Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chustą. Podnosi się strudzona ręka i wśród łomotu serca oszalałego uderza kilkakrotnie w szybę. Uderza raz, drugi, trzeci. Za oknami przyciszony gwar. Szept kobiecy... Rozchyliły się zasłony firanki, a w ich przedziale widać oczy. Czy to są oczy Celiny? O, wielki, o miłosierny Boże!
Cichy okrzyk za firanką. Okrzyk szczęścia, czy okrzyk wstrętu? Ach, wszystko jedno! Byleby skonać u jej nóg! Byleby objąć jej nogi obudwoma ramiony, położyć głowę u jej stóp!
To jej usta szