynę, która u dołu posiadała bardzo dziwne, starożytne, niegdyś jedwabne frendzle, co czyniło szczególniejszy efekt na tle błotnistego i zagnojonego poziomu. Siewczyni oświaty okrywała swą głowę czapeczką filcową niezwykłej formy, przypłaszczoną z jednego boku w czasie nocnego drzemania na pięści. Przy tem nakryciu głowy tuliła się z boku kitka z jakiegoś zeschniętego i wykruszonego zespołu obnażonych drutów, dżetów i paciorków. Była to resztka jakiegoś, zapewne, wymysłu mody, którego przeznaczeniem ongi miało być ozdabianie sutego kapelusza. Obecnie w tej pieczarze ozdoba wraz z kapeluszem przypominała coś w rodzaju niby księżego biretu i coś w rodzaju niby hetmańskiej czapki Koniecpolskich, Kalinowskich, czy Kamienieckich. Nauczycielka miała już dobrze szpakowate włosy. Któż zgadnie? — może po kobiecemu chciała ukryć ich barwę pod tym biretem, nawet w tem schronieniu. Jakkolwiekbądź, doskonale wykładała arytmetykę swym uczniom, bez względu na brak z ich strony objawów entuzyazmu do tej pożytecznej nauki, oraz bez względu na huk wystrzałów. Gdy ukończyła lekcyę rachunków, zabrała się do nauki czytania na książkach, które, — o niewiarygodna przezorności! — zabrała ze sobą, uciekając z życiem. Uczyła tak pilnie, z takim spokojem, opanowaniem siebie i dusz dzieci, z taką pogardą głodu, przejmującego zimna i dzikiej wojny, huczącej nad ziemią, że, zaiste, pan Granowski, poniekąd, poniekąd, — wzruszył się tem widokiem. Przejęła go litość nad śmieszną naiwnością tej osoby. Ostrożność, właściwa jego naturze, kazała obejrzeć zjawisko z innej strony, odsunąć ten obraz dalej od oczu i sentymentalnej piękności tego widoku zadała skromne pytanie:
— Czy tylko, o nadobny widoku, nie dla mnie, krewnego dziedziców i legendarnego bogacza, jesteś ad hoc zrobiony z tychże dżetów na drutach?
Lecz długa i najpilniejsza obserwacya przygasiła zbawcze światło sceptycyzmu. Nauczycielka była zbyt naturalnie zabawna w każdym swym ruchu i tonie głosu, zbyt głęboko zatonęła w swej pracy, ażeby ja można było o inscenizowanie widowiska posądzić.
Pan Granowski musiał uznać ten obraz za rzecz samoistną w swej istocie, a nawet przyznał się wobec samego siebie do pomyłki w formule, jakoby wszyscy bez wyjątku troglodyci tego schowanka należeli do gatunku osła lub świni. Peleryna z frendzlami i kołpaczek ze strzelistym figlaskiem nadawały się do innej jakiejś kategoryi i żądały innej formuły, miały swą wzniosłość, do której nic dodać i od której nic odjąć nie było można, gdyby nawet całe to zjawisko zmierzyć zjadliwą męską drwiną.
Wysłańcy po zapasy wrócili, niosąc rozmaitą strawę. Jeden dźwigał w połach sukmany kartofle, wydobyte z kopców, ocalałych w alei poza dworem, i chyłkiem upieczone w zgliszczach. Inny taszczył w wiadrze, przy studni znalezionem, kiszoną kapustę. Ten — opalone bochenki chleba, wyrwane z jakiejś szafy na czworakach, jeszcze tlejącej. Tamten przydymione szynki i na pół zwęglone kiełbasy z dworskiej spiżarni o zgorzałych ścianach. Worki ich zawierały rozmaite pół-węgle, które się jeszcze dawały spożyć: zeskwarzone sery, spalone mięso, przyswędzone owoce, kiszone ogórki, które się ugotowały w swym własnym soporze, przepaloną mąkę, zgorzały owies... Tłum rzucił się na to dobro, w mgnieniu oka je rozszarpał i pożarł. Arystokrata patrzał na owo komunistyczne spożywanie półwęgli z wyniosłem lekceważeniem i stoicką, zaprawdę, obojętnością, gdyż wiedział dobrze, iż ma jeszcze w walizce niezłych zapasów na całą dobę. Spostrzegł również, że w workach przyniesionych znajdowały się nietylko zapasy żywności, lecz i przedmioty dworskie, rzeczy „skradzione“: posrebrzany lichtarz, noże i widelce, koszyk do owoców, bronzowy posążek Napoleona, żelazny pogrzebacz, damskie szczypce do fryzowania włosów... Ponieważ w głębszych pieczarach, mimo stałego przez wejście niezatarasowane kontaktu z czystem powietrzem, panował nieznośny zaduch odchodów dzieci, robiących pod siebie, bab, które w ciągu tylu godzin ze strachu, przed kulami nie wydalały się na zewnątrz z podziemia, fetor przyrodzony niechlujnych chłopów i żydów, pan Granowski nie mógł wysiedzieć w trzeciej komorze. Zabrał tedy swój tłomoczek i umieścił się przy wejściu, pozostawiając Kaliksta na pledzie ponad skarbem. Dzień był pochmurny, pełen mgły, sadzy, perzyny, dymu. Widok twarzy ludzkich w znużeniu i brudzie, podobnych do oblicz zwłok ruchomych, napełniał smutkiem duszę nawet tak zrównoważonego widza. Powtarzające się strzały budziły w człowieku bezgraniczną niecierpliwość, jak w czasie wściekłego i nieustającego bólu zębów, ślepą złość i uczucie martwej zemsty. Pan Granowski nudził się na śmierć. Wszystko w nim było poruszone do głębi i odwrócone na nice, jak ziemia rozpruta ostrem trzusłem pługa i wywrócona lemieszem. Jego rozum był jak gdyby roztrzęsiony na bagnetach, czy na widłach. Wszystko z dawnego życia nie nadawało się do użytku w tem nowem. Odrazą przejmował go widok ziemi i ludzi. Cóż tu czynić w tym tłumie? — zadawał sobie pytanie ten wędrowiec przez stosunki człowiecze. Zniżyć się jeszcze bardziej znaczyło stać się już prawe gliną... Lecz próżnowanie, a przedewszystkiem nuda, było to coś jeszcze gorszego, niż nicość. Wówczas to przyszły mu na myśl papiery imcipana Nienaskiego, nieboszczyka zięcia. Przejrzy je i dowie się, co zawierają. Skwapliwie i skrycie, aby nie zlustrowano głębi, otworzył walizkę i wydobył zwój papierów. Przeglądał je sztuka po sztuce. Były to przeważnie pierwsze szkice rozmaitych projektów budowli, które architekt Nienaski obmyślał, niejako, na świstkach woskowanego papieru. Domy, wille, kościoły, dwory, fabryki, a nadewszystko szkoły i wnętrza przeróżnych zakładów. Pan Granowski szczerze uśmiał się, czytając pod tymi projektami, na olbrzymią zakreślonemi miarę, cudaczne nazwy: „Instytut powszechny górniczy w Kielcach“, „Zakład w Krakowie dla geologii nafty“, „Zakład w Krakowie dla geologii węgla“, „Zakład powszechny nauk ekonomiczno-społecznych w Warszawie“, „Akademia handlowa w Łodzi“, „Studyum geograficzne w Warszawie“, „Studyum oceanograficzne na Helu“, (pan Granowski dopisał pod tym tytułem: „tuż w sąsiedztwie księżyca“), „Obserwatoryum astronomiczne imienia Armińskiego na górze Łysicy“, „Szkoła agronomiczna wyższa na górze Łysej w górach Świętokrzyskich“, „Szkoła dla dziewcząt w lesie nad Porąbkami w górach Świętokrzyskich“, „Kościół na górze Stróżnej“, „Dom artystów w Kamieniu“ — i t. p.
Przypatrując się tym zamachom twórczego ołówka, które, — wykonane najszczegółowiej w rzutach i przekrojach, — były jedynie nikłym śladem przekreślonego człowieka, starszy pan uprzytomnił sobie budowniczego. Wyniosła jego postać, czoło, spojrzenie, jasne ubranie, obcisłe, sznurowane sztylpy, — wszystko stanęło mu w oczach. Przewinęła się również we wspomnieniu jego pracownia o dwu dużych oknach, obszerna, przestrona, niemal pusta izba w Krakowie. Okna aż do górnych szyb zasłonięte arkuszami woskowego papieru, wielki stół, na którym leżą rysownice i liniały, pulpit pochyły do rysowania, i wysoki stołek do pracy... W głębi pokoju olbrzymi model gipsowy szkoły rolniczej, buda w samym zarodku przeidealizowana, dzieło szalonego... Na ścianie fotografie Xenii i siwa głowa Mickiewicza... Narzędzia ciesielskie, stolarskie i mularskie, rozrzucone i rozstawione we framudze przeciwległej ściany... Obok długie i szerokie półki, pełne książek, wydawnictw we wszelkich językach z zakresu architektury, ogromne jakieś albumy... Na tejże ścianie jedyna fotografia ruiny świątyni Posejdona w Pestum.
Pan Granowski po raz pierwszy w swem długiem życiu zatrzymał wzrok na wspomnieniu tej izby i na wspomnieniu postaci, stojącej w głębi.
Kimże był ten człowiek? Czem był na świecie?
Dotąd dla osieroconego ojca był tylko nienawistnym mężem Xenii, rabusiem, który ją ze sobą porwał w otchłanie śmierci. Teraz nasunął się przed oczy, jako był odrębny, jako samoswój człowiek. Z głębi swej marzycielskiej pracowni, z pod bladego światła szyb przesłoniętych patrzał w oczy pana Granowskiego jego wzrok, zawsze dawniej uprzejmy. Ten człowiek nieistniejący stał teraz na drodze wyniosły i natarczywy, zuchwały i natrętny, jakby teraz dopiero i on śmiał mieć wolę, jakby i on, cień, zdolny był do żywienia zemsty.
— I cóż? — pytał go drwiąco pan Granowski, — przeminąłeś, potentacie, jak twe rysunki. Mogę je rzucić w ogień, lub w wodę. Zginą, jak ty zginąłeś.
Cień milczał. Wspomnienie o nim rozwiewało się w nicość. Zwycięstwo było zupełne. Czemuż jednak zwycięstwo nie roznieciło w piersiach uczucia rozkoszy, lecz, przeciwnie, zostawiło nieznośny smak goryczy. Udręczenie bez miary było w uczuciu tego tryumfu. Gdyby na słowa ludzkie przełożyć to niejasne udręczenie, wyrazy byłyby takie:
„Zrobiłeś swoje poprawnie, bez zarzutu i całkowicie. Tryumfujesz. Zabrałeś pieniądze i zniweczyłeś mój zapis, poczęty w wielkiej męce śmierci. Jesteś panem. Mnie niema. Leżę w murowanym sklepie. Towarzyszem moim jest mól grobowy. Mózg mój jest garścią zgnilizny. Krzyk moich ust, do krzyku rozwartych nie rozlegnie już i nie usłyszą go ludzie. Najlżejszej nie doznasz przykrości. Z przeciwnikami dasz sobie radę. Imię twoje jest i będzie we czci. Opinia twoja będzie doskonała aż do ostatka. Czegóż jeszcze pożądasz? Zostaw mnie! Tryumfuj!“
Milioner cmoknął ustami, jak smakosz nazajutrz, po spełnieniu wczoraj wielu kielichów celnego wina. Z niechęcią odwrócił wszystkie rysunki w poszukiwaniu, czy pod nimi niema tam czegoś jeszcze. Na spodzie leżał cienki kajet w brunatnej okładce, zapisany ręką zgasłego architekta. Stary pan zagłębił się w odczytywanie zawartości kajetu. Zeszyt był twardo niegdyś złamany na dwoje. Stronice jego stanowiły szereg kolumn podłużnych, wzdłuż których biegło pismo. Na jednej stronie były drobnym charakterem wyłożone notatki, cytaty, zdania rozmaite, a na przeciwległej — równorzędnie uwagi, widać, posiadacza kajetu, bo jego również pisane ręką. Były tam przedewszystkiem zdania wyjęte z pism Michała Montaigne’a. A więc, naprzykład, z rozdziału „O skrusze“: „Nigdy niemal nie żałuję i nie oddaję się skrusze. Moje sumienie jest zadowolone ze siebie, jednak nie jako z sumienia anielskiego lub końskiego, lecz jako z sumienia ludzkiego“. Niżej: „Wśród czynności duszy są i czynności niskie. Kto duszy z tej strony nie ogląda, nie może powiedzieć, że ją poznał“. Albo: „Oceniając nas według naszej zasługi, nigdy nami dość pogardzać nie można“. Wreszcie: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“.
Naprzeciwko ostatniej myśli stało w drugiej kolumnie zdanie Nienaskiego: „Jest to najbezwzględniejsze złudzenie. Mogłoby to być, ale w głębi sumienia końskiego“. Wszystkie zaś myśli Montaigne’a, których było przytoczone mnóstwo, ujęte zostały w nawias i naprzeciwko nich wszystkich była wyrażona myśl: „Montaigne, — oświecony wszechstronnie, jak u nas Knapski, szlachcic szesnastego wieku, subtelny sybaryta, (połowa krwi semickiej), znawca zdrowia duszy najgenialniejszych mężów świata Grecyi i Rzymu, smakosz zatwardziały w swym, doprawdy, nieustraszonym dobrobycie duchowym...“
Pana Granowskiego głęboko zastanowiła myśl Montaigne’a: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“. Ucieszył się. Doznał w całem ciele miłego ciepła. Było mu tak błogo, jak gdy ominie wielkie jakieś niebezpieczeństwo, gdy wstrętna zmora rozwieje się o poranku, a bezkostne widziadło odwali się nareszcie z piersi. był to jak gdyby ogłoszony publicznie wyrok rozgrzeszający, nieomylne słowo łaski z ust superarbitra wieków. Cóż znaczyło sentymentalne zastrzeżenie poczciwca z Krakowa, obnosiciela swych dostojnych cnót, Nienaskiego? Pan Granowski wmyślił się w formułę Montaigne’a, wżarł się w nią tysiącem wspomnień, rozdzierał ją drapieżnymi pazurami nocnych męczarni. Przypomniał sobie te godziny, gdy Xenia była umierająca na tyfus plamisty, gdy nie czyniono już nadziei, żeby mogła tę straszną chorobę przetrzymać. Przypomniał sobie, jak wówczas nerwami i sercem rozpaczał, a w tajemnicy przed samym sobą bał się, żeby przypadkiem nie wyzdrowiała. On — ojciec! Gdyby wyzdrowiała, straciłby cały, wielomilionowy majątek. Przypomniał sobie, jak biedne gardziołko, które przecie tak bezgranicznie miłował, drżało w gorączce, a on, wpatrzony w nie, „w głębi serca“, w istocie, w skrytości duszy pragnął, ażeby przestało poruszać się w oddechu. Gdy czasem ukazywało się było słabe polepszenie, lękał się przecie i trząsł w sobie, że oto wielkie pieniądze uciekają od jego rąk. Istne męki Tantala. Widział teraz swe owoczesne czucia radosne, czucia wyczekiwania na coś szczęsnego, albowiem jedynie śmierć córki miała mu dać wymarzone rozkosze posiadania niezmiernych bogactw. I widział zarazem wszystką swą owoczesną, bezdenną rozpacz.
Któż wówczas sprawił w nim to wszystko nikczemne? Kto spełniał w nim owoczesną niewidzialną zbrodnię? Kto mu podsunął do serca uczucia niewiadomymi otworami wnikające weń, jak zaraza? Ach, ileż to razy dusił w sobie te wspomnienia, zadeptywał je nogami, jak gdyby zadeptywał mogiłę Xenii w otchłani wiecznej! Nigdy jednak nie było o tem zapomnienia — odpuszczenia. Ta rzecz się stała. Xenia umarła, jak sobie wtedy życzył. I przeżył w ciągu szeregu piekielnych dni i piekielnych nocy straszliwą boleść jej utraty. Aż oto teraz to maleńkie słowo francuskiego nihilisty: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“. O, słowo dobrotliwe! O, słowo miłosierne! O, rozgrzeszenie, niweczące głupstwo skrupułu, zaszczepione w sumieniu przez dalekich przodków i rozrośnięte w ogrom męczarni! Wszak wszystko, co się działo wówczas, działo się w głębi serca. Nikt nie widział. Nikt nie słyszał. Ludzie słyszeli jedynie ojcowski płacz, współczuli ojcowskiej żałobie. Ludzka też to, widać, była rzecz i pospolita, skoro ten zdrowy duch wielkiej Francyi orzekł, iż te rzeczy są dozwolone.
Lecz czemuż znowu to zaprzeczenie wiecznego opozycyonisty przeciwko wszystkiemu, co naturalne, ludzkie, uznane za prawdę? Zdało się panu Granowskiemu, iż ów zmarły, pisząc słowa: „Jest to najbezwzględniejsze złudzenie“, — wiedział, kto, kiedy i w jakich warunkach będzie je czytał. Zdało mu się także, iż tamten chytrze i złośliwie przewidział, co się stanie, co będzie w sercu ojca, z radością patrzącego na śmierć córki... Zaniosła się w nim iście szatańska nienawiść do tego przywłaszczyciela. Oczy starego człowieka cofnęły się pod powieki i szukały w mroku wiecznym cienia Nienaskiego, żeby mu jeszcze raz rzucić w twarz znak tryumfującego potępienia. Wyjął z notesu ołówek i pod zaprzeczeniem z rozkoszą napisał wielkiemi literami: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“ Tem potwierdzeniem wyroku Montaigne’a kupił sobie spokój i ciszę.
Odwrócił kartę zeszytu i czytał skargę nieszczęśliwej kobiety, wyjętą z dramatu jednego z poprzedników Szekspira, mistrza Webstera, p. t. Duchess Malfi: „Przywykłam do rozpaczy, jak oćwiczony galernik do wiosła... Rozkosz czemże jest? Chwilą ulgi w chorobie, spoczynkiem, na to nam danymi, ażeby starczyło nam sił do cierpień dalszych i większych. Czy to w dumie, czy w skrytobójstwie, czy w rozkoszy odnajdujemy zgubę naszą. Zawsze, jak dyamenty, ścierają nas prochy z naszej własnej rozkruszonej istoty“...
Na innej stronicy znalazł tekst pieśni pogrzebowej, utworzonej niegdyś, na pograniczu pogaństwa i chrześcijaństwa, w języku starosaksońskim:
„Dom twój nie posiada wysokich ścian. Nie będzie on wysoki, nie będzie niski, gdy się w nim znajdziesz. Ściana u nóg jest niska, ściany boczne nie są wysokie. Dach znajdzie się nad samą twą piersią. Takiem będzie twoje mieszkanie w ziemi chłodnej, mrocznej i czarnej. Bez drzwi jest dom ten i wnętrze jego ciemne. W nim mocno przytrzymany będziesz, a klucz od niego piastuje śmierć. Obrzydły jest ten dom ziemny, strasznie w nim mieszkać. Któż kiedy zapyta, jak ci się dom ten podoba? Któż kiedy otworzy twoje drzwi i szukać cię będzie? Wkrótce ohydnym się staniesz, wstrętnym dla oczu“...
Pan Granowski z odrazą odwrócił tę kartę i wiele następnych. Były tam cytaty najrozmaitsze, z mnóstwa książek przeczytanych, których same tytuły odstraszały.
— Wesołemi myślami zajmował się ten młody człowiek. Takiemi myślami raczył Xenię... — myślał z pogardą.
Niemal połowa kajetu zapisana była drobnem pismem i po łacinie. Na to czytelnik już ledwie rzucił okiem. Z niechęcią zobaczył tytuł tych wyciągów: Tomasz z Akwinu Summa theologiae. Niebieskim ołówkiem podkreślone były w tych kolumnach cytat niektóre zdania. Te pan Granowski, niejako, fizycznie postrzegał, z trudem wydobywając sens z zapomnianej łaciny. Przebiegał tedy oczyma takie myśli:
Charitas est singularis amicitia hominis cum Deo. Amor super communicationem hominis cum Deo fundatus est charitas. Charitas non est aliquid creatum in anima sed est ipse Deus. Bona temporalia, quae homini divinitus conferuntur ejus quidem sunt quantum ad proprietatem, sed quantum ad usum non solum debent esse ejus, sed etiam aliorum qui ex eis sustentari possunt ex eo quod ei superfluit.
Święty Ambroży: Est panis famelici quem tu tenes, nudi tunica, quam in conclavi conservas, discalceati calceus qui penes te marescit, indigentis argentum, quod possides intemmatum.
In casu extremae necessitatis omnia sunt communia. Unde licet ei, qui talem necessitatem patitur accipere de alieno ad ei sustentationem, si non inveniat qui sibi dare velit“.
Naprzeciwko, w drugiej kolumnie widniało zdanie Nienaskiego:
„Czy to nie z przepastnej głębiny tego niebezpiecznego wersetu wyłowił swoją teoryę społeczną Jan Wacław Machajski?“
Święty Ambroży: Proprium nemo dicat, quod est commune. Plus quam sufficeret sumptui, violenter obtentum est.“
W przeciwległej szpalcie Nienaski dopisał:
„Na ten głos, rozlegający się z zamierzchłej chwili ludzkości, odpowiada krzyk najbardziej nowoczesny: Grabit’ nagrablennoje“!
Niżej zaś była podana następująca uwaga ogólna:
„Jeżeli to jest Summa“ chrześcijaństwa, to należy stwierdzić, że bardzo znaczna część księży kanoników, prałatów, proboszczów wcale nie należy do społeczeństwa chrześcijan“.
Odczytywanie tych wszystkich urywków, wciąganych do kajetu w różnych, widocznie, czasach, bo różnemi barwami atramentu i z różnorodną wyrazistością pióra, nie wniosło do serca, tak uciszonego cytatą z Montaigne’a, spokoju ani ulgi. Przeciwnie — poraziło serce. Ten świat myśli był jeszcze ohydniejszy, niż otoczenie ludzkie. Pan Granowski wrzucił papiery do walizki i, zatrzasnąwszy ją, oparł głowę o mur podziemia. Tuż nad nim schylało się sklepienie, przepuszczające wodę ziemną, ociekłe wilgocią, a bliżej otworu wejściowego pokryte szronem. Poziom, rozciapany nogami, cuchnął nawozem. Brudne, jęczące kobiety roiły się wciąż, jak mrowisko. Wciąż gadały coś, swarzyły się, napastując jedna drugą ze szlochem nieznośnym. Straszliwa w swej męczarni żydówka, której dzieci gdzieś uciekły w czasie początkowego ostrzeliwania wioski, dostała obłędu i biegała teraz w trzech pieczarach, wyjąc, bełkocąc, śmiejąc się przemierzłym chichotem, tańcząc, szarpiąc na sobie gałgany. Jej nagie łono dyszało z nieopisaną szybkością, oczy wychodziły z orbit, twarz była rozpalona i jakby dwakroć większa, niż przedtem, a bicie jej serca było prawie widoczne dla oczu i głośniejsze się wydawało, niż częstotliwy huk armat. Ta przeraźliwa istota zatruła życie do reszty wszystkim obecnym. Szarpała każdego człowieka, skacząc do gardła najtęższym chłopom ze swemi rękami, podobnemi do szponów, prosiła, tłukła pięściami, biła i pluła, gdy ją odtrącano, jako wstrętną żydowicę. Oczy jej były nieme, jak ślepa przepaść i straszne, jak ziemia, po której brodzono. Naga i biała jej czaszka, z której w przystępie szału zdarła perukę, połyskiwała wciąż w mrocznej głębi pieczar, jak potworny księżyc w nocy, lśniła to tu, to tam, wysoko i nisko. Krzyk jej, chargot, już to polski, już żydowski, wypełnił podziemie, wrzał w niem wciąż we wszystkich miejscach. Nieludzki szloch, wycie matki, przelewające się raz wraz we wrzask zaiste szatana, przejął wszystkie „zdrowe“ serca jednostajną i zgodną nienawiścią do tego monstrum ludzkiego. Gdy wciąż, bez przerwy szarpała dzieci jedno po drugiem, szukając swoich, gdy budziła śpiące, wydzierała strwożone z rąk matek, plując wściekłą pianą z wykrzywionych warg na te, które nie były jej dziećmi, — ktoś jej poszepnął, pokazał palcem do zrozumiałości, że jej kindry widziano ot tam, na polu, za tamtem wzgórzem, ot tam, tam właśnie, daleko, daleko. Wpatrywała się długo w miejsce wskazane, mrugając szybko powiekami, dysząc z wewnętrznem rzężeniem. Klasnęła w swe powykrzywiane kikuty, zaśmiała się radośnie, aż w żyłach słuchaczów zastygła żywa krew. Wreszcie, ku powszechnej uldze, wypadła z jamy i pędem, susami, skokami, jak wściekły pies, pognała wąwozem i nagiem, pochyłem pustkowiem, po przydętych zagonach... Zdrowy, ogólny śmiech poszedł jej śladem.
Wyzbywszy się waryatki, ludzie wrócili do myśli o założeniu ogniska. Znowu poczęli gadać o przebiciu dziury w sklepieniu trzeciej komory, gdyż tam przy ogniu byłoby najcieplej, a dymu nikt spostrzec nie może, bo ta dymu nad Debrzami tera nie brak, gdy się wszystko dymi: dwór, wieś, drzewa, każda żerdź i każdy kołek w płocie. Pan Granowski znowu odradzał, gdyż naruszenie starego sklepienia może sprowadzić ruinę całego schronu. A gdzie wówczas uciekać przed kulami i gdzie spać? Na to rozmaici mądrale wioskowi orzekli dosyć szorstko, jak wobec powagi zastępcy dziedzica, że w takim razie trzeba palić ognisko w trzeciej komorze, a dym będzie się wywalał przez wejście, bo ta trzecia izba leży najniżej, więc dym będzie się miał ku górze. Zawszeć będzie cieplej, dzieci nie poświerkna z zimna. Zastępca dziedzica znowu kategorycznie zabronił myśli o takiej próbie opalania lokalu. Wystąpił znagła, jako właściciel tych gruzów. Tłómaczył, iż się wszyscy poduszą, że dym nie będzie wychodził pod niskimi stropami, że wreszcie ogień się nie rozpali. Chłopy uparcie trwały przy swojem i w sposób niezupełnie uprzejmy zwalczały zdanie pańskie, na podstawie swych doświadczeń co do ognia i dymu, zda się, głębszych, dłuższych i bliższych prawdy, niż twierdzenia „ślachcica“. Była chwila, że zakopany skarb znalazł się w niebezpieczeństwie. Na szczęście udało się jednakże przekonać zwolenników powrotu do zupełnego troglodytyzmu. Napalono w pierwszej stancyi, przy samem wejściu, ognisko znaczne. Parobcy nanieśli tlejących głowni z najbliższych zgliszcz dworskiej stajni i wnet ciepły, radosny ogień rozgrzał i pocieszył pospólstwo. Zeszli się ze wszystkich kątów i radośnie patrzyli w oblicze odwiecznego i nieśmiertelnego pocieszyciela. Znalazł się jakowyś „garnuś“, przyniesiony między innymi gratami przez dostawców żywności. W nim grzano wodę i zasypano garść kaszy. Wieczór nadchodził, a z nim przerażający smutek nocy w tych warunkach. Dla ludzi z chałup i czworaków ten sposób życia nie był dziwny i obcy. Pokazało się, iż napoły chlewna stopa życiowa istot z folwarku ma swe pożądane strony na czas powietrza, głodu, ognia i wojny. Nie spada się ze zbyt wysoka zbyt nisko. Dla pana Granowskiego ta druga, nadciągająca noc ukazała perspektywę pobytu w czemś, co było prawie grobem, pozbawionem samotności i ciszy, która groby przesyca i otacza. Zimno strzęsło w nim każdą żyłę i sięgnęło do szpiku każdej kości. Smutek wtargnął do jego duszy i do cna ją pokonał. Oto dowiedział się ojciec, jak było jego córce w sklepie grobowym. Uczuł długość czasu i zrozumiał samotność, która trumnę otacza. Patrząc żywemi oczyma na mokre sklepienie i wyczuwając kośćmi zgniliznę poziomu, dał duchowi zawrzeć swe ciało w krypcie mogilnej. Lecz martwe zwłoki, ziemi powierzone, nie czują już nic z tego, co raduje i nęka ludzi. On zaś w swym grobowcu ogólnym porwany został jak gdyby przez śmiertelną chorobę duszy. Ujrzał nagle wszystko, cokolwiek robił w szeregu długich lat, dzięki jedynej pasyi swego życia. Zrachował sam ze sobą wszystkie swoje uczynki. Cóż miał w ręku? Cóż miał za sobą? Co mu ze wszystkiego przyszło? Willa „De Granno“? Automobil? Lokaj? Służba? Ukłony, uśmiechy, komplimenty? Gdziekolwiek rzucił okiem, wszędzie był nieprzyjaciel. Ani jednego przyjaciela! Wszystko, na czemkolwiek położył dłoń, było przeklęte. I, o bezdenna rozpaczy! — wszystko było złe do gruntu. Przerażenie poraziło jego serce i wnętrzności. Zajrzała w oczy zimna rozpacz.


Obszar dominium i wsi włościańskiej Debrze stał się terenem zawziętej, iście piekielnej, walki między dwiema armiami. Zdawało się, że spalone budynki, dymiące jeszcze zgliszcza są skarbem nieoszacowanym, o który dniem i nocą toczy się ten bój zażarty. Pociski trzaskały wciąż w głownie i wyrywały z ziemi drzewa, świstały w nagiem powietrzu i raziły wszystko żywe, cokolwiek znaleźćby się mogło w tym obszarze.
Ataki powtarzały się ciągle, dniem i nocą. Zamknięci w podziemiu starego zamczyska widzieli raz wraz wojska rosyjskie lub austryackie, biegnące doliną wśród gradu kul na zdobycie wyniosłości jednego lub drugiego płaskowzgórza i mieli sposobność obserwowania ucieczki to jednej, to drugiej strony. Kilkakrotnie Moskale opanowali zgliszcza i gęstą, zwartą masą, uszykowani w głębokie kolumny, szli na zdobycie lasu za pustem polem. Lecz im się to nigdy nie powiodło. Widziano, jak w głębi doliny kopią szybko mogiły dla poległych i, strzelając a strzelając, cofają się na tamtą stronę rozdołu. Ludzie w pieczarze zamknięci nie mogli wychylić się na zewnątrz pod grozą śmierci od błędnych pocisków. To też przeszli najstraszliwszy okres głodu. Dzieci całemi dniami płakały i jęczały, prosząc się o jakikolwiek posiłek. Starzy wyglądali, jak wychudłe ptaszyska. Oczy były jastrzębie, czy sowie, usta powykrzywiane, lub złowieszczo uśmiechnięte. Straszne febry, gorączki, niewiadome choroby, bezsenności napełniły jaskinie jękiem, stękaniem, modłami chorych i przekleństwami zdrowych. Lokaj Kalikst umarł którejś nocy z gangreny, która się z czasem wdała w jego ranę, źle opatrzoną. Pan Granowski musiał go wywlec z lochu do dalszego wąwozu, zwanego końskim padołem, gdyż tam wyrzucano kości zdechłych koni i zakopywano gnaty krów, które padły z zarazy, oraz owiec, chorych na motylicę. Jeden tylko parobas pomógł dźwigać w głowach zwłoki zmarłego biedaka. Reszta odwróciła się ze wstrętem, lub ze strachem od nieboszczyka. Pogrzebaczem, który przyniesiono podczas wyprawy na dwór, pan Granowski z trudem wykopał płyciutki grób w grudzie ziemnej. Ledwie udało się przykryć trupa bryłami ziemi, żeby żywym pod nosem nie cuchnął. Nikt, z wyjątkiem owego jedynego litościwca, nie chciał pomóc w tej pracy. Ludzie się rozwydrzyli, stali bydłem zleniwiałem, dzikiem, zbestwionem, zbuntowanem. O byle co chłopy dusiły się za gardziele, rozkwaszały nosy i łamały sobie nawzajem żebra razami kułaków. Strach było do człowieka mówić ostrzejsze słowo, wydać rozkaz, żeby nie pchnął nożem zamiast posłuchu lub odpowiedzi.
Pewnego zimowego przedświtu, w tęgi mróz, huk armat stał się szczególnie szybkim i gwałtownym. W istocie ziemia drżała, jakby w nią piorun walił nieprzerwanie. Najbardziej chorzy oniemieli. Zgłodniałe dzieci przycichły. Nawet wytrwała nauczycielka zaniechała swej biednej lekcyi z kilkorgiem najposłuszniejszych i najzdrowszych dzieci, które jeszcze słuchały jej wykładu. Siedziała z głową odrzuconą w tył, opartą o mur z podwiniętemi nogami, zamknięta w swej pelerynie, jak w namiocie. Starodawny jej kapidron zsunięty był na czoło. Twarz, udręczona od tylu nocy i dni, była surowa, niemal groźna i prawdziwie wzniosła. Nie była to twarz ubogiej i śmiesznej pracownicy, lecz, zaiste, oblicze nieubłaganego prawodawcy. Bezsenność, głód, prywacye, okrucieństwo położenia wyryły na niej nie śmieszność właśnie, lecz szczególne dostojeństwo. Pan Granowski stwierdził, iż mniej ma w swej zewnętrzności dystynkcyi, o którą bez przerwy się troskał, niż ta wiejska kobiecina. Przypatrywał się jej z uwagą w czasie piekielnego bombardowania. Strzały nie biły teraz w zgliszcza wsi i dworu, lecz, jak lotna pokrywa, osłaniały dolinę i przyległe płaszczyzny, trafiając kędyś w okolicę za lasem debrzowskim. Las ów zdawał się szarpać i szamotać, gdy nad jego zawsze równy i spokojny grzebień wylatywały w olbrzymich bryzgach słupy i kopuły wyrzuconej ziemi. Ostrzeliwanie trwało tak długo, iż ludzie zamknięci stracili nadzieję, aby kiedykolwiek ustało. Przecież ustało. Wówczas przez dolinę i obadwa płaskowzgórza walić się poczęły masy moskiewskiego wojska, wciąż pędem lecąc. Szare ich płaty, jak chmury, zsuwały się z pochyłości i biegły na przeciwległe wzniesienie. Krzyk — ura! — rozdzierał powietrze. Zaśnieżone pole zciemniało od powłoki pędzących szeregów. Krzyk ich, podwojony przez echo, uderzył w las wielokrotnie. Zdawało się gromadzie, słuchającej z pieczary, iż ten tłum nieprzeliczony wielkich, brunatnych chłopów, przyłożywszy las do ust, jako surmę wojenną moskiewską, zadął w weń wrzaskliwie o swem zwycięstwie na dalekie polskie okolice: — ura! ura! ura!
Ludzie odetchnęli, gdyż huk strzałów ustał, a pojedyńcze odgłosy walki brzmiały tak zdala, iż ledwie je można było dosłyszeć. Doliną i polami ciągnęły teraz oddziały wojska mniej sprawnego, zatrzymując się tutaj, lub idąc dalej. Za nimi poczęły się ukazywać naładowane furgony, okryte wielkiemi, czarnemi płachtami, automobile, wozy ciężarowe, wreszcie nieskończony szereg zwyczajnych wozów trenu. Zgliszcza folwarczne obsiadła czerń żołnierska, gotując przy dymiących się jeszcze głowniach, grzejąc się i rozkładając wokoło. Przed wejściem do pieczar raz wraz słychać było gwar moskiewskiej mowy. Nikt jednakże do wnętrza nie trafił, czy się nie kwapił. Ludzie ukryci bali się nietylko poruszyć, lecz zakaszlać, lub kichnąć, żeby ich nie wytropiono i nie wymordowano co do nogi. Wszyscy czekali w trwodze na to, co będzie. Minęło południe i odwieczerze. Głód wygnał pewnego oberwańca z jamy i popędził ku obozowiskom i kuchniom Moskali. Nie upłynęła godzina czasu, a oto ów, — od czasów Xenofonta zawsze ten sam fiugàs, — wrócił z półbochnem doskonałego razowca i z jakimś krowim gnatem, widać, smakowitym, bo na pół już ogryzionym. Wszyscy obskoczyli wybrańca losu, prosząc choć o okruszynę chleba. Trzeba przyznać, iż nie skąpił jałmużny współtowarzyszom niedoli, głównie wszakże pod wpływem pewnika, który usilnie i wciąż podkreślał, iż te Moskale dają źreć, ile poprosić. To ośmieliło paru innych frantów. Wyśliznęli się z jaskini, jak widma, a wrócili z pajdami chleba, ćpając go tak zawzięcie, iż nie byli w stanie słowa przemówić. Jednakowoż kobiety, nawet starsze i najmniej ponętne, przezornie chroniły się do trzeciej jaskini z obawy przed sołdatami. Z wyjątkiem, naturalnie, pani pisarzowej, której skromna minka przypomniała pytanie młodych zakonnic przy zdobyciu Oczakowa, zacytowane przez Lorda Byrona w Don-Juanie. Sam pan Granowski w tym czasie był w okropnym stanie ducha. Zawinięty w płaszcz leżał na swym pledzie, skrwawionym przez Kaliksta. Nie ruszał się z miejsca. Nurtowała go silna gorączka. Koszmary zwidzeń, nietylko we śnie, lecz i na jawie, ukazywały mu przed oczyma wciąż idące rojowiska jakichś zwierząt, gadów, płazów, ryjów, mord, paszczęk, cielska potwornych bytów, które się wzajem zżerały, albo dzieliły na części, jak niezmierne glisty. Były to, poniekąd, w kształcie wyolbrzymiałym żywoty i prace tych pracowników straszliwych, którzy, pożarłszy już większość niezmierną rodu ludzkiego, każdego z nas pożywać będą w skłonieniu wiecznem. W pewnych tylko momentach zgorączkowane oczy postrzegały ludzi. Myśli uboczne, nieważne stwierdzały, że ta nędza przetrzyma wszystko. O sobie wiedział, że oto jest już gnojem. Nie widział nic sprawiedliwego w tym układzie rzeczy i biegu wypadków. Lecz wzgardził już tem wszystkiem. Odwiedzić Xenię w jej krypcie! Jedyne dobro postrzegał w zespoleniu się kości ojca z kośćmi córki. Wspólnie doświadczać, — nie widząc już, — jak w milczeniu i nieustannym czasie odpada ciało zetlałe, niby łachman zgniły aż do podszewki, — jak rozwiązują się kości, a piszczel ręki, ciężarem miłości wiedziona, do piszczeli ręki się potoczy, ażeby się na wieczność zespolić. Gdyby go była spotkała o którejkolwiek godzinie nagła śmierć, przyjąłby ją z pogodą. Och, patrzeć na ludzi, na ich zwierzęce zabiegi... Nie móc o sobie nic lepszego powiedzieć, niż się o nich myśli i mówi... Przypatrzył się już dostatecznie smętnemu gatunkowi ludzkiemu na wyżynie i na nizinie, w bogactwie i w tałałajstwie, w kryminale i w tej kryjówce. Dosyć widoku! Przypatrzył się również sobie. Miał aż nadto dosyć. Nic ciekawego nie przewidywał już na przyszłość. Przeszłość zatruta była przez nieznośny wyrzut sumienia. Spać! Zapragnął śmierci. Pogłaskać Xenię dotknięciem drewien trumiennych! Powitać ją pocałunkiem całunów! Śmieszną wydała mu się trwoga ludzi wobec matki wieczystej... Przypomniało się zdanie starożytnego mędrca, które niegdyś spostrzegł był w szkicu Francisa Bacona p. t.: Of Death: Pompa mortis magis terret, quam mors ipsa“. Teraz widział ją w całej istocie i prostocie, tę mors ipsa. Była dlań naturalna i upragniona, jak smak wody, lub pożądanie snu. Wyciągnął ręce i opierał je o zimne, mokre, cieknące sklepienie nawisłego muru. Nie myśleć już o głupstwach ziemi! Przejść dokonaniem tę sprawę między doczesnymi zabiegi i spokojem! Na wargach spalonych przewijał się szept niegdyś zasłyszany, a zawierający jedyny sens, słowo prawdziwe, wzdychanie z ziemi wszystkich kości pogrzebionych: „Oświeć oczy moje, abym nigdy nie zasnął w śmierci“... Już tam być! Tam! W „domu“!
Lecz i w tym „domu“ leżał obcy, przybysz, uzurpator. I tam przedzielał ojca od córki. Jeszcze inna przeciwność nasunęła się teraz przed oczy: front moskiewski. Oddzielił go od Krakowa, od krakowskiego cmentarza i od „domu“. Pocóż było przybywać w to miejsce przeklęte, ażeby zgotować sobie taką przeszkodę? Tak, aż do ostatniej minuty śmiał się szatan...
Pan Granowski wydobył notes i na wyrwanej kartce pisał zlecenie do ludzi, którzy będą ciągnąć do dołu jego zwłoki, jak on sam ciągnął niedawno trupa Kaliksta. Za cenę skarbu, wskazanego im w trzecim zakamarku, może który z nich, wzruszony wielkością dziedzictwa, kiedyś, po wojnie, odnajdzie zwłoki ojca, przewiezie je i złoży obok zwłok córki... Tyle oto zostało z zabiegów mocnego człowieka, taki rezultat jego walk ze światem...
Zmierzch zapadał i pan Granowski nie mógł już widzieć liter, które kreślił. Ktoś zasłonił blask dzienny, padający z wejściowego otworu. W tym otworze stanął Moskal ogromnego wzrostu. Na „poluszubku“ z długowłosej skóry baraniej miał narzuconą szynel, koloru rozoranej ziemi. Jedną połą tego obszernego płaszcza okręcił swą lewą rękę, a na tej ręce cości piastował. Kędzierzawa główka dziecięca wyglądała z pod szerokiego kołnierza szyneli. Czarne, śliczne, żywe oczy wpatrywały się w ciemniejącą głąb pieczary. Sołdat zniżył głowę, żeby nią nie uderzyć o sklepienie i postąpił kilka kroków naprzód. Stanął pośrodku pierwszego lochu, rozglądał się wokoło długo i pilnie i zawołał nareszcie w swoim moskiewskim języku:
— Ej, wy! Lodzie!
Nikt mu nie odpowiedział.
— Ej, wy! Kto tu między wami starszy?
Pan Granowski z niechęcią podźwignął się z ziemi, usiadł i spytał:
— No, a co tam?
— Tyś tu starszy? — dopytywał się sołdafon.
— Ja nie starszy, ale barin z tego spalonego dworu.
— Dobrze! Słuchaj, barin! Oto dziewczynka.
— Cóż to za dziewczynka?
— Nie wiem ja tego. Znalazłem ją i niosę na rękach. Trzy tygodnie ją niosę. Dalej już nie mogę, bo zabronili. Starsi zabronili. Tu ją kapitan kazał zostawić. Ludzie jacyś przyszli do ognia, powiadają, że inni siedzą w ziemiance. No, to przyszedłem. Bierzcie dziecko!
— A gdzie je znalazłeś?
— W polu znalazłem.
— Jakże to, samo w polu?
— Tak, samo w polu.
— Skądże się tam wzięło?
— Któż to wie? Wojna! Mamę, mówi, zabili, a kto zabił, nie umie powiedzieć... Płacze.
— Ty sam może, „ziemlak“...
— Nie. Nie naszej ręki to dzieło. Chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Mama, mówi, w polu zabita leżała, nie odzywała się, nie odzywała. Ani w dzień, ani w nocy, choć ty, mówi, krzycz na nią z całego gardła. Aż tak, mówi, poczęła mama śmierdzieć, że ona, ot tyla, poszła od mamy precz drogą. Z głodu, widzisz, i z tego fetoru poszła drogą. Rozumiesz?
— A gdzieżeś ty ją napotkał?
— Ona to mnie napotkała. Przyszła do naszych rowów starych, już opuszczonych, bo wojska pobiły stryjaków i szły naprzód. Mnie samego władza zostawiła porządku pilnować. Rano rowy obchodzę, porządku pilnuję, patrzę, leży w rowie dziecko małe, samo. Jadło zgniłe badyle kartoflane, liście buraków, w polu zbutwiałe, pokrzywę zwiędłą z rowów przy drodze. Patrzę ja z za przykopy, aż ziemię czarną rączką zgarnia, do ust pcha i je, ziemię czarną rączką, rozumiesz? Syruju ziemlicu ruczkoj skriebiot, w rotik sujet, da jest, ruczkoj, słysz, ziemlicu syruju, barin. Ponimajesz?
— Cóż mię tak rozpytujesz, czy rozumiem? Rozumiem.
— Ale ty dobrze słuchaj! Pełne usteczka miała...
— I cóż? Wziąłeś ją?
— Wziąłem, panie. Jak było nie wziąć? Malutka taka... Patrz, ledwie tyla... Nóżeczki — jakie to! Widzisz? Malutkie! Pięć lat? Nie więcej. Prawda?
— Czy ja wiem? Pewnie, że nie więcej.
— Panienka, barczonoczka, rozumiesz? Czyściutka taka! A wychudła, wychudła...
— Przecież jej dałeś jeść.
— Jak było nie dać? Dałem. W pochodzie idziemy. Ja teraz przy trenach. Idziemy dniami, nocami. A to u mnie na ręku, pod szynelą śpi. Chleb spożywamy i zupę z jednej miski. We śnie płacze u mnie na ręku: mama, mama! Boże miłosierny, zmiłuj się... Żal!
— A niema przy niej pisma jakiego, znaku?
— Nic niema, panie. Panienka — i tyle. Sonieczka, Zosią, goworit, — uśmiechnął się sołdat, nie mogąc dobrze oddać śmiesznego dlań i godnego pogardy polskiego spieszczenia.
— Więc tu ją chcesz zostawić? — zapytał pan Granowski.
— Muszę. Kapitan surowo kazał. W pochodzie nam nie wolno. No, bierz ją, panie!
Gdy trzeba było podnieść się i odebrać dziecko, pan Granowski doświadczył szczególniejszego w sercu rozruchu. Ach, szalona radość! Niebiańska! Ciepło i światło zajaśniało w pieczarze. W starych kościach ocknęło się życie i zdrowie. Domyślił się ciężkiem, trudnem rozumieniem, wśród głuchego, wewnętrznego szlochu, że to Xenia, jego jednorodzona, w dziękczynieniu za niedawne pragnienie odwiedzin, za żądzę pocałunku kości od kości, przysłała mu podarunek z za świata. Wyciągnął ręce. Ale w tejże chwili stara nauczycielka, przysłuchująca się oddawna rozmowie z sołdatem, podsunęła ręce pod znalezioną dziewczynkę. Chciwość miłosierna paliła się w jej wzroku i w tych chudych, drżących, wyciągniętych dłoniach. Gadała w pośpiechu jakimś łamanym, rusińsko-polskim językiem.
— To ja ją już wezmę. Ja, stara baba... Staraja wiedma... Nie męska to rzecz dzieci piastować. To tam już mnie się patrzy... Już do tego, to ja... Co tam komu do niej? Chodź, Zosiu, Zosieńko, chodź malutka!...
Ale dziecko uczepiło się kurczowo sołdackiej szyi, kołnierza, rękawa, wreszcie buta.
— Michajło, Michajło! — wołało rozpaczliwie, tuląc się do olbrzymiego chłopiska Wielkorosyi.
Gdy on się ku niemu nachylił, zdawało się, jak gdyby olbrzymie drzewo zgięło się do drobnego źdźbła. Wzruszonym głosem szeptał w moskiewskiej mowie:
— No, żegnaj, Sonieczka!... Żegnaj! Przyjdę, jeszcze przyjdę! Napewno przyjdę... Nie bój się teraz! Pamiętaj! Nie bój się! Z pola przyjdę. Nocą...
— Michajło! — jęczała Zosia.
— A ty, panie, uważaj! — zwrócił się sołdat do pana Granowskiego, surowo mu grożąc wielką rękawicą, — żeby jej tu krzywdy nie było. Uważaj! Jeżeli Bóg ustrzeże a pozwoli, przyjdę, zobaczę. A gdybyś jej krzywdę jaką wyrządził, pamiętaj! Niema kary zbyt wielkiej na ciebie! Już ja ciebie znajdę. No, żegnaj!
Zawrócił, jak na mustrze, i z cichym jękiem wyszedł z podziemia. Dziecko, zanosząc się od płaczu, skoczyło za nim, ale je nauczycielka powstrzymała. Pan Granowski nie protestował na razie, ale po chwili rzekł do nauczycielki z ukłonem:
— Jestem Granowski, ze dworu w Debrzach.
— Wiem, jaśnie panie... — odrzekła ze śmiesznym dygiem.
— To tam „jaśnie“... Biorę, pani, na siebie tę sierotkę. Wyjdę zaraz na świat i zajmę się jej losem. Będę śledził, czyja ona jest, a może uda się znaleźć rodziców, lub krewnych. Jeśli nie odnajdę nikogo, uznam ją za swoją, dam nazwisko, dom, opiekę, wychowanie, naukę...
Nauczycielka opuściła ręce i przymknęła powieki. Twarz jej stała się znowu martwo spokojna, jak dawniej. Oczy z pod rzęs smutno patrzyły na główkę małej Zosi. Po chwili rzekła:
— Ja nie mogłabym jej dać nic. Literalnie nic a nic. Ale choć na tę jedną noc może mi jaśnie pan da maleństwo, pod pelerynę. Przypomniałaby się matka...
— A czy pani nie ma gorączki? Mnie się zdaje, że pani musi mieć gorączkę z jakiejś malaryi, czy influency.
— Być może. Ale tu wszyscy mamy gorączkę.
— Ja już nie mam. Więc to ja wezmę pod płaszcz tę małą. Zresztą wyjdziemy stąd wszyscy niedługo.
— Dokąd?
— No, na świat.
— Między tych zbójów, Moskali?
— Trudna rada.
Zaraz też, już teraz nieustraszenie, pan Granowski wydostał z walizki resztę pieczonego kurczęcia, kromkę chleba z masłem, kawałek cukru, — i wręczył te przysmaki dziewczynce. Przyjęła je z pewnem ociąganiem się, ale przyjęła. Gdy się zabrała do ogryzania nogi kurczęcia, otulił ją swym obszernym płaszczem i ogrzał ciepłem własnem. Dziecko, posiliwszy się dobrze, usnęło w jego objęciach. Zarazem ciepło maleńkiego ciała, czy szybkie bicie maleńkiego serca, rozkosznie upajało opiekuna. Dbał o wygodę snu małej wygnanki. Gdy się budziła dla naturalnej potrzeby, pieczołowicie ją wysadzał, a później otulał płaszczem aż po szyjkę i przygarniał do siebie. Dziewczynka przez sen, w nagłych przecknieniach, szukała, widać, swego poprzedniego opiekuna, rosyjskiego żołnierza, gdyż paluszki jej, błądząc po twarzy pana Granowskiego, trwożliwie drżały, usta szeptały niespokojnie: — „Michajło! Michajło“, — a z piersi wydzierał się ludzki, niezmierny dla tak małej piersi, zaiste, sędziwy jęk. Ale kamienny sen, szczęście dzieciństwa, porywał ją w swój nurt niezgłębiony, w niezgruntowaną czeluść zapomnienia o rzeczywistym, najohydniejszym ze światów. Lecz i tam goniły ją, widać, koszmary piekielne, bo małe jej ciałko drgało i prężyło się, ręce rzucały naprzód, jak do walki i obrony, a z piersi nie mógł wypaść krzyk dziki przeciwko napaści przywidzeń. Tak to i ten bezgrzeszny był mógł już z psalmistą zawodzić: — „jeśli rzekę — pocieszy mię łóżko moje i ulży mi, będziesz mię straszył przez sny i przez widzenia strachem mię strzęsiesz“...
Pan Granowski w połowicznem drzemaniu czuwał nad snami dziecka. Gdyby mógł, zmieniłby naturę i formę widziadeł ze złych na dobre. Gdyby mógł, włożyłby inne obrazy w tajemniczą widownię uśpienia. Lecz nie było to przecie w jego mocy. Nachylał się więc tylko nad tamtym światem, jak wędrowiec z ziemi dalekiej nad doliną nigdy niewidzianą. Serce jego doświadczało ulgi i radości, gdy służył temu dziecku. Objęła go rozkosz współczucia, ni to małe rączki dawno zmarłej córki Xenii, gdy jeszcze była na świecie i gdy jeszcze była małem dzieciątkiem. Z serca, które już widziało się być próchnem, poczęła uchodzić zgniłość w żywą służbę dla tego bytu małego, który bezpiecznie spał na dłoni, pod jego głowę podłożonej. W głębokich mrokach tej nocy rozlegał się nad duszą starego człowieka głos, nie głos, jakoby pukanie w oślizłą ścianę, w mur, przegryziony zaskórnemi wodami. Nie wiadomo było, jak to nazwać. Wreszcie ozwało się raz, drugi, trzeci to świetliste, radość w sobie niosące wezwanie, to ciche słowo podpowiednie:
— Pokuta! Pokuta! Pokuta!
Z tem słowem w sercu stary pan głęboko zasnął.
Obudziło go głośne moskiewskie wołanie:
— Wstawać!
Blask mroźnego poranka wpadał do pieczary. Kilku żołnierzy w grubych szynelach, w baszłykach, obwiązanych dookoła uszu, z karabinami w rękach uwijało się po podziemiu. Kazali troglodytom, wszystkim bez wyjątku, wychodzić niezwłocznie na dwór, z dobytkiem, jaki tylko kto miał, czyli z uzłami“. Ludzie posłusznie wypadli z nory, popędzani kolbami karabinów. Ustawiono wszystkich w szereg. Każda jednostka miała położyć przed sobą uzieł“, rzeczy własne. Gdy jaskinie oczyszczone zostały z ludzi, żołnierze przejrzeli je dokładnie i starannie, opukali szczegółowo mury, lali wodę na ziemię dla zbadania, czy niema w którem miejscu rzeczy zakopanych. Niewiele dobytku, — żal się Boże! — mieli ze sobą zbiegli do pieczar mieszkańcy Debrzów. W zanadrzach i pod spódnicami w czasie osobistej rewizyi nic groźnego dla potęgi wielkorosyjskiej nie znaleziono. Jedynym objektem, budzącym podejrzenia, była walizka pana Granowskiego. To też przetrząśnięto w niej wszystkie bebechy i zbadano zawartość aż do ostatniej okruszyny zeschłego chleba. To zgłębianie wnętrza życiodajnego saka odbyło się w obliczu oficera, który stał przed szeregiem zbiedzonych kryjaków. Ów oficer był to pękaty człeczyna z nosem czerwonym, zlekka zadartym, w binoklach, które na mrozie zachodziły parą, iż je raz wraz przecierał i znowu zasadzał na mały swój nosek. Oficer ubrany był w doskonałą szynel i opakowany pod spodem w grube futerko, — aż trudno mu było nachylić się do wnętrza kuferka. Zaintrygowały go, rzecz prosta, papiery Nienaskiego. Chwycił je w swe grube, futrzane rękawice i zaczął szybko przeglądać. Zobaczywszy plany, rysowane na woskowanym papierze, wskazał na nie panu Granowskiemu wielkim palcem rękawicy i groźnie zapytał:
— Co to jest?
— Są to plany architektoniczne, rysowane na wiele lat przed wojną przez mego zięcia.
— Co za plany?
— Był to architekt, człowiek bogaty. Miał zamiar budować rozmaite szkoły, instytuty, uniwersytety, akademie, kościoły.
— Weź to! — rzekł oficer do kaprala, wręczając mu cały zwój papierów Nienaskiego.
— Panie oficerze! Proszę o zwrot tych papierów, gdyż są to jedynie pamiątki rodzinne. Dlatego je przechowuję.
— Dam ja panu pamiątki rodzinne! — warknął oficer, wyszczerzając na petenta palisadę wyzłoconych zębów.
— Mogę udowodnić, że to są pomysły zgoła fantastyczne, rzeczy niewinne.
— Milczeć! Rozpatrzy się te niewinne plany.
W czasie tej rozmowy, którą pan Granowski prowadził, trzymając małą Zosię na ręku, w duszy jego obudziło się szczególne przywiązanie do tychże rysunków Nienaskiego. Nagle to wybuchło, jako erupcya niewiadomego uczucia. Postanowił za wszelką cenę odebrać z rąk sołdatów owe rysunki. Czuł w sobie poryw pasyi i fizycznie ją powstrzymywał, żeby nie rzucić się i nie wydrzeć fascykułu z rąk moskiewskich. Było z nim tak, jakby ktoś obcy podpowiadał, co ma robić, jakby ktoś drugi podniecał serce do czynu. Oficer patrzał w twarz pana Granowskiego i drwiąco się uśmiechał.
— Kto pan jesteś? — zapytał.
— Nazywam się Granowski. Jestem krewnym właściciela tego majątku.
Oficer skinął na dwu żołnierzy i ci poczęli rewidować ubranie barina. Ostrożnie go macali i miętosili. Wywlekli ze wszystkich kieszeni, co tylko w nich było, szczegółowo rozpatrzyli podszewki, kołnierze, szwy, guziki. Tymczasem oficer badał umiejętnie przegródki pugilaresu. Znalazł tam bilety wizytowe, paszport austryacki i około tysiąca koron. Rozejrzawszy się w tem wszystkiem, ociężałym ruchem zwrócił portfel właścicielowi. Ten przypomniał sobie dawniejsze metody, praktykowane niegdyś w urzędach rosyjskich, i postanowił spróbować szczęścia. Wydobył z pugilaresu połowę pieniędzy, a cztery setki koron ostentacyjnie w jednej z przegródek zostawił. Bilety wizytowe i jakieś jeszcze bezwartościowe kartki wsunął do bocznej kieszeni, a portfel podał wojownikowi, mówiąc:
— Panie oficerze! Przecież ja nigdzie nie uciekam. Zostałem tutaj, w nadziei, że mi się nic złego nie stanie. Niech mi pan zwróci tamte pamiątkowe rysunki, a ja je na każde zawołanie dam do rozpatrzenia, komu pan każe. Tak mogą zaginąć, a mnie będzie wielka krzywda. Na dowód, że nic nie zniszczę, proszę pana, daję na jego ręce ten pugilares z pieniędzmi.
— Jakto? — zakrzyknął oficer surowo, lecz dość niezdecydowanie.
— Na dowód, że nie uszkodzę tych papierów, wręczam panu, jako kaucyę, połowę mego majątku. Chodzi o to jedynie, żeby nie uszkodzono tych pamiątek.
Oficer obracał w rękach pugilares, a wreszcie łaskawym ruchem wpuścił go do bocznej kieszeni swego płaszcza.
Nu, ładno... — rzekł, biorąc z rąk żołnierza plik papierów Nienaskiego i wręczając go staremu panu.
Gdy się ta rozmowa toczyła, już ludziom gruntownie zrewidowanym pozwolono odejść i zbliżyć do ognisk pogorzeli, to też nikt z nich tej rozmowy nie słyszał i manipulacyi nie widział. Oficer wytarł znowu swe binokle i uprzejmie spytał pana Granowskiego łamaną polszczyzną, co zamierza ze sobą robić.
— Przedewszystkiem muszę się umyć...
— Słusznie, — rzekł tamten, patrząc z ordynarnym śmiechem na brudną twarz rozmówcy.
— Później chciałbym wyrobić sobie prawo przejazdu do jakiego miasta.
— Do jakiegoż miasta?
— Naprzykład, do Lwowa.
— Och, zaraz do Lwowa... Ale zobaczymy. Może...
— Przedewszystkiem jednak chciałbym mieć prawo poruszania się tutaj ze swobodą.
— Gdzie?
— Tu, na tym placu.
— No, cóż? Ruszaj się pan ze swobodą!
— Ale czy pan komendant nie zechciałby dać mi pozwolenia na piśmie?
— Czemuż aż na piśmie?
— Żeby mię nie zaczepiano, gdy zechcę coś robić?
— A cóż pan zamierzasz robić?
— Muszę pochować na cmentarzu, a przynajmniej w godziwem miejscu, lokaja, który umarł w tej piwnicy z ran podczas ostrzeliwania.
— Dobrze. Gdzież on jest?
— Tu obok leży, ledwie przysypany grudą. Przeniosę go gdzieindziej.
— Teraz, panie, trupy odkopywać i przenosić! Ale przenieś pan.
— Mogę więc mieć łopatę, lub rydel?
— Dam panu ludzi, którzy to załatwią.
— A nie! Uczyniłem ślub, że to sam i własnoręcznie zrobię. Był to stary i wierny sługa tego domu.
— Dziwne upodobanie i dziwne śluby! Ale owszem, bierz pan rydel, a nawet samą łopatę i kop sobie do woli. Wydam żołnierzom polecenie, żeby w niczem nie przeszkadzali.
— A czy pan kapitan będzie łaskaw wydać mi przepustkę do Lwowa?
— Spróbuję, spróbuję... — mówił służbista, oddalając się w kierunku pogorzelisk.
Pan Granowski umiał kuć żelazo, póki gorące. Rzekł tedy za odchodzącym:
— A więc pan kapitan raczy przysłać mi niezwłocznie przez żołnierza rydel, albo łopatę. Proszę o to zaraz, bo to sprawa bardzo pilna z pochówkiem tego sługi.
— Przyślę, — rzekł oficer.
Nosek Zosi czerwienił się na mrozie, choć cała jej figura aż do tegoż noska była szczelnie owinięta w pled zakrwawiony. To też milioner musiał rozgrzewać ten nosek pocałunkami. Dziewczątko boczyło się i krzywiło od ukłuć brody, nieogolonej w ciągu tygodnia, i od szorstkości wąsów, najeżonych, jak szypuły ostu. Wnet zadudniła ziemia, gdy nadbiegł ogromny sołdafon, niosąc na ramieniu szeroką, rosyjską łopatę. Pan Granowski dał Moskalowi guldena za fatygę, odebrał narzędzie i poszedł w kierunku grobu Kaliksta. Skoro tylko wszakże żołnierz się oddalił, kapitalista wrócił prędko do podziemi, pustych już zupełnie, posadził małą we framudze ocalałej ściany, otuliwszy ją pledem i swoim grubym płaszczem, a sam, wciąż wyglądając na zewnątrz, czy kto nie nadchodzi, co siły, co władzy w rękach począł swój skarb odkopywać. Ziemia w trzeciej komorze nie bardzo była zmarznięta, to też okute ostrze łopaty wnet stuknęło o wierzch skrzyneczki. Wyważywszy ją na zewnątrz, pan Granowski jednym zamachem łopaty odwalił wieko, wyciągnął schowane złoto, rosyjskie i amerykańskie walory, wrzucił tę całą zawartość do swej walizki, a pustą skrzyneczkę wpuścił do wnętrza dołu z powrotem, zasypał ją ziemią i udeptał po dawnemu miejsce. Wykonawszy to wszystko, wrócił z Zosią i walizką do prowizorycznej mogiły Kaliksta. Żołnierze bez broni łazili tam wszędzie dookoła. Kilku z nich pan Granowski przywołał znakami, umówił się z nimi, żeby za sowite wynagrodzenie wydobyli z ziemi w Końskim Padole zwłoki biednego lokaja, przenieśli go na wzgórek w parku i wykopali mu tamże głębokie schronienie. Ponieważ wiadomo już było powszechnie, że komendant forytuje owego barina, i że ów barin szczodrze płaci za każdą usługę, wykonano sprawnie i prędko, czego żądał. W trakcie kopania grobu, pan Granowski, pracując wspólnie z żołnierzami, wdał się z nimi w rozmowę. Usiłowali mówić niby to po polsku, przypochlebiali się tą znajomością mowy. Jeden z nich perorował:
— Nu, a czego boją się Polaki, czego? Sami nie wiedzą. A boją się.
— Widać mają jakąś przyczynę, że się tak boją.
— Nie mają! Jakaż tu przyczyna? Sam papa rimskij pisał nam i zaprietił, cztoby my nie rostorgali Polakow.
— Papa rimskij? Patrzcie!
Wierno. Papa rimskij. Ichnij ksiądz samyj wysokij, czto w Rimie sidit, pisał nam, szczaditie, goworit, Polakow...
— W Rimie powiadacie?
Tak toczno, w Rimie, ot na południ, tam, gdie Turka.
— A jakże wam się podobają ci Polacy?
Niczewo, naród on tichij, smirnyj, choroszij. Tolko ot...
— Cóż takiego?
Żidiuga tut wsiem da wsiem, znajetie, zaprawlajet.
Rozmówki tego rodzaju toczyły się w trakcie przenoszenia zwłok Kaliksta do nowej mogiły. Zasypano biedaka bryłami grudy i przyklepano wzgórek łopatami żwawo, wesoło, sprawnie, kopcąc papierosy i podśpiewując. Gdy pan Granowski wypłacił żołnierzom nagrodę, ruszył w ich towarzystwie ku obozowisku, pieczołowicie niosąc w jednej ręce cenną walizkę, a na drugiej piastując małą Zosię. Gdy się wydostał z debrzowskich wąwozów i z zarośli starego parku, ukazał się jego oczom obraz przerażający. Pan Granowski przystanął w zdumieniu. Oczy oddawna wzwyczajone do krajobrazu, zastawionego budynkami dworskimi, przerywanego łańcuchem chałup wiejskich, błądziły teraz po dalekim, nagim przestworze. Krajobraz otworzył się na wszystkie strony. Pożar tlił się jeszcze wokoło, ale już przygasał, pożarłszy wszystko, co było zbudowane przez ludzi. Kupy dymiących się belek, zjedzone przez czerwony węgiel od strony ziemi, leżały chaotycznymi gnatami, okrywając żarzące się pod nimi rumiane ogniska. Błękitny dym niezliczonemi smugami płynął wysoko w jasnem, zimowem powietrzu. Z debrzowskiego dworu zostały jedynie bezkształtne, osmolone kominy, słupy ganku, podmurowania od strony ogrodu, w głębi gruzy pieców i rumowia przegród ceglanych. Wszystko inne tworzyło ogromne żarowisko, jeszcze palące się w obrębie resztek kamiennych z sykiem i trzaskiem. Stajnie i obory, pełne poduszonych w dymie, spalonych koni i krów, pełgały wciąż gorącym, najżywszym, zaciekłym ogniem! Drzewa przydomne i rozstawione między budowlami folwarku, zachowawszy swe grube pnie, żarzyły się jeszcze i dymiły lekkimi dymkami, idącymi ze wszystkich opalonych gałęzi, witek i prętów. Straszliwy spokój tego widowiska był wzniosły i oniemiający. Ogień niszczyciel, brat śmierci, pożarł był wszystko, wzniesione z nicości. Niewymowna melancholia unosiła się wśród dymów wielkiego zgliszcza. Jakoweś zdrowie, pokrewne mrozowi, śniegom zalegającym krainę, wichrom i ciszy nocnej objawiało się również w tym pożarze. Języki, chusty, iskry, jątrzenie się i wypryski, nawroty i wybiegi żrącego ognia czyniły oczywistą pracę niszczenia chorób i smrodów ssącego pogłowia. Fijoletowe perzyny, ni to śniegi nadobne, czarodziejsko pląsały w promieniach poranka.
Pan Granowski, oddawna ognia spragniony, — dziwna to powiedzieć, — rozumiejąc i czując ogrom zniszczenia, upajał się jego widokiem. Gorący blask ogrzewał jego twarz, przenikał poprzez odzienie i niecił w całem ciele żywą uciechę. Ręce bezwiednie wyciągały się do zarzewia. Mała Zosia coś radośnie wykrzykiwała, plaskając rączkami, które ogromny pożar łaskotał. Gdy pan Granowski usiadł na pniu zwalonego drzewa, wysunęła się z jego objęć i z rozkoszą patrzyła na podrywy i opady przygasających płomieni. Przywykała już do nowego opiekuna. Szczebiotała niefrasobliwie dziwacznym językiem i z nim i z sołdatami, których pewien oddział znał ją i witał. Po odpoczynku przed ogniem, pan Granowski udał się do komendanta. Po długich ceregielach uzyskał przepustkę, opatrzoną licznemi pieczęciami, na przejazd w kierunku Lwowa. Wyruszył też niezwłocznie.



CZĘŚĆ CZWARTA.

Po wielu dniach i licznych przygodach dostawszy się do Lwowa, pan Granowski wynajął mieszkanie umeblowane, opuszczone przez rodzinę, która „uszła“ do Wiednia. Wyszukał starą służącą, kucharkę niegdyś w dostatnim domu, i pod jej opiekę oddał małą Zosię. Taż służąca podjęła się misyi stołowania i obsługi kapitalisty. Mała Zosia miała oddzielny pokoik, ciepły i wygodny, gdzie spała pod dozorem owej starej służącej, Marcysi.
Wkrótce po przyjeździe do Lwowa, stary pan, żyjący na razie w samotności, przypadkowo powziął wiadomość o Włodzimierzu Jasiołdzie. Ktoś, mający styczność z tajnemi organizacyami strzeleckiemi, wspomniał w rozmowie, iż w szpitalu więziennym jest kilku legionistów, rodem z Królestwa. Inna znowu osoba wymieniła nazwisko „Jasiołd“, jako tego, który skazany jest na śmierć przez rząd wojenny moskiewski. Wyrok przez powieszenie nie był, jakoby, tylko dlatego wykonany, że ów Jasiołd był ciężko ranny w bitwie. Pan Granowski zabrał się niezwłocznie do dzieła. Za pomocą rubli, których nie szczędził, dotarł do źródła informacyj zupełnie już nieplotkarskich i nieprzeinaczonych. Wynikła z nich wiadomość, że w istocie Włodzimierz Jasiołd, wzięty do niewoli w starciu, gdzieś nad Nidą, przy przesłuchaniach po fanfarońsku zeznał, że jest „poddanym“ rosyjskim i okazał na dowód prawdy jakąś gimnazyalną matrykułę siedlecką, stwierdzającą tożsamość jego osoby. Wobec tego sąd wojenny skazał go na śmierć, jako buntownika, pojmanego w szeregach nieprzyjacielskich, z bronią w ręku. Niepodobna było dotrzeć do samego szpitala, w którym Jasiołd leżał. Ale i tu znana moskiewska słabość utorowała drogę rublom pana Granowskiego. Z trudem, zwolna, pokonywując najróżnorodniejsze przeciwności, dieduszka“ puszczony został do więziennego szpitala, który mieścił się nie w gmachu więziennym, lecz był więzieniem w styczności ze szpitalem powszechnie wojskowym, urządzonym w jednym z gmachów publicznych. Tylko wejście do oddziału, gdzie mieścili się chorzy więźniowie, morituri, było specyalnie i nadzwyczaj pilnie strzeżone przez rosyjskich żandarmów. Pan Granowski, po długiem niewidzeniu, miał sposobność ujrzeć znowu granatowe mundury „oddzielnego korpusu“ i posłyszeć tkliwą melodyę pobrzękiwania ich ostróg. Na każdem piętrze wejścia do gmachu, na każdem załamaniu schodów i na każdej platformie, w każdej framudze drzwi i przy każdem oknie tkwił co najmniej jeden taki nadobny fijołek, albo przezornie barwiła się cała ich wiązanka. Jednakże serca tych aniołów stróżów Szczedrynowskich, czuwających nad cichością snów niewinnych dziewczątek, nie były kamienne i nieczułe na szelest bumażek“. Temu sinieńkaja“, a tamtemu krasnieńkaja“ uśmiech lubej dobroci wywoływała z głębi serca na usta i przymykała oczy. Tak to pan Granowski dotarł aż do drzwi, doskonale obsadzonych przez komplet dozorców i, jako bliski krewny Jasiołda, wpuszczony został do wnętrza. Znalazł się w izbie małej i stosunkowo bardzo czystej. Włodzimierz Jasiołd w swej kurtce strzeleckiej pół leżał, pół siedział w łóżku szpitalnem. Gdy pan Granowski wszedł i spojrzał, mróz ścisnął jego serce. Miał przed oczyma karykaturę, znikomy cień chłopca, którego znał w Krakowie. Ziemista, zielonawa bladość pokrywała twarz Włodzia, tak dalece schudzoną i wyciągniętą, że ledwie w niej można było poznać dawniejsze rysy. Białe, wyschnięte ręce nieruchomo leżały na kołdrze, a znać w nich było każdą kość i każde zgrubienie więzów. Dawno niestrzyżone włosy zwieszały się na czoło chłopca i mokrymi kosmykami lgnęły do szyi. Na skroniach utworzyły się wklęsłe zapadliny, na policzkach brózdy głębokie, jak u starca, pod oczami sine, niemal czarne podkowy. Gdy podniósł oczy na przywitanie gościa, który tyle poniósł trudów, żeby go zobaczyć, nie odmalowała się w nich radość, ani ulga. Kamienna obojętność i duma, zamknięta w obrębie kilku myśli, nie znikła w nich nawet wówczas, gdy na wargach grzeczność wycisnęła z wnętrza istoty uśmiech, zaiste, więzienny. Pan Granowski uścisnął zimne kości dłoni Jasiołda i usiłował coś skleić o dobrym wyglądzie „siostrzeńca“. Żandarm, stojący przy drzwiach, pokaszliwał w kułak, cichutko brząkał ostrogami do taktu, czy w myśl jakiejś melodyi, przestępując z nogi na nogę. Jasiołd skinął oczyma. Żywiej poruszyły się jego wargi.
— Mam się już znacznie lepiej, — mówił. — Rany mi się goją.
— A jakie masz rany, Włodziu?
— Żebra miałem zwieruszone. Dwa mi wypiłowali, bo wisiały nad płucami licho wie po jakiemu, a dwa się przylepiły i teraz już siedzą doskonale. W ramieniu miałem kilka pchnięć, ale nie na wylot, tylko przez płaszcz, i te mię jakoś w środku poturbowały. Ale już i krwawienia z płuc ustały. Tylko że jeszcze żadną miarą na nogach stać nie mogę.
— E, toć osłabienie, naturalne po takich biedach. Ale to przejdzie.
— No, to samo i doktór mówi!
— Jakiż to doktór?
— Ten, co mi żebra piłował. Przecie niedługo trzeba będzie chodzić i niedaleko iść... Więc o to tylko, żeby można twardym krokiem dojść pod pierekładinkę“.
— Nie myśl-no, dziecko, o tem!
— A o czemże mam myśleć? — zapytał Jasiołd pogodnie i spokojnie.
Podniósł oczy na swego gościa i przez chwilę trzymał źrenice utopione w jego źrenicach. Och, wtedy pan Granowski zadrżał w sobie! Zaiste, o czemże to miał myśleć ten młodzieniec, jak nie o śmierci swej na szubienicy? Chciał wykonać swój czyn z mocą, godną żołnierza, i lękał się wewnętrznie, iż nogi ugną się, jak kartoflane badyle, gdy na nich zechce stanąć, choćby najsilniejszym duchem przejęty. A Moskal, który będzie stryczek zakładał, pomyśli, że to ze strachu. Oficer, który mu czytać będzie wyrok, roześmieje się z męstwa polskiego młodziana. Więc leczył się forsownie, jadł dużo i łapczywie, usiłował spać na oba uszy, od wieczora do świtu, ażeby nabrać tęgości w kolanach, żelaznej w lędźwiach siły, żeby po dawnemu i po swojemu wyprostować się w krzyśu, stanąć, jak struna, i twardo, wyniośle, hardo wznieść czaszkę na tym karku, który ma ścisnąć pętlica. Tymczasem, — o niedolo! — z dnia na dzień gasły siły, uciekało w jakąś przepaść serce w piersiach, nikło ciało przedramienia i łydek, a sama jedna goła kość kantami i prostokątami wyrzynała się z pod zeschłej skóry. Na nogach o własnej sile ani przez sekundę nie mógł się utrzymać. Kręgosłup w kabłąk się krzywił, a głowa leżała na piersiach. W piersi zaś, zamiast swobodnego oddechu, świst metaliczny. W kaszlu strzępy błon i tkanek, zamiast plwociny, odchodzą. Sen uciekł za dziesiątą górę i za dziesiątą rzekę z tej izby przeklętej i nigdy już prawie nie zamykał rozwartych powiek. Wytrzeźwione oczy patrzały w straszliwą grę szatana, który wygrał swą sztukę, i w ciągu nocy nieskończenie długich naśmiewał się z bezsiły polskiego harcerza...
W ciągu niedługiego momentu milczenia i rozważania pan Granowski zstąpił krok za krokiem w bezdenną Jasiołdową ciemnicę. Wejrzał w bezsenną noc jego cierpień straszliwych. A przepatrzywszy wszystkę jego niedoli zawiłość, wył w sobie z wściekłości na myśl, iż oto wszyscy w narodzie starzy, dojrzeli i szczwani, splotami swych nędznych, niewolniczych, niby to wolnościowych wyobrażeń, samo jedno, samo jedyne wysłali na najwyższy ów szczebel to dziecko szlachetne i tam je samo jedno, samo jedyne zostawili w szponach siepaczów.
Tak potępiając innych, przypomniał sobie znienacka jeszcze jedno. To uczynili inni, tamci, szczwacze i dojeżdżacze ideowi. A onże sam? Cóż to on swego czasu chciał uczynić z tą duszą? Gdzie chciał skierować tę rękę wychudłą? Po jakichże to szczeblach drabiny chciał prowadzić te stopy? Ukazał mu się w wspomnieniu plan „pięknej zbrodni“, nadbudowa, piętro, tajemnicza wyżka kształtowania tej duszy przez ludzi.
Pan Granowski zakrył twarz rękami. Podźwignął się nagle, żeby wyznać! Twarzą upaść na ziemię przy tem łożu i wyznać! Opuścił drżące ręce i miał zacząć. Ale gdzież, do czego to, co miał rzec, pasowało? Jaki związek to świństwo miało z dolą Jasiołda? Na co to było?
Żandarm przy drzwiach podzwaniał ostrogami i świstał z cicha zaunywną“ piosenkę. Stary pan zatrzymał w sobie zgniłe swoje ścierwo, choć mu stało w piersiach i prosiło się o wyrzucenie u stóp męczennika. Plugawy rozsądek, tchórz i żal go obleciał. W mgnieniu źrenicy pan Granowski zdecydował się czynić po swojemu: ratować ciało. Rzekł tedy szybko, żeby Moskal pilnujący nie wszystko mógł zrozumieć:
— Jużeś zrobił swoje, Włodziu! Jużeś zrobił! Daj mi się teraz uratować!
— Jakże to uratować?
— Tylko tyle... Będziesz mówił tak: — była dawniej między nami nad Nidą w plutonie zmowa, iż, wzięci do niewoli, będziemy mówić, żeśmy rosyjscy poddani. Dla fanfaronady, dla szukania sławnej, bohaterskiej śmierci, dla rumoru na całą Polskę. Ale teraz powiesz całą prawdę: jesteś rodem z Galicyi, z miasta Stanisławowa, nazywasz się Wiktor Piekoszewski.
Jasiołd siedział ze zwieszoną głową nieruchomy i niemy. Krzyż jego był tak zgięty w zupełny pałąk, iż twarzy nie było widać, tylko sam wierzch czaszki, pokryty zwichrzonymi włosami. Pan Granowski mówił coraz goręcej, zachęcony, jako dobrą oznaką, tem jego milczeniem:
— Zażądasz przesłuchania i tyle tylko powiesz. Pamiętaj: jesteś ze Stanisławowa, nazwisko Wiktor Piekoszewski, syn urzędnika ze starostwa. Będziesz miał taki paszport, ja go już trzymam w ręku. Słyszysz, co mówię? Powiesz tak?
— Nie powiem! — wyszedł głos z ust, zwieszonych kędyś na wysokości serca.
— Dlaczego? Włodziu!
— Dlatego, że ja jestem skaut. Zastępowy w siedleckim plutonie. Nam skautom kłamać nie wolno.
— Zastanów się! Włodziu!
— Na mnie teraz całe polskie harcerstwo polega i patrzy.
— Jużeś wszystko zrobił, co skaut powinien był zrobić. Ja ci na to honorem przysięgam! Ja ci przysięgam na Boga!
— Czegóż pan jeszcze chcesz ode mnie?
— Spełń to, co ci mówiłem! Spełnisz?
— Nie.
— Zaklinam cię na imię matki!
— Jeżeli pan po to do mnie przyszedł, żeby mię matką straszyć i nią mi serce łamać... Mnie serce z piersi ucieka... A on mi matkę wypomina! Daj mi pan jakiego wina, albo jakiej mocnej trucizny, jakiej morfiny, strychniny, czy arszeniku, żebym mógł się podźwignąć, stanąć i iść ze łbem do góry zadartym, o własnych siłach pod stryk! Łba nie mogę podźwignąć, nogi się chwieją...
— Nad matką zmiłuj się, Włodziu!
Chory zakaszlał się, ochrypł, zaniemówił. Pan Granowski jeszcze raz z głęboką rozpaczą, z najpokorniejszem błaganiem zawołał z duszy:
— Włodziu!
Jasiołd wydał ze siebie bezsilny a obronny, straszny, goły krzyk.
Długo mocował się i szamotał, bezwładną prawą rękę, jak wiosło przywiązane do ramienia, dźwigał i pchał pod siebie. Potem z wysiłkiem uniósł się na łokciu i powalił na bok. Lewą ręką oddarł kołdrę i wykonał prostacki, ordynarny gest. Nie mógł mówić. Pan Granowski ujrzał z przerażeniem poślednią, wstydliwą cześć nie ciała, lecz kościotrupa. Zamilkł, z rozwartemi stojąc ustami, gdy spojrzał na pusty kąt, utworzony przez kości miednicy i nogi. Jasiołd milczał. Bezwładna jego dłoń zamierzyła naciągnąć kołdrę, ale ustała wpół drogi i zwisła krzywo nad próżnią.
Żandarm brząknął ostrogami i wycedził przez zęby.
Każiś... zasnuł?...
Jasiołd, nie rozwierając powiek, mruknął:
— Ej, ty, żandarm!
Aś?
— Wyprowadź pana!...
Cztoż, barin, pojdiom, cztoli? — uśmiechnął się ironicznie podoficer, wyszczerzając swe zdrowe zęby.
— Idę już... — mówił pan Granowski, ścierając rosę kroplistych łez, która mu twarz zalała.
Czudak!... — westchnął żandarm w korytarzu, zamykając drzwi izby na doskonały zamek.


We dwa dni później pan Granowski usłyszał na korytarzu swego mieszkania ciche, charakterystyczne ostróg pobrzękiwanie. Tenże podoficer żandarmeryi stanął we drzwiach i rzekł z ukłonem, jakby dawał znać o potocznem zdarzeniu, iż rodstwiennik“ w nocy zakończył życie. Pan Granowski pojechał do szpitala niezwłocznie. Nie stawiano mu już teraz trudności i odrazu mógł wejść do owej szpitalnej celki. Zwłoki Włodzia Jasiołda były już ubrane w legionową kurtkę, spodnie i buty. Białe jego ręce leżały złożone na piersiach. Nikt mu z żandarmów nie zamknął oczu, ani ust. Te usta małe się stały, jak u dziesięcioletniego chłopaczka, a prześliczne, równe zęby świeciły się w nich, jak szereg kryształów białego lodu. Śmiertelnie blada skóra górnej i dolnej wargi pokryła się najdelikatniejszym mchem młodocianego zarostu. Stary człowiek nachylił się i patrzał w źrenice, szeroko w oczach rozpłynięte, obrócone w stronę nieba, we wzrok, który na ziemi już nic nie widzi, lecz, zaprawdę, widzi Boga. Stare serce, tłukące się w piersiach, znagła posłyszało krzyk otwartych ust, który już z ziemi odleciał i dobiegł do uszu Boga. Przychodzień upadł na kolana i bezwładnem czołem, bolejącemi ustami dopadł kolan umarłego młodzieńca. Ach, były nareszcie twarde, żelazne, sztywnie potężne, nieugięte nogi junaka! Bezsilne kolana i chwiejne lędźwie mogły już nareszcie przez wieki stać niewzruszenie pod szubienicą!
Nie zgięłyby się w obliczu czyhającego szyderstwa stu milionów Moskali! Ale wróg odszedł... Obojętna wieczność zatoczyła wokół zwłok swe nieprzebyte koło. Tryumf prawdy stał się niewidoczny, milczący i na nic nikomu, — jak zawsze.
Ktoś nachylił się nad zmarłym i dość niedelikatnie potrącił starszego pana. Był to oficer w rosyjskim mundurze, zdradzającym jakąś wyższą rangę, — człowiek wiekowy. Pan Granowski podniósł się i odsunął, tamten wziął spokojnie krzesełko i siadł przy zwłokach. Nachylił ucho do piersi i przez chwilę uważnie, przyrostworzywszy usta, nasłuchiwał. Ujął za puls i obojętnie patrzył w przestrzeń. Potem, puściwszy bezwładną rękę, wydobył z ozdobnej, skórzanej teki arkusz z drukowanemi rubrykami i coś na nim starannie pisał piórem, zawierającym wieczny atrament. Pan Granowski domyślił się, że to lekarz urzędowy konstatuje akt śmierci i pisze dokument zejścia jeńca i skazańca. Chciał zapytać o pewne szczegóły, to też skłonił się uprzejmie, wymienił swe nazwisko z dodatkiem, iż jest krewnym zmarłego. Wojskowy mruknął z niechęcią i niewyraźnie nazwisko swe, jakieś — Szał..., czy Szoł... Mówił dobrze po polsku, ale z wyraźnym odcieniem rosyjskim.
— Czy to pan doktór może dokonywał operacyi wyjęcia żeber i leczenia płuc tego młodzieńca?
— Tak, ja to uskuteczniłem.
— Czuję się w obowiązku podziękowania w imieniu swojem i w imieniu matki zmarłego.
Doktór patrzył w oczy rozmówcy wzrokiem bardzo twardym, spokojnie głuchym. Rzekł z obojętnością:
— Spełniłem obowiązek zawodu i urzędu.
— Obowiązek zawodu i urzędu... — powtórzył pan Granowski, wprawiając wykwintnym ruchem monokl w oko. — W istocie... Jakże pięknym jest zawód lekarza! Wskrzeszać siłę, wlewać w żyły zasoby nowej krwi, powrócić sen na wytrzeźwione źrenice, ażeby organizm, tak niemal z martwych podźwignięty, mógł należycie, poprawnie i w sposób przepisany zawisnąć na szubienicy.
Lekarz uśmiechnął się niepowabnie. Coś żuł w wargach obrośniętych rzadkim zarostem. Nareszcie odrzekł:
— Przecie nie „zawisnął na szubienicy“, jak pan z patosem deklamuje. Wymknął się właśnie ze stryczka.
— Doprawdy? Dziwne, niewiarygodne sądy ludzkie! Muszę z przykrością sprostować, że źle pan konsyliarz postawił dyagnozę tej sprawy. To właśnie stryczek umknął przed tym karkiem.
— Jest to, zapewne, tak podniosłe, że nawet nie próbuję rozumieć, co znaczy.
— Przecie jest jeszcze ten sam ludzki kształt, te same kości i ta sama skóra, ten sam fizyczny, twardy, nie do złamania kręgosłup. Oczy patrzą. Usta krzyczą. Ta sama wciąż wina. Wszystko, czego potrzeba. Cóż to z tego, że oczy nie widzą po naszemu? Alboż my wiemy, co zato one widzą? Cóż z tego, że serce nie bije? Należałoby powiesić go na szubienicy!
Doktór uśmiechnął się pogardliwie, mówiąc:
— Skoro serce nie bije, to pocóż wieszać? O to chodziło, ażeby od powroza serce przestało bić. Skoro nie bije, niema poco wieszać.
— W dawnych czasach, w myśl paragrafów wojennych, wymierzano trupom po tysiąc kijów przepisanej kary...
— Żyjemy w czasach cywilizacyi... — rzekł lekarz z ironią.
— A czy, gdy pan badałeś puls i byłeś nachylony nad tą piersią, słuchając, czy tam przypadkiem jeszcze w niej serce nie kołata, nie usłyszałeś głosu wiecznie mówiącego Boga? Co, w tej piersi?
— Mam chęć wziąć i pana za puls... Ale to do mnie nie należy.
— W tej piersi umarłej zamknięty jest Bóg wiecznie żywy!
— Zapewne, zapewne...
— Patrz pan!
Stary jegomość ujął doktora za łokieć i przyprowadził go do zwłok. Obadwaj długo patrzyli w źrenice zmarłego, — na prześliczny, wyostrzony zarys nosa, na piękne, niemal dziecięce usteczka, przez których rozchylenie ludzkość zdawała się śpiewać straszliwy hymn. Doktór wyprostował się, ziewnął i rzekł:
— No, cóż? Cadaver.
Pan Granowski słyszał to słowo, ale bardzo głucho i niewyraźnie, jakby było wymówione w wielkiej odległości. Gdy tak w szczególnem przyćmieniu zmysłów patrzał na przepiękną twarz Włodzia, nagle owiała go radosna myśl, tchnienie jakieś szczęśliwe. Było z nim znowu tak, jak w podziemiu zamczyska w Debrzach, gdy Moskal przyniósł dziewczynkę. Zdało się nadto, że z dalekich kędyś ogrodów Podlasia, z Siedlec, z Łukowa, wionęły wszystkie zapachy wiosny zbudzonej. Radosny śmiech, wzburzenie ducha, które się z Boga rodzi, — gaudium spirituale, quod de Dee est, — trzęsło się w jego piersi i wyrywało na usta. Rozum stał się jasny i obejmujący wszystko od krańca do krańca. Wreszcie słowo, w którem się nowe, chybkie, strzeliste myśli zawarły, wymknęło się z ust. Pan Granowski zawołał ze śmiechem:
— Ależ, tak, tak, Włodziu! Tak, po tysiąc razy! Tak zrobimy! Wypłatamy figla wszystkim Śnicom tej ziemi! Teraz ich z mańki zażyjem! Zejdziemy się wszyscy wraz — i ty, i ty, męczenniku!
Doktór, z powagą i spokojem słuchający tych bredzeń, chwycił pana Granowskiego mocno pod ramię i prowadził ku wyjściu. Starszy pan dał się ciągnąć bez protestu. Na progu izby zatrzymał się i rzekł do doktora.
— Pan doktór znowu źle stawia dyagnozę. Nie jestem obłąkany. Nie, bynajmniej! Muszę znowu sprostować...
— Nie stawiam wcale dyagnozy...
— Jedno jest pewne i to sobie należy zapamiętać doskonale nam, starym łotrom, starym zbrodniarzom i krzywdzicielom: „Błogosławieni umarli, którzy w Panu umierają...“
— Tak jest, kaznodziejo, tak jest niezawodnie... — mówił doktór. — Tylko musimy wyjść i to jest także pewne, jak amen w pacierzu. Tu nie można siedzieć, według upodobania, bo to jest szpital więzienny. Trzeba już iść, iść do domu.
— Idę już, panie! Przypatrz się pan temu chłopcu i na pamiątkę znajomości wspomnij to słowo: — niema umarłych, są tylko umierający...
— Pan zaś ode mnie przyjmij na pamiątkę równie głębokie zapewnienie, że to, co mówisz, nic a nic nie znaczy.
Doktór niemal siłą wytaszczył pana Granowskiego na schody. Stamtąd już prosty żandarm sprowadził go na bruk ulicy.


W ciągu całej zimy pan Granowski czynił najstaranniejsze poszukiwania rodziców dziecka, którem się był zaopiekował. Zwracał się z żądaniem pomocy do władz, ogłaszał w dziennikach, pisał listy, rozpytywał się i wywiadywał. Wszystkie te zabiegi nie wydały żadnego zgoła rezultatu. Z rozmów z dziewczynką dało się ustalić tysiączne szczegóły, świadczące o tem, że była jedynaczką ludzi zamożnych. Zosia wspominała zawsze o ojcu, jako o „panu“, mówiła o dworze, ogrodzie, służbie, przytaczała imiona krewnych i znajomych, ale nie mogła podać dokładnie ani jednego nazwiska. Trzeba było zostawić rzecz w stadyum zagadkowości, aż do dalszego wyjaśnienia. Pan Granowski poświęcił się literalnie dziełu szukania. W marcu tego roku, uzyskawszy specyalne pozwolenie od rosyjskich władz wojskowych, z któremi był, z racyi swych interesów, w ciągłej styczności, jeździł na poszukiwania śladów nieszczęścia matki Zosinej w okolicę, gdzie, według relacyj i przypuszczeń, poszlak i pogłosek, można było miejsce wypadku określić. Nie udało się odnaleźć zwłok i wykryć nic prawdopodobnego. Milioner niemało zobaczył w tej drodze. Porozwalane kościoły z utrąconemi wieżami, — zmiażdżone dworce kolejowe, — konie, przeglądające się w ogromnem trumeau podczas czynności chrupania owsa w salach recepcyjnych magnackiego pałacu, — w opuszczonem mieszkaniu burżuazyjnem fortepian Bechsteina, w którego wnętrzu, na metalowych strunach jakiś oficerzyna z tłumu moskiewskiej swołoczy urządził sobie stałą, podręczną kloakę, — cenne malowidła, porznięte nożami, lub z ram wyłupane, — wioszczyny, osiedla, chaty puszczone z dymem, jak daleko sięgnie biedny polski horyzont. Czarne piętna w polach znaczyły ślad zwęglonych stert zboża i spalonych stogów siana, a opowieść nauszna, klechda domowa, powieść z cicha szeptana uwidoczniały dzieje planów, zamysłów i dokonań dyabła, wykonanych rękoma czarniawy ludzkiej, odzianej w moskiewskie tułupy i szynele. Wszystko, co kiedykolwiek wzniesione zostało nad poziom, zbudowane czy dokonane na tej ziemi tyle ubogiej, ulegało teraz, jeżeli nie zupełnemu zniszczeniu, zrównaniu z gruntem prawiecznym, ponad który się dźwignęło, to przynajmniej potrąceniu, usiłowaniu zepchnięcia z miejsca. We wszystkie strony rozwierało się pole śmierci, przez które harcował kozuń moskiewski. Zewnętrzny obraz zmian na powierzchni, wyżłobiony i wykłuty straszliwym rylcem przez wojnę, był doskonałym odpowiednikiem do przeobrażeń, które się w duszy pana Granowskiego dokonywały. Zaszedł w niej przewrót, równie radykalny i gwałtowny. Jak się to stało, niepodobna w paru słowach wyjaśnić. Coś zachwiało się, pękło i runęło w gruzy. Widok poniszczonych zagród chłopskich szczególnie oddziaływał na wyobraźnię obserwatora. Nie była to litość, ani współczucie, — species tristitiae“, jak takie uczucie nazywa Damascensis, — lecz jakby głęboki, czynny wstyd. Wstyd pieniężnika, bogacza, pana w obliczu mizeryi, na którą trzeba patrzeć z założonemi rękami. Pan Granowski wiedział przecie najdokładniej, w jaki sposób dokonywa się nabywanie prawa posiadania ziemi i wszelkiej innej własności. Wiedział również, w jaki sposób zużytkowuje się owoce tego prawa. Obszedł już w ciągu wielu lat mniej więcej całe granice tych rozległych dziedzin. Przynajmniej widział ich zarysy. Miał dosyć. Nuda ziewała ze wszystkich obszarów zbytku i wlokła się w dal poza ich miedzami. Teraz do nudy przyłączył się niecierpliwy, nieznośny wstyd. Obmierźle było patrzeć na chłopską niwkę, na nędzny szczyr piaskowy i niegdyś — chałupę, siedlisko człowieka, oraz niegdyś — chlew, siedlisko prosiaka, — na kupę popiołu, oblaną krwawemi łzami żalu dorosłych i dzieci. Ohydnie było myśleć o posiadaniu pałacu, wiecznie pustego, — ogrodu, po którym nikt nie chadza, — dostatku, który sam w sobie akurat tak samo jest zajmujący, jak trzy pieczary w Debrzach. W chałupie gnieżdżą się dorośli i dzieci na jednem legowisku, w smrodzie i wiekuistem dziedzictwie zaraźliwych chorób, — pokolenia od pokoleń otrzymują w darze gruźlicę i syfilis, nie wiedząc o istnieniu „zarazków“. Wciąż do starych siedlisk wchodzą nowe warstwy młodych i dzieci w rodzinie bezrolnego komornika, gdy mu los każe wydzierżawić kąt przy kominie, lub legowisko za piecem. Wchodzi do tych ludzkich siedlisk krowa i prosię. Wkracza żebrak wędrowny, emeryt folwarczny, albowiem niema, gdzieby głowę skłonił i ciało ukrył przed wichrem, ulewą i mrozem na tej obszernej, przeogromnej ziemi. A pałac stoi pusty. O, nędzo! O, hańbo! O, odrazo! O, wstydzie! O, pogańska zaciekłości!
Pan Granowski przemierzał, tłukąc się najętą furmanką, — w pewnej okolicy zaprzężoną w krowę, — ziemie pańskie, latyfundia, ogromne lasy i wciąż czuł na policzku rumieniec wstydu wobec krzywdy bezrolnych chłopów, którzy się swą ciężką pracą obchodzą. Widywał w swem długiem życiu zuchwałych fantastów, usiłujących przewrócić świat stary na zewnątrz siebie i w sobie. Wspominał przypadki hrabiego Bodzanty z Głowni, wielkiego pana, dziedzica przelicznych włości, który, postanowiwszy zabiec drogę nieuniknionej, krwawej, straszliwej, bratobójczej rewolucyi w jednej świętej ojczyźnie, te włości „swoje“ zamienił na chłopskie państwo komunalne, prowadzone i zarządzane przez agronomów i techników, świadomych pracy na roli. Pan Granowski pamiętał śmiechy, które ścigały hrabiego Bodzantę, nienawiść, która towarzyszyła jego krokom za życia na świecie, i ruinę ideału po jego śmierci. Jednakże ogarnęło go starcze marzenie spróbowania się z tym samym światem, przeżycia raz jeszcze nieustraszonej młodości. Postanowił wprowadzić w miarę sił doskonały ład, harmonię i piękno w haniebne i ordynarne stosunki ludzkie. Po powrocie do Lwowa z nieudanej wyprawy, wyszukał młodego i zdolnego architekta, któremu piersiowa choroba przeszkodziła w wypełnianiu zadań szczytnego zawodu mordowania wrogów Austryi na polu chwały, i z tym młodym człowiekiem począł odbywać długie konferencye. Wyniesione zostały z ciemni debrzowskiej walizki odręczne rysunki Ryszarda Nienaskiego. Młody budowniczy rozpatrywał się w nich szczegółowo i przyznawał zgasłemu koledze wysoką pomysłowość. Na żądanie pana Granowskiego zaczął przenosić owe pomysły na dokładne plany w wielkim stylu. Ukazał się tedy na dużych tablicach, według wszelkich wymagań sztuki budownictwa przedstawiony „Instytut powszechny górniczy w Kielcach“, — potem „Zakład dla geologii nafty w Krakowie“, „Zakład dla geologii węgla“, „Zakład powszechny nauk ekonomiczno-społecznych w Warszawie“, „Akademia handlowa“, „Studyum geograficzne“, „Studyum oceanograficzne na Helu“ — i tym podobne.
Nowe myśli i nowe zamiary zbudziły w starym organizmie zdrętwiałe i zamarłe siły. Dawny gracz ocknął się i porwał na nogi. Och, z jakiemże upojeniem wciągał teraz w nozdrza powietrze! Jakikolwiek miał być rezultat straszliwej wojny, nowy polski porządek zapowiadał się w każdym razie na tej ziemi polskiej z prawieków. Pan Granowski wiedział, że cokolwiekby się stało, on sam, osobiście wykona swe zadanie. Spełnienie tego czynu było warunkiem zdrowia duszy, warunkiem pojednania się ze zmarłymi, aktem świętej pokuty, a nadewszystko rzuceniem rękawicy napastnikowi z za nieprzyjacielskich kordonów. Dość ucieczki, dość wybiegów, dość tchórzostwa. Nie tracił czasu. Działał, jakby się paliło. Wymienił swe amerykańskie dolary na ruble ze znakomitym zyskiem, handlował rublami, szukał interesów, jak za lat dawnych, jak w Warszawie i w Paryżu, kiedy z niczego tworzył fortunę. Otwierały się na wsze strony tysiączne możliwości robienia wielkich pieniędzy. To też finansista działał, jak w ukropie kąpany. Pod wiosnę wziął na się wielkie przedsiębiorstwo reparacyi poniszczonych przez działania wojenne kolei żelaznych na terenie galicyjskim, rzucił znaczny kapitał w eksploatacyę nafty i przetwarzanie jej na benzynę, — oraz w rozmaite inne afery, które obiecywały zyski szalone. Te zyski nie były teraz celem, lecz środkiem do osiągnięcia pewnego możliwego ideału. Im bardziej stary majster nurzał się teraz w interesach karkołomnych, ryzykownych i niebezpiecznych, im większe sumy wydzierał z ziemi, zajętej przez armie rosyjskie, tem bogatszym czuł się na duchu i bliższym swych dzieci. Wstręt w nim budził strwożony galicyjski nędzarz, uchodźca, idący za pensyą lub zasiłkiem „z Widnia“, lub z „Piotrogrodu“ łazanek, urzędnik, „strona“, wyczekująca w „ogonku“ na swą porcyę jałmużny. Przemysłowiec był skąpy i przebiegły, awanturniczy w pomysłach i ścisły w ich wykonaniu. Poganiał w myślach tę wojnę, ażeby prędzej kończyła swą rolę okropną, by on prędzej mógł zacząć wykonywanie swojej. Miał oddać wszystko, co strwonił we Florencyi, co bezprawnie rozdał. Pragnął budować. Budować! Co najmniej pięć naraz instytucyj, z tych, które wyśnił Ryszard Nienaski! Nadsztukować sobą przerwane jego życie! Wypełnić, czego zrobić nie zdołał! Przejednać go, a za jego przyczyną wyprosić przebaczenie Xenii! Odpokutować! Czynić na klęczkach, w szale natchnienia, źle i dobrze, po amerykańsku, nie czekając na nikogo, na łaskawy pokój, na przyszłe państwo, na przyjazne konjunktury, na konferencye pokojowe i szczęśliwe wyniki wojny! Czynić za siebie, za lud, za naród, za państwo, za przyszłą Polskę.
Usiłowanie gromadzenia potrzebnych kapitałów zmuszało do stykania się z Moskalami. Pomimo wewnętrznej awersyi pan Granowski bywał w interesach u rozmaitych władców i dygnitarzy nowomianowanych na obszary zawojowane. Widywano wciąż starego eleganta, zajeżdżającego przed gmachy, gdzie roztasowali się nowi władcy, — jeżdżącego kolejami w towarzystwie oficerów wyższego stopnia, — słyszano nieraz jego rozmowy, prowadzone po rosyjsku płynnie i łatwo.


Po gorlickiej Rosyan katastrofie, pan Granowski szybko zoryentował się w położeniu. Zaczął też w tempie nadzwyczajnie przyśpieszonem likwidować swe wschodnio-galicyjskie interesy, związywać wszelkie afery mocnymi węzłami a uzyskane kapitały chować jak najbardziej starannie. Wnet zabrawszy ze sobą Zosię-sierotkę, ostrożnie wyruszył ku zachodowi, unikając z pilnością tych miejsc, gdzie go za rosyjskich przewag widywano w podejrzanem towarzystwie. Na emigracyę w kierunku wschodnim nie miał zgoła ochoty, gdyż taki manewr oddaliłby go od kraju i przedsięwzięć, które wykonać zamierzył bezwarunkowo. Cokolwiekby się stać miało, chciał przedrzeć się do Galicyi zachodniej i Królestwa, żeby natychmiast działać. Z ogólnego przebiegu operacyj wojennych zarysowywał się pewnik, że Moskwa będzie wypędzona z ziem polskich przez Niemców i że ostatni zostaną na razie panami placu. Peregrynant postanowił teraz kierować pod nich swe kroki. Powolna droga ku zachodowi, w stronę Krakowa, trwała parę miesięcy. Przesunięcie linii wojsk niemiecko-austryackich ku wschodowi nakryło milionera w Jaśle. Od kilku tygodni mieszkał skromnie w hoteliku żydowskim, zajmując wraz z Zosią jednę izdebkę na parterze. Huki armat i odgłosy strzałów nie były obce ani „dziaduniowi“, jak Zosia nazywała swego opiekuna, ani jej samej. Nie takie widywali bitwy! Przecierpieli cofanie się Moskali i obsadzenie miasta przez Austryaków, całe i zdrowe głowy wynosząc z tej operacyi. Jedyną prywacyą było wyrzucenie ich „z numeru“ hotelowego, prawnie według boskich i ludzkich ustaw posiadanego, — dla pomieszczenia jakowejś pruskiej persony. Kilka nocy spędzili w sposób urozmaicony: już to w pokoju „bawialnym“ samego właściciela hotelu, gdzie ich pchły ogryzły niemal do samych kości, już to w lokalu, który normalnie zajmowała magiel kołowa. Na szczęście niedługo trwały te popasy, gdyż pan Granowski zdołał u władz austryackich wyjednać sobie znowu potrzebne przepustki i wywiózł Zosię wprost do Krakowa. Jechali furmanką, ślicznemi drogami, popasając w mieścinach i karczmach przydrożnych. Czasami wiał na nich z pól wiosennych straszliwy fetor cmentarny. Wtedy Zosia drżała na całem ciele, zanosiła się od płaczu i, do tego zapachu trupów wyciągając rozpaczliwe rączki, wołała: — mamo, mamo, mamo! Lecz gdy radosny wiatr wytracał ze siebie narzucony mu ciężar ludzkiego smrodu, a niósł ku nozdrzom tylko won kwiatów, łzy na jej rzęsach obsychały. Pan Granowski wyciągał rękę i kazał jej bystrym oczom wypatrywać a wypatrywać w zamglonej przestrzeni krakowskich wież... Przedziwne uczucie, — ni to ponowna młodzieńczość ducha, — napełniało jego stary organizm. Sny niemal dziecięce, — zdziecinniałość marzenia, — zapalały na nowo wystygłe krople krwi. Widziało się sercu, że przez oddalenie niezmierne dąży do progu Xenii. Jak dawniej, jak dawniej... Niegdyś po długotrwałych rozstaniach, gdy los szczęśliwy znowu ich łączył, obejmowali się stęsknionemi oczyma nim ręce oplotły szyje i czoło przypadło do czoła. Wówczas cielesna powłoka popadała w takie oto drżenie szczęścia, szczęścia najbezwzględniejszego, jakie istotom ludzkim dane jest na tym padole. I teraz mamiło się serce, iż oczy już wkrótce Xenię zobaczą. Myśli wyrywały się z okręgu dokonanego okrucieństwa śmierci, żeby błądzić w świętym gaju ułudy. Szli z Xenią ramię w ramię przez planty krakowskie, woniejące od aromatów wiosny. Pachniały bzy i akacye, ukryte konwalie i ukryte róże. Słuchali dźwięku słów, z których wszystkie a wszystkie, dobre i złe, cnotliwe i grzeszne, dla nich obojga były głosem wzajemnej rozkoszy. Wyznawali wszystko, — dusza duszy, — w uśmiechach, w szeptach, spojrzeniach, niemych pieszczotach dziecięcych, jak za najdawniejszych lat, w pieszczotach ojcowskich, które zawierają w sobie nigdy niegasnącą, bezdenną, wszystkę miłość. Każdy przydrożny kwiat, kształt pięknego drzewa, barwa dalekich lasów, szemranie wody i szelest zbóż podrastających, — wszystko, na czem oczy spoczęły, było dla Xenii. Wszystko zadawało pytanie, czy się jej jednej podoba? Czyby się też podobało, gdyby temi stronami przechodziła? Jakie też słowo rzekłyby jej usta, gdyby oczy wejrzały na to piękno, które oglądają oczy ojcowskie? Coby też teraz powiedziała biednemu ojcu po tem niezmiernem, po tem straszliwem niewidzeniu? Coby też wyjawiła, gdyby tak dziś ramię przy ramieniu szli, — o tamtych tajemniczych krajach Boga, gdzie ona teraz gości i przebywa? Straszna i przenikająca chciwość, ciekawość zacieklejsza ponad żądzę życia, budziła się w myślach, zmamionych miłością.

Wiadomość o dokonaniu wychylała się niepostrzeżenie z pomiędzy złudzeń, — znowu ta sama wiadomość, podana pamięci przez zmysł dotykania. Cierpła prawa ręka, wspominając fizycznie przeraźliwe zimno czoła Xenii, gdy na niem wówczas spoczęła. Cierpła od sustawów w palcach aż do łokcia i do ramienia. Mróz niewysłowiony szedł żyłami do serca. Zdręczona tylekroć myśl zanurzała się w widok: najczarowniejsze włosy, najwonniejsze pasma odpadły oto. Zsunęła się skóra przodu czaszki i nosa, którego kształt wszechmocne piękno rzeźbiło. Naga, ostra, poszarpana kość lic w ciemności bieleje. Niema już, — o straszny Boże! — czarownych piersi, ni ciała nad biodrami, ni ud, ni lędźwi. Nieprzeliczona ilość wrogów, mrowie tajemniczego robactwa, niezwyciężone zastępy morderców szarpią, unoszą, unicestwiają i gołą, cuchnącą pustkę czynią z tego, co było woniejącym kwiatem raju.
Podrywał się w piersiach wiecznie tak samo chyży, goły, bezpłodny, niemy płacz. Ślepa boleść, zamknięta w kole zawsze jednakiem, bez wyjścia, przerwy i końca, zaczynała wirować w swoim obrębie. Hyena żalu wiekuiście głodną paszczę zatapiała w sercu. Pocóż jest wiosna? Dla kogóż się znowu zbudziła? Komu drzewa szumią, zboża szeleszczą i woda szemrze w kamiennem łożysku?...


Po przyjeździe do Krakowa pan Granowski wydobył z safes’u w jednym z banków swe wszystkie dokumenty, papiery, akty i przystąpił do zrachowania posiadanego majątku. Dowody na kapitały, przelane do banków angielskich, umowy co do eksploatacyi kopalni węgla przez rząd austryacki, wreszcie gotówkę umieścił w jednej wielkiej tece. W drugiej spoczywał testament Nienaskiego, złożony, jak dawniej, w srebrnym Xenii woreczku. Wytrawny kapitalista zajął się teraz szczegółowem badaniem owego fantastycznego testamentu. Ileż to razy ośmieszył go był w myślach swych, — a oto teraz wpatrywał się w każdą kreskę i znak, w każdą plamę i ślad wylanej łzy. Usiłował zrozumieć, kogo oznaczają poszczególne z głównych liter, lub koślawych znaków, imitujących litery... Nie zapytał był o to Xenii naprawdę, gdy żyła i mogła wszystko dokładnie powiedzieć, nie zapamiętał, co mówiła w chorobie, puszczał to mimo uszu z drwiną zatajoną w głębi duszy, a teraz za późno już było, — za późno, — o to ją pytać. Litery te miały oznaczać jakichś ludzi, znanych Nienaskiemu, jego przyjaciół, którym można było napewno zaufać, iż nie skradną wielkich narodowych pieniędzy. Skoro on im ufał, marzyciel, ideolog, można było być pewnym, że to są marzyciele, ideologowie, zapewne, lecz nie złodzieje. Pan Granowski pragnął teraz właśnie takich ludzi odszukać. Tacy byli mu potrzebni do interesu, nie ludzie afery i zarobku, których dotychczas za ludzi jedynie poczytywał, lecz tacy mianowicie, których dotychczas za ludzi nie poczytywał, marzyciele, ideologowie. Na takie zeszedł manowce. Kogóż teraz o wyjaśnienie zapytać? Był jeszcze jeden biegły w tem piśmie, znający tę rzecz, „świadek Xenii“ — porucznik Śnica. Lecz u tego pan Granowski postanowił informować się na samym końcu, gdyż świadectwu jego nie ufał. Śnica mógł przecie łatwo wstawić pod tajemnicze litery swoich wspólników w oszustwie. On przecie nie był z rodu marzycieli. Trzeba tedy było kierować się nadal własnym „rozumem“, gdyż nie było nikogo, ktoby zagadkowe odczytał nazwiska. I tu właśnie „rozum“ dotychczasowy zarabiał się w bezpłodnym trudzie. Pan Granowski spisał sobie na karteczce szereg nazwisk ludzi w Polsce najgodniejszych zaufania, mężów zasługi, nauki, pracy publicznej, profesorów uniwersytetów, działaczów — i z dwiema swe mi tekami, oraz z planami, wygotowanymi przez lwowskiego architekta, ruszył do adwokata Naremskiego.
Krakowski mecenas przyjął go grzecznie, lecz bardzo a bardzo ozięble. O przygody w czasie inwazyi moskiewskiej pytał półgębkiem, a informacye podane zbywał kiwaniem głową, lub ironicznym półuśmiechem. Uchylał się niedwuznacznie od rozmowy o polityce i zbaczał wciąż na ścieżkę interesów prywatnych klienta. Pan Granowski był tym sposobem zachowania się rozciekawiony, z pewnych zresztą względów, to też, po wysłuchaniu ścisłej relacyi o stanie interesów w kopalni Xenia, zapytał mecenasa Naremskiego wprost o powód takiej zmiany nastroju. Adwokat wymawiał się przez czas pewien, a wreszcie przyparty do muru, wyznał, że przyczynę wszystkiego stanowią wieści o postępowaniu szanownego klienta za czasów nieprzyjacielskiej inwazyi. Zacytował nawet jakieś korespondencye w gazetach krakowskich, odpisy z listów prywatnych wyjęte i ogłoszone drukiem przez miarodajnych publicystów. W wiadomościach tych stało czarno na białem, że pan Granowski, były członek Enkaenu, zdradził sprawę, przeszedł na stronę dziedzicznego wroga i służył mu z całą gorliwością.
Milioner pokiwał głową i uśmiechnął się dobrotliwie. Nie żądał nawet wyszukania owych numerów czasopism krakowskich, które mecenas Naremski z usłużnością pragnął mu dostarczyć. Przystąpił do wyłuszczenia swego interesu. Po wysłuchaniu całego żądania adwokat popadł w zdumienie. Pan Granowski zapisywał całkowity majątek, odziedziczony po swych dzieciach, bez ujęcia jednego szeląga, przeciwnie z ogromną nadwyżką dawnego zasobu, — na koszta wzniesienia szeregu wielkich instytucyj kulturalno-oświatowych, których gotowe plany przedłożył. Zakłady owe miały być wznoszone kolejno, według planów, dopóki starczy pieniędzy. Wszystkie gmachy zbudowane i zaopatrzone miały być z czasem przekazane przyszłemu urzędowi Polski niepodległej i zjednoczonej. Szereg opiekunów, kuratorów i doradców, których nazwiska ofiarodawca przedstawił, miał być zaproszony na walną radę i wezwany do objęcia zarządu dzieła. Przyrost kapitałów, zostawionych przez Ryszarda Nienaskiego, których wysokość ofiarodawca niemal w dwójnasób powiększył, winien był figurować, jako pokrycie własnych spadkobiercy wydatków, w ciągu lat, od chwili śmierci córki jego Xenii.
Miała tedy być wystawioną na sprzedaż willa „de Granno“ we Florencyi, — meble, obrazy, sprzęty, — miały być wycofane kapitały z Anglii, — miała być sprzedana krajowi kopalnia „Xenia“ — i t. d.
Pan Granowski upraszał właśnie mecenasa Naremskiego o zajęcie się sprawą zrealizowania pod względem ściśle prawnym tego zapisu i przygotowanie aktu, z którym, w towarzystwie uproszonych opiekunów, możnaby było iść „w rejent“.
Pan Naremski kręcił pióro w palcach, spisując sobie prowizorycznie wyłuszczone żądania. Zdumiewał go ten stary tak niepodobny do samego siebie. Jestże to wyga Granowski, aferzysta, dusza paskarska, psubrat, hycel, wędrujący dyabelskiemi bezdrożami? Jestże to ten sam człowiek, który telegrafował z Florencyi, żeby sprzedać kopalnię „Xenia“ każdemu, kto da najwyższą cenę, to znaczy, byle hakatyście? Jest że to ten sam, którego ów rozkaz co do sprzedaży kopalni, on, adwokat Naremski, musiał udaremniać wszelkimi wykręty, na jakie stać było jego umysł i polskie serce? Tenże to zapisuje teraz wszystko, co gdziekolwiek wyszwindlował — „krajowi“, jego „ludowi“, przyszłym wynalaczom, specyalistom i robotnikom? Zapisodawca zdawał się czytać myśli prawnika. Milczał, patrząc na jego twarz. A żeby lepiej widzieć tę twarz krakowską, wrzucił niezrównanym ruchem monokl między kości policzka i czoła. Patrzał z wytworną nonszalancyą, z grzecznym spokojem prawdziwego gentelmana, — niewiadomo, — bandyta, waryat, oszust, czy święty.


Blisko dwa miesiące czasu zajęły ceregiele prawne, poprzedzające spisanie wielkiego aktu. Pan Naremski niemało miał pracy, nim sprosił opiekunów, ściągnął ich na umówiony dzień do Krakowa i przygotował wszystko. Lecz wreszcie akt sporządzony został według najściślej prawniczych formuł i podpisany przez zapisodawcę. Wielka instytucya była założona. Pan Granowski zastrzegł sobie utrzymanie do czasu całego dzieła w sekrecie. Skończywszy z tem, był nareszcie wolny. Dla siebie nie zostawił nic zgoła. Srebrny woreczek Xenii. Odzienie na grzbiecie. Postanowił zarabiać, jak dawniej, zacząć z niczem. Gdzieś przy nafcie, czy przy kopaniu węgla. w takim stanie finansów i usposobienia duszy pan Granowski poszedł na cmentarz. Dawno tam nie chodził. Była to druga połowa sierpnia, dzień chmurny. Stary pan szedł uliczką cmentarną, — wśród pomników, — z góry na dół. Same nogi poniosły go w lewo, za narożny, za drugi, za trzeci pomnik. Tam! Samo ciało, bez wiedzy rozumu, wstrzymało się przy żelaznej szynie, opasującej miejsce. Serce poczuło, iż stąpanie nóg słychać — tam w dole. Tamci oboje słyszą, że przyszedł. Mówią mu tajemniczym swoim językiem, iż nadaremnie tak daleko chodził po ziemi i, wskutek tego, na tak długo ich opuścił. Jakże dawno nie był! Przez tyle jasnych dni i tyle ciemnych nocy czekali na odgłos łoskotu jego kroków. Teraz, wiedząc co się stało, wyrzekli w jego sercu niewymowną modlitwę swoją, pokorne dziękczynienie, formułę, tajemnicy, wniesioną do jestestwa z poza granic rozumu, iż jeden teraz w nich trojgu jest wierny Bóg, który świętą nałęczą ich spoił na wieki, — jedna jedyna miłość. Wyciągnęli do niego swe niewidoczne ręce i święty pocałunek złożyli na czole. Kolana jego zatrzęsły się od niemocy, pierś od radosnego szlochania wyzwolin, ramiona objęły cement nadgrobny, a usta złożyły na nim pocałunek miłości wiecznej.


W pierwszych dniach września pan Granowski spotkał przypadkowo na ulicy służącą pani Śnicowej. Już kilkakroć zamierzał był zobaczyć się z dawną florencką znajomą i w tym celu chodził na ulicę Lubicz, ale zawsze bezskutecznie, gdyż pani Śnicowej nie było w Krakowie. Miesiące letnie spędzała wraz z mężem gdzieś na Węgrzech. Tych informacyj udzielił właściciel posesyi, w której pani Śnicowa miała swe mieszkanie. Teraz Wikcia sama podskoczyła do pana Granowskiego, dojrzawszy go na ulicy. Ucałowała po krakowsku jego rękę i wyrecytowała, że pani już wróciła, a pan tam został, gdzie byli w lecie, na Węgrzech, że Staś jest zdrów, pan to samo, pani to samo, a w tych Węgrach takie przecie straszne gorąco, że jej-jej, — w polach mak sieją, wino nazywa się bor, piwo r, wódka palinka, a dobry wieczór, to się mówi jona-pot, a — proszę pięknie — kerem-alasom, ale kapusta — to tak samo kaposta. Pan Granowski tegoż dnia udał się na ulicę Lubicz. Zastał matkę i dziecko w doskonałem, istotnie, zdrowiu. Zawiązała się długa, ożywiona i serdeczna rozmowa o przygodach ubiegłego roku. Pan Granowski barwnie opowiedział swoje przypadki debrzowskie i wędrownicze, a gospodyni — swoje. Okazało się, że porucznik Śnica po wyzdrowieniu, — (chociaż jeszcze chodził o lasce), — dostał awans na kapitana i posadę zafrontową dyrektora obozu jeńców na Węgrzech, w miejscowości Nagy-Lamoheny. Pani Śnicowa bawiła w pobliżu męża, dopóki on tam spełniał ów urząd, w pięknej górskiej miejscowości. Opisy szczegółów pobytu, cen artykułów aprowizacyjnych, charakterystyki osób nowopoznanych ze świata oficerskiego przeważnie zajęły wiele czasu. W trakcie tej ożywionej pogadanki pan Granowski znienacka wtrącił wiadomość:
— Tak, tak... Cieszę się, że pani mile spędziła lato. Widać, że ludzie, których pani poznała, byli interesujący. Ale à propos wspólnych znajomych: jeden nam ubył.
— Kto taki? — spytała pani Celina.
— Włodzimierz Jasiołd.
— A cóż się z nim stało?
— Umarł we Lwowie.
— Umarł... — jęknęła, jak echo.
— Wzięli go Moskale do niewoli. Połamali mu w bitwie żebra, skłuli bagnetami, ciężko pobili w czasie transportu. Na domiar złego uparł się i oświadczył w zeznaniach, że jest rosyjskim poddanym, wymienił, gdzie się rodził i uczył. Wobec tego musieli go skazać na śmierć przez powieszenie. Jakby to powiedzieć? Na szczęście — umarł. Nie został powieszony.
Pani Celina słuchała cierpliwie tych wiadomości, siedząc spokojnie w rogu kanapki. Zmierzch już zapadał i twarzy jej nie było widać. Rozmowa, tak żywa przed chwilą, potknęła się, jakby człowiek, o wystający kamień i, jak człowiek, na twarz upadła. Smutek przez pokój przepłynął, jak gdyby ten, kogo wspomniano, wszedł między rozmawiających. Znagła pani Śnicowa zapytała:
— A i pan to tak napewno wie, że on umarł? Napewno pan wie?
— Widziałem jego zwłoki. Byłem na pogrzebie.
— Gdzie umarł?
— W szpitalu więziennym.
— Leżał umarły?
— Leżał umarły.
Pani Celina ociężale wstała ze swego miejsca i, przeprosiwszy gościa za chwilową swoją nieobecność, wyszła do sąsiedniego pokoju. Tam zaczęła chodzić z kąta w kąt, z kąta w kąt, twardym, niemal męskim krokiem. Stary jegomość słyszał to jej stąpanie, w którem ujawniało się tajne szaleństwo duszy. Wiedział, co jest tej pani. Ale, — wbrew woli i jakiemukolwiek zamiarowi, — jej męczarnia sprawiała mu ulgę nie ulgę, lecz jak gdyby wyciągnęła pomocną dłoń. Gdyby wszyscy znani wokół wymarli i gdyby wszyscy zostający na ziemi szarpani byli przez boleść po tamtych odejściu, lżejby było samemu znosić stratę. Zasunął się w swoją własną jaskinię żalu i obojętnie słuchał kroków pani Śnicowej. Tymczasem ona znieobaczka stanęła we drzwiach bawialni. Usłyszał jej głos cierpki, zmieniony, należący niemal do innej osoby:
— A czy to matka tego Jasiołda wie, że on umarł.
— Wie. Stąd jej doniosłem.
— A bo to list mógł do niej dojść?
— Doszedł. Już Siedlce są „wolne“. Odpisała mi parę słów.
Pani Celina stanęła w środku saloniku, a potem raptownie wróciła i przywarła drzwi do drugiego pokoju, gdzie służąca usypiała dziecko. Zbliżywszy się do pana Granowskiego, pani kapitanowa zaczęła mówić szybko, gwałtownym szeptem:
— A to mi pan przyniósł wiadomość!
— Cóż robić! I takby się pani z czasem dowiedziała.
— Pewnie. Alebym jeszcze trochę pożyła w złudzeniu.
— W złudzeniu...
— No! Przecie!
— Pocóż żyć w złudzeniu? Teraz to samo... Niech się pani modli do naszego Włodzia, do drogiego, nieskalanego męczennika.
Młoda kobieta przyklękła kolanami na fotelu, jakby w bezwiednej intencyi zaniesienia modlitwy. Zakryła twarz rękoma i wybuchnęła krótkim, szalonym, spazmatycznym płaczem. Łkała, jakby sama jedna była w tym pokoju, jakby w całym domu nie było nikogo. Potem znagła przycichła. Zdawało się, że boleść w niej ustała. Pan Granowski milczał, rozmyślając sekretnie, że wypada już iść do domu, nakarmić przed nocą małą Zosię, wykonać to i owo. Wtem pani Śnicowa ujęła go za rękę i zaczęła prędko mówić, sapiąc, stękając i raz wraz wydając jęk głęboki.
— Panie! Tak mię to zabolało... Bo żeby też pan wiedział, co mój mąż teraz robi, czem to się on trudni...
— Skądże mam wiedzieć?
— Pewnie. On tam tego nie rozgłasza. Chyba w tajnych raportach wylicza swoim wysokim przełożonym, żeby mu przyznawali coraz wyższe awanse i ordery.
— Doprawdy? A za cóż tak?
— Nikomu pewnie tego nie zwierzył, tylko mnie jednej, swej żonie. No, bo i pewnie! Komuż, mój panie, taki sekret powierzyć, jak nie rodzonej, prawowitej małżonce? O swoich, prawda, pracach, tajnych zabiegach, nadziejach?
— No, tak, tak.
— Opowiadał mi szeroko i szczegółowo, jakem tam z nim była na Węgrzech, bo przecie wiedział, że ja dobra jestem do sekretu, prosta galicyjska indyka, że nie będę o tem trąbiła byle komu, albo paplała na rynku. Jestem przecie jego połowica.
— Oczywiście. I cóż takiego?
— Nic szczególnej wagi. Był, proszę pana, komendantem obozu jeńców wojennych. Siedzą tam przeważnie, a niemal sami Włosi. Trocha Serbów. Ci Włosi, to są, mówił, jeńcy nowi, wprost z kadry, chłystki, młokosy, oficerki, arystokracya, entuzyaści irredenty, w pierwszych bitwach na południowym froncie pobrani. Gniją tam, otoczeni doskonałemi zasiekami i rowami. Z zewnątrz manschaft, w samym środku oficerowie.
— Wszystko, jak się patrzy.
— Wszystko. Ale bo ten komendant, żelazna ręka, czuwa. Nie wiem, czy pan wie, że ten obecny pan komendant, za pobytu we Włoszech, miał wciąż przejścia z Italianami, ze wszystkimi niemal, ilu ich tam na półwyspie było. Nikomu za nic nie płacił, okpiwał, naciągał, blagował, wykręcał się sianem, łgał... Et, co mam w bawełnę obwijać? Kradł, co się dało i gdzie się dało.
— Co on tam mógł kraść?
— A co było na placu. Wino w trattoriach, owoce z ogrodów, nawet jarzyny, kapustę w głowach, jak ją chłopi wieźli na bigach do miasta. Rankiem się w lasku zaczajał, szedł cichaczem z tyłu za wozem, podkradał, rzucał w rów, a potem pod peleryną przynosił do domu, bo to wszystko przecie dla mnie, dla współmałżonki.
— A no, to go tłómaczy: dla rodziny...
— Ja też z wdzięcznością... Och, z wdzięcznością! I nie o tem chciałam... Tylko że go nieraz przytrzymał ten i ów za rękaw, zeprał dobrze po gębie, albo i zaciągnął do municipio. Bo to przecie także chytre i sprytne. A ci dopiero posiadacze domów, sklepikarze, krawcy, szewcy, tabakaje, właściciele sklepów z farbami, handlarze obrazów, pośrednicy, współzawodnicy!... Och, nienawidził on Włochów, nienawidził do siódmej skóry, jak tylko on jeden umie nienawidzieć na świecie! No, a tu trzeba zdarzenia, że jego właśnie robią komendantem nad Włochami w niewoli.
— To prawda! Zdarzenie!
— To też on co rana zakasuje rękawy, idąc do „roboty“.
— No?
— Niema takiego Włochina z żołnierzy, któremuby nie zwieruszył szczęki, nie podkuł oczu na miesiąc, nie przestawił kiszek kopnięciem w brzuch, nie wybił paru zębów.
— A bo to wolno?
— Czegóż jemu nie wolno? Komendantowi? Orderów ma pełne piersi.
— A cóż na to sami oficerowie włoscy?
— Cóż oni mogą! Mój małżonek przechwalał mi się, że z pomiędzy tych oficerów nie będzie jednego, któryby stamtąd, z Nagy-Lamoheny, wyszedł bez ostatecznej gruźlicy. Ani jeden nie wyjdzie! A już tam na nią co najmniej połowa tych młokosów zdycha w obozie. Brud umyślny, robactwo, straszne powietrze z kloak, żadnych ulg, leczeń, najnędzniejsze pożywienie.
— Jakiż to srogi władca!
— O, tak! Gdy rano wchodzi w bramę obozu, słychać w całym obszarze pomruk od końca do końca. Ale gdy się zbliży — milczenie grobowe. Bladość, mówi, w tych czarnych pyskach, kułaki zaciśnięte, zęby zgrzytają. Pierwszego, który mruknie, błyśnie białkami, — odrazu, mówi, pięścią w mordę, w dolną czeluść, ale tak, żeby przecie trzeszczało, odrazu między ślepie, odrazu obcasem w brzuch! Bo to, widzi pan, są zdrajcy. Złamali z nami sojusz!
— A tak!
— Włodzio Jasiołd — to mi tam wykładał, co znaczy — terra irredenta. To znaczy, powiadał, ziemia jeszcze nieodkupiona z pod tyranii wroga. Teraz im się zachciało odkupywać ją od nas potokami krwi, które ze skał Trydentu spływają wciąż do bystrych rzek i do czarodziejskiego ich morza. To tak mówił tamten. Ale komendant! Niechże spróbują, co znaczy z nami zaczynać!
— Ciekawe... — mruknął pan Granowski. — Takbym rad zobaczyć się teraz z małżonkiem pani. Bo mam nawet interes.
— O, teraz on już nie urzęduje w Nagy-Lamoheny. Trudno panu będzie z nim się zobaczyć. Chyba przypadkiem. Przenieśli go na inne stanowisko.
— Znowu na inne?
— Tak. Po tej wielkiej ofensywie wezwano go za San i przeznaczono na środkową i wschodnią Galicyę.
— W jakimże teraz charakterze?
— W charakterze... jakby to panu powiedzieć? Pan rozumie...
— Może i rozumiem. Ale czemuż jego właśnie?
— Bo władze zobaczyły, że to jest człowiek z charakterem. Wiedzą, że tak murowanych Austryaków ze świecą szukać. Zdarzyło się pod koniec mojego pobytu na Węgrzech, że w sąsiedniem od Nagy-Lamoheny mieście był obiad oficerski z racyi przybycia jakiegoś tam generała. Był na obiedzie i mój małżonek, jako komendant obozu. Ale wrócił stamtąd skwaszony.
— Czemu?
— Niech pan sobie wyobrazi, że gdy się przedstawiał owemu generałowi, ten oddał mu nadzwyczajnie grzeczny ukłon wojskowy, ale tylko ukłon. Ręki nie wyciągnął. A potem, jakby na komendę, kolejno wszyscy oficerowie bez wyjątku, Niemcy, Madziary, Rumuny, Chorwaty, Słoweńcy, Czechy, a nawet Żydy, — oddawali mu w sposób najbardziej służbisty i wyszukanie grzeczny ukłon wojskowy, a żaden — ręki. O Polakach nie było, oczywiście, co mówić, bo, jak ich mój małżonek charakteryzuje, to jedna banda zdrajców. Lecz zato wyższe i najwyższe władze wiedzą, że ta prawica, której nikt na owym bankiecie uścisnąć nie chciał, to jest prawica z żelaza.
— Pewnie, pewnie.
— Teraz ona się tam dopiero, we wschodniej Galicyi, wyciągnie nad zbrodniami! Wyciągnie się i zaciśnie. Wojska zwycięskie idą naprzód, a on, kapitan Śnica, za niemi. Czyja gardziel w tę garść się dostanie, w tej już nie będzie tchu.
— Ach, na honor! — zaskrzeczał pan Granowski. — Pan Śnica taki zajęty, a ja mam do niego doprawdy, doprawdy pilny interes. Gdzie on też teraz może być? W jakiej miejscowości?
— Tego dokładnie nikt nie wie. Ale to, panie, da się poznać, a raczej słyszeć. Po ludzkiem drżeniu, po cichych szeptach...
— Trzeba tedy będzie wsłuchiwać się, gdzie szepcą... — westchnął pan Granowski w zamyśleniu.
— A Włodzio Jasiołd leży w głębokiej ziemi zakopany! — krzyknęła nagle pani Celina, jakby teraz dopiero dowiedziała się naprawdę o tym przypadku.
— Cicho, cicho...
— Na wieki, w ziemię zakopany!...
Ręka jej podniosła się obłędnym ruchem. Wyrazy przemieniły się w bełkot, w jąkanie się surowej boleści. Powlokła się, roztrącając krzesełka, ku kanapie i runęła na nią, twarzą w dół, wstrząsana od głębokich, ślepych łkań.
Pan Granowski wysunął się cicho, na palcach.


Pod koniec września, załatwiwszy w Krakowie interesy, związane ze sprawą zapisu, pan Granowski wyjechał do kopalń nafty. Popchnęła go do tego kroku konieczność szukania zarobku, o który w Krakowie było bardzo trudno. Przy nafcie papa Granowski czuł się w swoim żywiole. Wrzało tam życie, paliły się sprawy i ludzie biegali, jakby im ogień podziemny palił podeszwy. Stary pan pasyami lubił taki nastrój, przepadał za amerykanizmem, za nadzwyczajnością wysiłku i ogromem zdobyczy, wyszarpanej z trzewiów natury. Teraz, zmieniony do niepoznania, nie marzył już o zysku osobistym, lecz pragnął uczestnictwa w gwałtowności życia, czego w strupieszałym Krakowie nie było śladu.

Dla siebie szukał tylko kawałka chleba, któryby mu dał możność przetrwania do końca w tym stanie uciszenia, pogody i możliwej szczęśliwości, jaki osiągnął przez zrzeczenie się cudzych bogactw. Dostał posadę w jednem z prywatnych przedsiębiorstw, posadę dość dziwną, — agenta od interesu. Miał jeździć do Wiednia, Berlina, Krakowa i Pragi. Przedsiębiorca przyjął go chętnie, znał bowiem zdawna jego obrotność i ruchliwość.
O swych kapitałach pan Granowski rozgłosił, że je stracił z kretesem. Podawał się za bankruta. Treść zapisu trzymał w zupełnej tajemnicy.
Miał tedy być w ciągłych rozjazdach za jakimś wojskowym Offener — Ordre’m, który mu właściciel kopalni wyrobił. Pan Granowski tłukł się wciąż kolejami to tu, to owdzie, załatwiał najróżnorodniejsze zlecenia i doświadczał tej samej satysfakcyi, jakby zyski osiągnięte z tych zabiegów szły do jego własnej szkatuły. Ubrany był tak samo, jak poprzedni milioner w jego osobie, jadł tak samo jeden obiad i jednę kolacyę na dobę, jak tamten. Pracodawca, któremu służył, śmieszył go teraz, jako nędzna kopia, czy podła fotografia jego samego z przed lat niewielu, — gdy z chamskim tupetem napełniał kabzę i żołądek.
Sierotka Zosia znalazła się w środowisku nafciarskiem, wśród tego waru i gwałtu. Nie było tam dla niej odpowiedniej opieki. Nie było nawet komu jej powierzyć na czas wyjazdu „dziadunia“. To też opiekun częstokroć brał ją ze sobą w drogę.
Liczył na to, że przemierzając tyle miejsc i ocierając się o mnóstwo ludzi, trafi może na kogoś, kto pozna to biedne dziecko, na kogoś z rodziny, znajomych, sąsiadów rodziców sieroty. Było zresztą niemało egoizmu podstarzałego samotnika w tem zabieraniu dziewczynki w podróże. Dnie i zajęcia zupełnie inaczej mijały, gdy miał tę towarzyszkę ze sobą. Ona zaś było stale zachwycona nieustanną wędrówką.
W jednej ze swych wycieczek za interesami pan Granowski zetknął się nareszcie z kapitanem Śnicą. Spotkali się przypadkiem w ciasnym korytarzyku sypialnego wagonu.
Pan Granowski ucieszył się, gdyż od dawien dawna pragnął tego spotkania. Kapitan również miał minę dosyć rozpromienioną. Przynajmniej uśmiechnął się szczerze na widok dawnego milionera.
Noc już była zapadła. Rzęsisty deszcz bił w szyby wagonu i dudnił po jego wypukłym dachu. Podróżni, przeważnie wojskowi wyższego stopnia w czynnej służbie, lokowali się z pośpiechem w swych separatkach, lecz jeszcze byli w ruchu. Co chwila ktoś przeciskał się obok rozmawiających w wąskim korytarzu. Kapitan Śnica nie spuszczał oka z pana Granowskiego. Literalnie przeszywał go nawskroś oczyma.
— Dawno już szukałem możności spotkania się z panem kapitanem... — mówił stary jegomość.
— Doprawdy? Sam pan mię szukał? Przyjemnie mi jest to słyszeć.
— Tak. Świadkiem żona pańska, którą odwiedziłem w Krakowie.
— A! Był pan w Krakowie? Czy mój malec zdrów? — spytał Śnica mimochodem i jakby z pewnem zawstydzeniem.
— Zdrów zupełnie.
— A to co za dzieweczka? Córka może? — zainteresował się kapitan, wskazując oczyma na Zosię.
— Tylko znajoma. Przyjaciółeczka... Zosia ma na imię.
— Wychowanka? Nieprawdaż? A gdzież szanowny pan stale teraz rezyduje?
— Wszędzie i nigdzie, panie kapitanie. Biegam za interesami.
— Zawsze za interesami, zawsze na posterunku... — śmiał się żywo wojskowy.
Busines. Służę wojnie na równi z panami.
— Wiem, wiem! — zawołał Śnica. — Wiem, że pan popiera wojnę, gdzie się tylko da. Gdzie się tylko da... — powtórzył z naciskiem. — A propos, już bardzo dawno chciałem zapytać: pan jest austryackim poddanym?
— Tak jest. Przyjąłem poddaństwo austryackie, obejmując spadek po moim zięciu Nienaskim. A właśnie, dobrze, iż weszliśmy na ten temat. Chciałem zapytać o pewne szczegóły...
— Proszę. Jestem, jak zawsze, na pańskie rozkazy.
— Tu źle rozmawiać.
— Moja kabina jest wolna. Tak się złożyło, że mam całą do swego rozporządzenia. Możebyśmy tam weszli.
Pan Granowski chętnie się zgodził i poszedł za kapitanem, który prowadził za rękę małą Zosię, głaszcząc ręką jej piękne włosy.
Wkroczyli do przedziału i ex-milioner zajął miejsce wskazane.
Zosia podbiegła do okna i coś tam poczęła gwarzyć z wiatrem i deszczem. Kapitan zamknął drzwi, usiadł wygodnie i zapalił cygaro.
— Nie wiem, czy sobie pan przypomina, — zaczął pan Granowski, — pewną naszą rozmowę na drodze do Salviatino we Florencyi. Wystąpił pan wtedy, jako poseł do mnie od mej zmarłej córki.
— A tak. Pamiętam tę rozmowę.
— Potem w Viareggio pokazywał mi pan testament mego zięcia.
— Pamiętam i to.
— Otóż chciałem pana teraz zapytać, w jaki sposób pan doszedł do posiadania tego papieru? To była kopia rzeczywistego testamentu, nieprawdaż?
— Kopia.
— Jakim sposobem pan ją posiadł?
— Za pośrednictwem pańskiej cameriery, Isoliny.
— Więc to ona wykradła autentyczny testament?
— Ona.
— Z własnej swej woli, ta Isolina?
— Mniejsza o to, czy z własnej woli, czy nie. Była moją kochanką.
— Doprawdy? Teraz rozumiem. Ale czy to ona własnoręcznie wykradła ów papier? To była przecież uczciwa dziewczyna?
— Nie. Zrobił to jej brat, Cesare. Na jej rozkaz...
— To znaczy na pański rozkaz?
— Coś w tym rodzaju.
— Teraz nareszcie wszystko rozumiem. Ale, skoro pan już taki łaskaw, śmiem prosić go, jako posła do mnie od mej zmarłej córki, czyby mi pan nie mógł wytłómaczyć pewnych niejasnych dla mnie znaków i liter w tym zapisie. Mam go przy sobie w walizce, w sąsiednim przedziale.
— O, niech się pan nie trudzi. Ja mam tutaj tę wierną kopię!
— Ma pan tutaj tę kopię? Wozi ją pan ze sobą?
— Wożę ją teraz, panie, razem z innymi pańskimi papierami.
— Z moimi papierami, jeszcze z innymi?
— O, tak. Mam co do pana bardzo obszerne dossier.
— Czy tak? Nie przypuszczałem, że zasługuję aż na tyle uwagi. A cóż jeszcze zawiera, odnośnie do mej osoby, owo dossier?
— O tem potem. Na razie możemy wyjaśnić sobie tajemnice znaków w testamencie.
Kapitan otworzył podręczny płaski kufer ze znakomitej skóry, wydobył z wewnątrz obszerną, żółtą, lśniącą tekę, zamykaną na misterny zatrzask i, otwarłszy ją starannie kluczykiem, począł pilnie szukać w masie ułożonych aktów i papierów. Pan Granowski przypatrywał się w zamyśleniu tym zatrudnieniom sąsiada. W pewnej chwili rzekł z cicha:
— Skłamałeś pan, jakoby Isolina była pańską dziewką! Skłamałeś pan!
Kapitan nie odpowiedział. Tak samo, jak przedtem, puszczał małe kłębki dymu ze swego wonnego cygara, przeszukując ze spuszczonemi oczyma stos papierów.
— Skłamałeś pan, mówię, utrzymując, jakoby to ona kazała bratu otworzyć moje biurko. To niemożliwe! To potwarz! Sam pan otwarłeś moje biuro, ale, wstydząc się tego, zwalasz na niewinnych.
Kapitan zdawał się nie słyszeć jego głosu. Znalazł poszukiwany papier i ukazał go w świetle lampy elektrycznej. Pan Granowski wystał z miejsca, żeby lepiej widzieć, i przypatrywał się „testamentowi“.
— Kogoż to, którą osobę, jakie nazwisko oznacza ta litera? — zapytał, wskazując pierwszy znak z brzegu.
— To jest „Brus“, jakiś doktór z Warszawy.
— To i ja wiem. Lecz to S?
— Nie przypominam sobie dokładnie, lecz mam to zanotowane. Napewno mam to zanotowane!
Pan Granowski ze zniechęceniem machnął ręką. Kapitan Śnica raptownie złożył papier i zatrzymał go w ręku. Odwrócił się do swego gościa i rzekł wesoło:
— To są, łaskawco mój, rzeczy przedawnione. Sprawy tak wiekowe, jakby pochodziły z epoki mieszkań nawodnych. Niema na to teraz czasu.
— Panu się może i spieszy, lecz ja muszę powoli i statecznie wyjaśnić sobie te właśnie ciemne punkty.
— I pan umiesz obrotnie się uwijać. Poco się ganić? Alboż się to pan mało nakręcił z tamtej strony frontu? Małoż to pan nakonferował się z Galicynem? A z Szeremietiewem? Albo z tym komendantem wojennym w Gródku, — jakże mu to tam było po otczestwu“? Małoż to pan swemi niestrudzonymi zabiegami przysporzył ropy i benzyny naszym przeciwnikom? Albo i ta piorunująca odbudowa kolei?
Pan Granowski siedział osowiały, zlekka potakując głową.
— I cóż pan na to? — spytał Śnica półszeptem.
— Ma pan te szczegóły sumiennie wszystkie ponotowane w swoich papierach, w tej tece — nieprawdaż?
— No! Z dowodami, z aneksami, z dokumentami!
— A można też zobaczyć te dowody i aneksy? Bo niezawsze i nie wszystko jest zgodne z prawdziwym stanem rzeczy.
— Tajemnica urzędowa! Sekret wojenny! Lecz dla pana, dla mego dobrodzieja, mieszkaniodawcy we Florencyi, — ba! w Viareggio! Mogę uchylić rąbek tajemnicy, choć mi to grozi kulą przed frontem. Nie jestem ja znowu taki straszny dyabeł, jak mnie malują.
— Nie wiedziałem, że pana malują aż na dyabła.
— Malują!
— Bo tak z wierzchu to pan wygląda jedynie na to, co ci nieszczęśliwi Moskale nazywają słowem syszczik“.
— Nie rozumiem po moskiewsku, tak jak pan, i nie wiem, co to słowo znaczy. Ale, panie, czy to był sens, sam pan powiedz, zadawać się z takim, naprzykład, Silberbergiem? Mogę panu pokazać dziesiątki donosów właśnie tego parcha, denuncyacyj, któremi nas literalnie zasypuje, i to właśnie wciąż na pana. Zresztą nie on jeden.
— No, to są zwykłe żydowskie zemsty, te tam donosy.
— Ba! Gdyby ich nie potwierdzały dziesiątki znowu dowodów ubocznych, najbardziej rzymsko-katolickich, czy tam grecko-katolickich, napływających ze wszystkich kątów i zaułków. Dalibyśmy sobie z tem rady!
— Pan mnie chce bronić?
— Chcę. Jestem gotów. Gotów jestem... — mówił szeptem, — zniszczyć te żydowskie i katolickie denuncyacye, usunąć w kąt dokumenty potwierdzające, których zebrała się cała paczka, gotów jestem podrzeć i ten śmieszny „testament“. Czegóż ja nie zrobiłbym dla pana. Znamy się przecie i wiemy, co warte jest to piękne życie. W naszej Florencyi, co? A więc, panie Granowski?
— Przepraszam... Niezupełnie dobrze rozumiem, ale takie osiągnąłem wrażenie moim starym, grzesznym rozumem, że pan ma na myśli, — czy ja wiem? — porękawiczne.
— Śmieszny pan jesteś ze swymi terminami! Więc co? Mam z obojętnością zgubić człowieka, człowieka tak godnego, który mi tyle wyświadczył? Sam pan powiedz!
— Do licha! Także to źle jest ze mną?
— Źle, panie Granowski!
— Cóż ja pocznę, biedny nędzarz, w tej opresyi!
— No, co tam! Zgodzę się podzielić pół na pół pańską nędzę. Mnie jedna połowa tej nędzy, panu druga. Raz temu niech będzie koniec. O, patrz pan, jak ten testament „dowód“ i wyraz pańskiej nędzy. Drę go na dwie równe połowy.
Kapitan rozdarł w istocie kopię testamentu Ryszarda Nienaskiego i przymierzył jedną do drugiej równe połówki papieru.
— Zaraz panu udowodnię, że mówię zawsze prawdę... — rzekł pan Granowski. — Zaraz przyniosę mój dowód.
Skinął na Zosię, żeby się nie ruszała z miejsca, i wyszedł z tego przedziału. Kapitan wysunął się za nim na palcach i uważnie śledził, dokąd jego chwilowy gość zmierza. Pan Granowski wstąpił do przedziału, który był dla niego przeznaczony, i, po upływie kilku minut, wrócił z powrotem. Niósł w ręku duży zeszyt aktu rejentalnego, kopię dokładną i uwierzytelnioną, z pieczęciami i podpisami głównego oryginału. Podał ją kapitanowi Śnicy, mówiąc:
— Oto kopia testamentu przeciwko kopii. Ja mam i zatrzymam swoją, pan swoją. Wszystko mamy w porządku, my, skrupulatni ludzie.
Oficer ujął akt rejentalny i, nie przestając palić cygara, począł uważnie czytać zapis. Pan Granowski stał w otwartych drzwiach przedziału i przypatrywał się Śnicy. Żeby go lepiej widzieć, wprawił w oko monokl. Myśli ociężałe wlokły się poprzez jego czaszkę, ni to obłoki martwe w ten jesienny, nocny czas przez ciemne niebo. Oto już załatwione, załatwione wszystko. Prawie wszystko. Dożył chwili tryumfu. Wygładził i wyprostował ścieżkę życia. Mężnie poszukał tego wroga. Nie boi się go i zagląda mu w źrenice. Męstwo, cisza i spokój w piersiach. Prawie wszystko już załatwione... Błędnie i sennie dumał, iż trzej przeczyści aniołowie stoją z nim ramię w ramię. Jakże skromny jest, jak bez okrasy i efektu ten tryumf! Nic w nim niema, prócz męstwa, ciszy i spokoju, które o sobie nie chcą dać znać ani jednym znakiem. Cały ów tryumf, to jak oddech swobodny przeczystem powietrzem w górach. Lecz, — o, wszechmogący Boże! — jakże po stokroć za ten oddech warte było zapłacić milionami. I w głębi swego serca stary człowiek za łaskę przeprowadzenia tego dzieła błogosławił Boga.
Pociąg gnał szybko w nocy, kołysząc się na jakowychś pochyleniach, lukach szyn i zwrotnicach małych stacyjek. Monotonne światło elektryczne lśniło w klamkach i okuciach metalowych, w zakolorowanych szybach, w gładkiej politurze drzewa, w ścianach drzwi i sufitu. Korytarzyk był zupełnie pusty. W głębi, na składanym materacu, wyciągnął się konduktor tego sypialnego wagonu. Zosia w głębi oświetlonego przedziału mocno i głośno poziewała.
Skończywszy czytać długi akt rejentalny, kapitan Śnica otrząsnął popiół swego cygara i siedział w zamyśleniu, założywszy nogę na nogę. Pan Granowski wszedł do przedziału i, nachylając się nad oficerem, rzekł uprzejmie:
— Nie wiem, czy pan kapitan przypomina sobie, że niegdyś, we Florencyi, miałem zaszczyt oświadczyć mu, iż „jestem w tem“, ażeby wszystko co do joty stało się po myśli mej córki Xenii. Mówiłem tak, nieprawdaż? Otóż wszystko stało się tak, jak sobie życzyła, a ten akt potwierdza prawdziwość słów moich. Nie posiadam ani jednego szeląga z tego, co zostało po moich dzieciach. To też nie mogę dać „porękawicznego“. Niestety, ani szeląga! Co sam wydałem w ciągu kilku lat, tom zwrócił ze szczodrą nadwyżką, przeprowadziwszy różne operacye, pracując na sposoby starego świata, po tej i tamtej stronie frontów bojowych. Te machinacye pokryły moje wszelkie wydatki. Czy pan, jako poseł Xenii, jest już zadowolony?
— Pójdziemy już chyba spać, panie.
— Oddawna o tem myślę. Jedno tylko jeszcze słóweczko. Pan kapitan nie jest już teraz owym florenckim (excusez le mot!), — łazikiem, podkradającym kapustę na drodze do Salviatino, którego miałem przyjemność poznać w tamtych okolicach. Mam przed sobą dostatnią osobę, granda austryackiego całą gębą, jakiegoś tam kontrolera cnót państwowych. Teki, papiery, strój, cygaro wonne! Ponieważ z tych pieniędzy, ze spadku po Ryszardzie Nienaskim, na utrzymanie pańskie i jego rodziny wydałem dość pokaźną sumę, należy teraz zwrócić te pieniądze, wlać i ten grosz do ogólnego kapitału, który jest potrzebny na kreowanie instytucyj, wymienionych w tym dokumencie.
— Któż to ma zapłacić?
— No, pan.
— Dobrze. Ileż to wyniesie?
— Zostawiam to pamięci i wyobraźni pana. Pieniądze zechce pan przekazać adwokatowi Naremskiemu w Krakowie. To już i wszystko. Chodź, Zosiu, pójdziemy lulu!
— Zaraz, — rzekł Śnica, jakby przypominając sobie zapomniany szczegół, — zaraz...
— Służę panu.
— Widzę, że akt jest autentyczny. Ale z trudem wierzę w jego realność. To pan, finansista Granowski, uważa ten cały zapis, jako rzecz poważną?
— Na takie zstępujemy padoły.
— Tych pieniędzy za mało jest na każdy po szczególe z wymienionych tu celów. Jeżeli ma być kiedyś owa niezależna Polska, to ona sama wybuduje sobie wszystko, co jej będzie potrzebne. Zrobi to lepiej i drożej, niż pan ze swym kapitalikiem i entuzyazmem, iście młodzieńczym. Jeżeli jej nie będzie, co moim słabym intelektem niewątpliwie postrzegam, to te idealne nafty i oceanografie i tak wykonaniem pełnić się nie będą.
— Dziękuję za pouczenie. Ale, jak pan widzi z aktu, rzecz się już stała. Wzamian za poczynione mi łaskawie cenne uwagi, chciałbym pana poprosić o jedno krótkie wyjaśnienie.
— Z gotowością służę.
— Zapytuję otwarcie i bez cienia trwogi: pocóż było tak długo i tak bezskutecznie mię prześladować?
— Dlaczego? Odpowiedzieć — hm... Widzi pan, to trudno powiedzieć ojcu... Ja kochałem pańską córkę Xenię. Bardzo, do szaleństwa! Chciałem się z nią ożenić, wówczas, gdy była wdową.
— Gdy była wdową...
— Umarła. Nagle wszystko przepadło. Mówię: wszystko przepadło. Śmierć wyrwała ją z mych ramion.
— Milcz pan o tem, kochanku godny Isoliny!
— Majątek jej znalazł się w ręku pana. Było to takie samo bezprawie, jak śmierć Xenii. Wściekłem się wtedy. Mnie nie może pokonać byle przygoda, los, splot wypadków, bieg rzeczy. Ja los mój urabiam własnemi rękami.
— Wiem, wykradając wino, owoce i kapustę...
— Jeżeli ktoś zabiera to, co jest moje, wchodzi mi w drogę, gruchocę go na miazgę.
— Nie wiedziałem. Ale przyjemnie mi jest słyszeć o tych pańskich zaletach. Będę szerzył pańską sławę.
— Gdyby to nawet była śmierć, miłość, wszystkie cnoty i wszystkie występki, łamię to, jak wątłe drzewo!
— Albo, jak kruche szczęki jeńców włoskich...
— Pan wszedłeś mi w drogę. Zabrałeś pan mój majątek.
— Pański majątek? Ciekawe!
— Chodźmy już spać, panie Granowski.
— Doskonale, panie kapitanie.
Dziewczynka dygnęła przed oficerem i wyszła spiesznie z opiekunem. Na palcach przemknęli się obydwoje do swego przedziału. „Dziadunio“ zaczął z pośpiechem rozbierać pannę, która jeszcze nie umiała samodzielnie rozpinać guzików u swych trzewików i załatwiać się z tajemnicami stanika na plecach. W trakcie tych pomocy obowiązkowo musiała być „bajka“. Były to zazwyczaj różne klituś-bajduś o „cioci Xenii“. Tego wieczora „dziadunio“ produkował z niemałym artyzmem naśladowanie biegu pociągu, którą to sztukę posłyszał był niedawno od pewnego rozmówcy kolejowego w czasie nudów jazdy. Zosia z przejęciem wsłuchiwała się w „historyę“ pociągu, jak to on, wychodząc ze stacyi, namyśla się na zwrotnicach:
— Czy na prawo? Czy na lewo? Czy na prawo? Czy na lewo? Oj, na lewo, na lewo, na lewo, na lewo...
A potem kołace w nocy ciemnej na szynach:
— Wyjechaliśmy, wyjechaliśmy, wyjechaliśmy...
Już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy! I ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też!
Wtem łoskot:
— A to co? A to co? A to co? To jest most! To jest most! To jest most! Żelazny most, żelazny most! Minęliśmy, minęliśmy, minęliśmy... Już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy! I ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też!
Nagle szum:
— Co to jest? Boję się! To jest pociąg, leci wagon duży, duży, duży, duży, duży, — mały! — duży, duży, duży, duży — mały! duży, duży, — mały, mały, mały, mały, mały, — duży! — mały, mały!... Już przeleciał! Teraz już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy. I ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też!
Jak w nocy woła „mała stacya“, jak z głębi nocy huczy „ciemny las“, jak pociąg świszcze przed „wielką stacyą“, już Zosia, mimo szczerego zachwytu, nie słyszała, bo jej się oczy zamknęły i przenajdroższy sen, szczęśliwy, twardy, bezdenny, zapewne dokończył stokroć lepiej, niż „dziadunio“, piękną bajkę o pociągu.


Z twardego snu obudziło starszego pana mocne szarpnięcie za ramię. W półbrzasku dnia, wdzierającego się przez grube szyby do wnętrza przedziału, zobaczył schyloną nad sobą czapkę z bączkiem i pod dachem czapki jakąś wąsatą gębę. Gdy podniósł głowę, spostrzegł, że jeszcze dwu innych stoi w przedziale, a czwarty zatarasowuje drzwi. Ten, który go budził, rozkazywał wstawać natychmiast. Pan Granowski zoryentował się, że pociąg stoi, zapytał tedy po niemiecku, co to za stacya, ale nie otrzymał odpowiedzi. Gdy go powtórnie poczęto nagabywać w sposób marsowy, żeby się co prędzej podnosił i wychodził, wdział ubranie i pomógł Zosi w naciąganiu pończoszek, zapinaniu guzików i wiązaniu rozmaitych tasiemek. Bardzo prędko byli obydwoje gotowi. Ująwszy walizkę, pan Granowski wyszedł, prowadząc dziecko za rączkę. Przy stopniach wagonu sypialnego stało sześciu żołnierzy z karabinami. Wąsal objął nad nimi komendę w ten sposób, że otoczyli ze wszech stron starego pana i małą Zosię. Kazano iść. Deszcz nacichł. Świt był już za nawisłemi chmurami. Pociąg stał przed kompletną ruiną jakiejś stacyi kolejowej. Widać było tylko powywalane ściany i roztrącone kominy. To też pan Granowski daremnie na resztkach murów usiłował znaleźć nazwę stacyi. Miejsce było dlań zupełnie obce. Za dworcem ciągnęła się droga, przy której tam i sam stały ocalałe domki, albo czerniały resztki niegdyś chat, spalonych aż do przyciesi. Kazano aresztantom maszerować środkiem szosy, pełnej błota. Trzewiki Zosi nurzały się w kałużach, więc „dziadunio“ wziął ją na ręce i poniósł, otulając płaszczem od wiatru. Pocieszał ją nadzieją dobrego śniadania, które tu gdzieś napewno dostaną, bo pewnie będzie miasto.
— A jakie to będzie miasto? — zapytała.
— Ba! Żebym to wiedział. Jakieś będzie miasto.
Nie tracąc rezonu, spytał sierdzistego kaprala, czy sierżanta, co to będzie za miasto, ale posłyszał jedynie wielce oburkliwą odpowiedź:
Nem tudom.
— To miasto nazywa się Nemtudom... — uświadomił dziadunio ciekawą Zosię.
— A daleko tak będziemy szli do śniadania w tym Nemtudomie?
— E, niedaleko! Ten pan kapral zaraz nas przyprowadzi i będziemy pili przepyszną kawę z bułeczkami.
Jednakże dosyć daleko trzeba było machać do miasta. Pan Granowski ze szczętem przemoczył nogi i do kolan został zachlastany błotem przez kamratów, rozciapujących rzadkie błoto swemi grabemi i srodze podbitemi trzewikami. Mniej więcej w połowie drogi grupę konwoju i więźniów wyminął automobil wojskowy, pędzący całą siłą. Wśród siwych kłębów benzyny i bryzgów szarego, ciekłego błota, pan Granowski dojrzał w tym pojeździe dwu oficerów. Byli w płaszczach wspaniałych z futrzanymi kołnierzami. Jednym z tych dygnitarzy był kapitan Śnica. Mijając pieszą grupę, kapitan odwrócił głowę i zezem rzucił w bok spojrzenie. Pan Granowski pochwycił ów przelotny błysk oka. Myśl się przemknęła:
— Tak to ja niegdyś błotem bryzgałem. Likwidują się interesy. Rachunek! Podsumowanie!
Radość wytrysła z tych słów i stała w piersiach bez przerwy. Poczucie szczególnego tryumfu osłodziło tę gorzką drogę.
Miasteczko, którego opłakana ulica nareszcie się ukazała, było zrujnowane bezprzykładnie. Ani na prawo, ani na lewo nie podobna było dostrzec całego domu. Jakoweś czarne połacie dachów, powciągane nad gruzy, tworzyły zabezpieczenie pogorzelców od jesiennego deszczu. Nielepiej było w rynku miejskim, aczkolwiek tam stały jeszcze tu i owdzie piętrowe czupiradła z powyrywanemi oknami i drzwiami. Oddział żołnierzy skierował się do jednej z takich budowli i wprowadził więźniów do środka. Wąsaty kapral kazał gestem przekroczyć jakiś próg i wejść do izby. Pan Granowski znalazł się w obszernym pokoju urzędowym, bo w głębi stał stół przykryty suknem. Okno wychodziło na podwórze, gdzie wałęsali się żołnierze. Zosia stanęła wreszcie na podłodze i zabrała się, oczywiście, do wglądania we wszystkie kąty tego urzędu. Zlustrowała też niezwłocznie z krańcową badawczością, co się też kryje pod stołem, okrytym suknem. Nie wykryła tam jednak nic zasługującego na uwagę, prócz gruzłów zeschłego błota. Wobec takiego stanu rzeczy, podjęła natarczywe dochodzenie, gdzie jest kawa, o której wzmianki słyszała wielekroć w drodze. Opiekun pocieszał ją, jak mógł i umiał, doradzając cierpliwość, najpewniejszy warunek powodzenia, nadewszystko w stosunku do władz wojskowych. Zosia krzywiła się, wszczynała kłótnię, a nawet pobekiwała. Na szczęście spostrzegła samotną jesienną muchę, która wałęsała się ponuro po zakurzonej szybie, — i doznała niejakiej pociechy. Zbliżyła się do okna i zaczęła czatować na muchę. Nastawiała małą rączkę, jak wklęsły kancerek, i prowadziła ją ostrożnie po szybie. Ale mucha, aczkolwiek była już w wieku sędziwym i wysoce osłabiona wskutek złych warunków klimatycznych, umiała wymykać się z zasadzki i pierzchać na coraz wyższe przestwory zakopconego okna. Pan Granowski, patrząc na te zabiegi, coś sobie bardzo smutnego pomyślał. Odwrócił głowę, oparł ją na rękach i oczy pełne łez spuścił na ziemię. Siedział tak długo, zapomniawszy, gdzie jest i co się z nim dzieje. Drzwi się z trzaskiem otworzyły i stanął w nich żołdak młody, czerstwy na twarzy, krostowaty, z wąsikami zadartymi do góry. Skinął na pana Granowskiego. Gdy ten zapytał, czy ma Zosię wziąć ze sobą, żołnierz zaprzeczył głosem jak najbardziej stanowczym. Zosia przyzwyczajona była do wszelakich dziwów żołnierskich i nie kaprysiła nigdy. To też, gdy jej „dziadunio“ kazał w tym pokoju czekać na siebie i zapewnił, że wkrótce wróci, została bez protestu. Chytra mucha pochłonęła tak dalece jej uwagę, że wszystko, co do niej mówiono, poczytywała za przeszkodę w jedynej godziwej czynności. Gdy pan Granowski wyszedł, z całkowitym zapałem poświęciła się ognistemu polowaniu na zwierza.
Z sieni, gdzie stali żołnierze z karabinami u nogi, pan Granowski poszedł za swym przewodnikiem na piętro tej skromnej kamieniczki. Otwarto przed nim drzwi i wpuszczono go do sporego pokoju. Zobaczył stół w głębi i siedzących przy nim wojskowych. Zmierzył ich okiem i przyszedł do przeświadczenia:
— Sąd.
Byli to starzy żołnierze, podoficerowie i oficerowie. Przewodniczył człowiek łysy i dość otyły ze smutnemi oczyma i wyrazem ust, który trudnoby było określić. Ten oficer niewymownie podobał się podsądnemu. Były to rysy, świadczące o wyższym, o nadzwyczajnym rozumie człowieka. To też pan Granowski pomyślał, a raczej westchnął z głęboką ufnością:
— Ten mi napewno żadnej krzywdy nie zrobi!
Kazano mu zbliżyć się do stołu i zaczęto po niemiecku zadawać pytania, co do nazwiska, wieku, pochodzenia i tym podobnych szczegółów. Wnet przystąpiono do spraw poza frontem, do wizyt u generałów i gubernatorów moskiewskich, do przedsiębiorstw kolejowych i naftowych, a szczególniej ciekawie indagowano co do obecnej posady w kopalni nafty. Stary pan nie wszystko rozumiał, gdyż dość słabo władał językiem niemieckim. Wtedy wszystko, słowo w słowo, tłómaczył na język polski oficer, siedzący z boku, — wygolony i wyświeżony, czysty i przesadnie elegancki, z twarzą świadczącą o semickiem pochodzeniu. Ten miał wyraz oblicza idealnie spokojny, mądry, zimny, pełen powagi i poczucia czci dla dokonywującego się aktu sprawiedliwości. Przewodniczący, który pytania zadawał, mówił płynnie po niemiecku, ale akcentowanie wyrazów w sposób dziwnie zabawny — znamionowało Węgra. Pan Granowski odpowiadał na wszystko z najzupełniejszą prawdomównością. Z nonszalancyą stwierdzał podania o wizytach, co do których przytaczano mu daty i okoliczności towarzyszące. Po namyśle przypomniał sobie raz i drugi, że w istocie tak było, jak cytowano. W niektórych wypadkach prostował i wyjaśniał, tłómacząc sprawy, których donosiciel nie rozumiał, więc je błędnie oświetlił. Cały bieg sprawy przypominał treść rozmowy z kapitanem Śnica. Ten sam to był porządek zarzutów, te same wszystkie dane. Pan Granowski widział jak na dłoni, iż z żółtej teki kapitana wydobyte dossier jest podstawą dochodzenia. W pewnej chwili zapytał przez tłómacza, czy zarzuty, które mu sąd stawia, pochodzą z oskarżenia kapitana Śnicy. Na to nie udzielono odpowiedzi. Powtórzył swe pytanie z naciskiem, żądając wyraźnego wyjaśnienia. Lecz teraz zbyto go zimnem, odpychającem i wzgardliwem milczeniem. Wtedy w sposób szorstki zaznaczył, iż żąda takiego wyjaśnienia, ponieważ temu to kapitanowi Śnicy, jako Polakowi, przedstawił powody, dlaczego przedsiębrał rozmaite machinacye z Moskalami, które nic nie mówią o jego przekonaniach politycznych, — dlaczego usiłował gromadzić szybko pieniądze. Kapitan Śnica miał nawet w ręku dokument, wyjaśniający rzecz całą. Kapitan Śnica, jako Polak, wie i może sądowi wytłómaczyć, co się zawiera w tym dokumencie. Przewodniczący sądu powiedział, iż znana mu jest ogólna treść zapisu, uwidoczniona w dokumencie, na który się podsądny powołuje. Nie ma to jednakże dla sprawy, toczącej się w tem miejscu, żadnego znaczenia. Dla tego kapitan Śnica nie może być i nie będzie powoływany. Wówczas pan Granowski oświadczył, iż nie ma nic do powiedzenia na swoją obronę.
Sędziowie pod przewodnictwem prezesa udali się na naradę do sąsiedniego pokoju. Wrócili tak szybko, iż pan Granowski nie zdołał jeszcze myśli zebrać i ochłonąć z wrażeń. Przewodniczący, stojąc, przeczytał wyrok po niemiecku z arkusza, który trzymał w ręku, a ów gentelman — semita, widać prawnik, powtórzył go oskarżonemu w polskiem brzmieniu. Sędziowie obojętnie odeszli tam, skąd przybyli przed chwilą. Skazany został sam w izbie. Doświadczał przez chwilę szalonego, nieopisanego, strasznego bicia serca. Zdawało mu się pierwszy raz w życiu, że zemdleje.
Przypomniała mu się dziwnym zbiegiem wyobrażeń ta mucha, którą Zosia schwytać usiłowała. Wróciła smutna, senna myśl, którą wtedy usiłował odtrącić od siebie:
— Ta mucha jesienna może mię przeżyć...
Teraz już wiedział, że go napewno przeżyje. Uśmiechnął się do czegoś mglistego błędnego w dali. Poza wszystkiem migotało niestrzymanymi ogniami brylantu słowo tajemnicze, wszechmądre, ogarniające, które był już słyszał w debrzowskiej pieczarze: — pokuta! Niby oko promieniste od ogniów spoglądało w mrok jego duszy.
— A więc, — rozmyślał, — teraz już napewno się dowiem czy spotkam Xenię, czy jej nie spotkam nigdy...
Stanął, jak wryty na środku pokoju, patrząc w ziemię i ważąc na istotnej, na nieomylnej szali wewnątrz ducha tę przeraźliwą, tę straszną i bezgranicznie radosną myśl:
— Dzisiaj zobaczę Xenię!
Podniósł oczy. Daleko, za chmurami bielało jesienne słońce. Skazaniec zbliżył się do okna zatopiony w sobie samym, ażeby spojrzeć w przestwór. Widać było jakiś plac, połączony z rynkiem miasteczka, obszerne podwórze, teraz po pożarze, otwarte na wszystkie strony świata. I oto nogi ugięły się pod starym kadłubem od widoku: w głębi tego dziedzińca stała samotna szubienica.
Dreszcz strachu bez granic, płacz dziecięcy i jęk zwierzęcia przeleciał wskroś ciała. Znowu serce zemdlało i nie biło już, lecz trzęsło się w piersi.
— O, Boże! O, Boże! O, Boże! — szeptały wargi.
Zęby poczęły kąsać trzęsące się ręce. Nogi zwijały się pod ciężarem ciała, jak słomiane powrósła, a śmierdząca bojaźń obleciała jestestwo.
Drzwi skrzypnęły. Ten sam krostowaty, zadzierzysty żołnierz stanął w nich i dał znak, żeby iść za nim. Pan Granowski czuł, że blednie i omdlewa. Jeszcze chwila i runie do nóg tego sołdata, będzie całował przyszwy jego butów, z błaganiem o litość. Ale wtedy właśnie, jakoby z martwej, litej ściany wyszedł obraz konającego Włodzia Jasiołda. Z tego obrazu wionęła myśl:
— A ja przecie mogę stać! Ja mogę iść na mocnych twardych, sztywnych, sprężystych nogach. Mogę wyprostować grzbiet i zadrzeć hardo łeb, żeby nikczemny wróg widział, jak się w Polsce umiera, — żeby drżał, patrząc na pogardliwe męstwo!
Łzy wzniosłe zaćmiły oczy:
— Bóg zapłać, Wódziu, żeś nauczył! Bóg zapłać, żeś nie opuścił! Za ciebie, dziecko!
Pan Granowski wyprostował się, jak struna, przybrał wspaniałą postawę, wrzucił monokl w oko, żeby się nie potknąć na drodze, i poszedł za sołdatem. Ten go przeprowadził przez sień i chciał ująć za rękę, gdy wychodzili na dziedziniec po paru kamiennych schodkach. Ale delikwent brutalnym gestem odtrącił dłoń żołdaka. Skądś wyszli ci sami z karabinami, którzy go ze stacyi gnali do tego miejsca. Z eskortą przyszedł do drewnianej huśtawki. Ktoś z eskorty przystawił stołek. Żołnierz, tyłem do skazańca zwrócony, wskoczył na ów stołek i zarzucił postronek na hak, w górną belkę wkręcony. Gdy się zsunął ze stołka, pan Granowski zobaczył twarz tego pracownika. Niebieskie, szczere, przezroczyste oczy, twarz głupia, niemal poczciwa. Jakiś uważny i troskliwy pedant. Ten to pedant podprowadził skazanego i rozkazującym gestem kazał mu wleźć na stołek. Pan Granowski wykonał zlecenie, pamiętając wciąż i wciąż o jednem, szepcąc w duchu:
— O, Boże! Tak, jakby Włodzio! Jak Włodzio!
Żołnierz zgrabnym, wprawnym ruchem zarzucił mu pętlicę na szyję. W owej to chwili skazaniec nagle, piorunująco przypomniał sobie sprawę straszną: — Zosia!
Wrzasnął:
— Na miłosierdzie boskie! Zapomniałem! Zapomniałem! Litości! Dziecko! Dziecko! Dziecko!
Ale żołnierz wyrwał mu z pod nóg krzesełko. Ciało zawisło na stryku. Żołnierze odeszli.


Mała Zosia, po odejściu opiekuna, dość długo zabawiała się ściganiem muchy. Lecz gdy ta samotnica przeniosła się ostatecznie na najwyższe szyby okna, trzeba było zaprzestać pościgu wroga, ustępującego z takim pośpiechem, gdyż tam niepodobna go było dosięgnąć. Wówczas zaczęły się gołe nudy. Pokój był zupełnie pusty, prawie bez rzeczy. Zosia obeszła go kilkakrotnie wokoło, badając, czy nie znajdzie jednak choć jakiegokolwiek przedmiotu do zabawy. Ale nic a nic nie znalazła. Wtedy pocichutku nacisnęła klamkę drzwi. Ustąpiły... Dziewczynka weszła do sieni. Stali tam żołnierze z karabinami w pozycyach niedbałych, półdrzemiąc. Patrzyli na małą obojętnie, gdyż nie mieli rozkazu pilnowania tego wewnętrznego wroga To też dziecko, przyzwyczajone do obracania się wśród sołdatów, przesunęło się wśród nich i wychyliło na dziedziniec. I tam nikt wędrowniczki nie zaczepił. Pobiegła przed siebie i trafiła na gruzy zburzonego, czy spalonego domu. Tam to były tysiące tysięcy rzeczy do oglądania i przetworzenia ich na materyał artystyczny! Zosia brodziła po ruinie, rozkoszując się jej widokiem, opowiadając sobie samej wymyślone historye, bajkę prześliczną, złożoną z najrozmaitszych elementów. Była wędrowną dziewczynką, którą niedźwiedź zaczarowany zaprzęga do roboty. Myszka pomocnica dzwoni po nocy cichym dzwoneczkiem, a straszny niedźwiedź ciska z pieca ciężkiemi polanami. Polano tu, polano tam! Buch! Chybił — chacha! Właśnie w tej norze piwnicznej, pełnej błota i czarnej sadzy, dokąd po resztce schodów zstąpiła, siedzi niedźwiedź zaczarowany... Wydobywszy się stamtąd przez wyłom w grubym murze, szła po kupach cegieł i kamieni kryła się za zwęglonemi belkami przed babą-jagą i uciekała pustemi dziurami, błędna księżniczka zaklęta. Gdy się skończył pierwszy spalony dom, tryumfalnie wstąpiła w gruzy drugiego. Jakże wszystko w takiej ruinie było interesujące! Tajemnicze izby, niespodziane pieczary, osmalone korytarze, fantastyczne otwory na świat i przedziwne kształty zwalonego gruzu. Każdy z tych domów był sam przez się istotną, czarującą bajką. Wszystko tam było nierzeczywiste, na nic nikomu, wywrócone na nice, artystyczne, właśnie jak wyobraźnia dziecięca. Zosia dorabiała raz taką, drugi raz inną baśń do tej sceny tajnej i groźnej, po której stąpały jej małe nóżki. Zwiedzała sklepione piecowiska w poszukiwaniu wiedźm i strzyg, wdzierała się na szczyty szklanych gór, zaiste, dla niej utworzonych z logicznych budowań człowieka przez pociski armat i niszczący pożar. Na tych to szczytach powiewała zwycięską chorągwią do swych fikcyjnych rycerzy. Hasała po obszernych przestrzeniach, gdzie niegdyś były schronienia rodzin, — dosiadając niewidzialnego rumaka. Przez wyrwę okrągłą w murze, gdzie dawniej było okno, wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła rzeczkę, płynącą w pobliżu. Udała się tam bez zwłoki. Zrywała więdnące, nadwodne trawy, brodziła po błotnistem wybrzeżu, — niestety! — aż do kostek taplając w wodzie trzewiki. Śpiewała sobie własną, bardzo fałszywą co do melodyi, niezwykle dowolną pod względem rytmu i rymu, długą pieśń o pewnej sierotce.
Nikogo nie było w tej stronie niegdyś-miasta i nikt też nie wiedział o przygodach wędrowniczki. Byłaby też zapewne do wieczora wałęsała się nad wodą i chodziła po ruinach, gdyby nie głód. Jeść jej się chciało coraz bardziej. Przypomniała się obietnica co do kawy z bułkami. Radosna wolność musiała się skończyć. Trzeba było wracać. Nieznane miejsce, zamknięte ze wszech stron gruzami, ni to fortalicya dyabła, patrzała w dziecko stoma ślepiami wytrąconych okien. Zosia nie bała się tego spisku murów. Poszła naprzełaj i trafiła wkrótce na główny rynek. Tu stanęła i, dłubiąc w nosie, rozważała, gdzie też może być „dziadunio“. Obiecał wrócić, przyrzekał kawę... Kształt domu z dachem, drzwiami i szybami narzucał się oczom. Nie był ruiną i przyciągał do siebie obrazem życia. Dziecko pobiegło cwałem i okrążyło dom chytrze, ażeby z za węgła trafić na drzwi, przez które się wyśliznęło. Stanąwszy przy schodkach sieni, Zosia podniosła oczy na widok dziwny, śmieszny, niesłychany...
Na drewnie poprzecznem, podpartem dwoma słupami, nieruchomy człowiek dyndał na postronku. Zdało się dziecku, jakoby to właśnie on, — „dziadunio“... Poszło na palcach i zbliżyło się do szubienicy. Zwłoki wisiały w ten sposób, iż twarz zwrócona była w inną stronę. Zgłodniała dziewczynka podeszła do stóp trupa i szarpnęła za spodnie podkurczonych nóg. Zawołała:
— No! A gdzież ta kawa? A gdzież te bułki?
Zwłoki, tknięte małą rączką, obróciły się wokół swej osi jakoby na zawołanie. Dziecko ujrzało język, wywalony z ust, straszliwe, bezgranicznie wylękłe oczy. Z tych oczu, z brwi, z rzęs, z całej twarzy, uszu, zarostu wisiały sople śliny, zielonych plwocin, przekrwionych charknięć, które w twarz wisielca rzucali żołnierze, podoficerowie i starszyzna, ażeby zadokumentować swą patryotyczną austryacką pogardę dla zdrajcy. Plwociny te spływały strugami po obliczu ongi-człowieka, długiemi nićmi i gruzłami wlokły się po jego odzieży.
Dziecko zastygło. Oniemiało. Z otwartych jego usteczek nie mógł się wydrzeć nawet krzyk. Zdało mu się, że „dziadunio“ wywaleniem języka dał odpowiedź na żądanie posiłku. Lecz to przez chwilę... Bo oto Zosia poczuła znagła ohydny fetor śmiertelnej bezsiły trupa. Wspomnienie matki, gnijącej w polu, chwyciło ją, niby szalejący wicher. Włosy zjeżyły się nad małem czołem. Obłąkany krzyk nareszcie wyrwał się z gardła. Krzyk przeciągły, nieznośny. Małe rączki poczęły trzepać się jedna o drugą. Oczy bielmem zaszły. Strach przebił serce. Pognał z miejsca. Uciekła, jak mały psiak na widok stada wilków. Gnała chyłkiem między gruzami, brzegiem rzeki. Wybiegła z mieściny i uszła w pole. Raz wraz oglądając się poza siebie, wąchając powietrze, czy już nie czuć przemierzłego trupiego smrodu, zmykała, wyjąc z cicha, coraz dalej, coraz dalej, coraz dalej.
Było już znacznie po południu, gdy zmordowana, zziajana, spocona, przypadła w bróździe jakowegoś pola. Siadła w kucki i patrzyła w czarno-czerwony szkielet miasta, widoczny w dali. Płakała gorzkiemi łzami. Lecz oto znowu rzuciło się na nią widmo „dziadunia“, zawieszonego na postronku, gdy się do niej obrócił i gałami oczu spojrzał z góry. Wydała znowu obłąkany, przeraźliwy krzyk. Wyciągnęła ręce, odpychając z przed oczu marę z wywieszonym językiem. Poczęła znowu bez tchu rwać w przestwór, coraz prędzej, coraz usilniej od straszliwości widoku. Nóżki jej więzły w rozmiękłem błocie zagonów, a wielkie bryły gliny przywierały do bucików, jakby ziemia z drwiącym chichotem chciała ją w biegu za nogi przytrzymać.
Krzyki o pomoc, wznoszone do kogoś, bezmyślne wzywania wydzierały się z małych usteczek. Plaskały wciąż jedna o drugą maleńkie dłonie w próżni bezdennej rozpaczy. Oczy, ślepe z lęku, obracały się wokół, szukając drogi ratunku i miejsca ulgi. Lecz puste były bezbrzeżne, jesienne pola.

1914—1918.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.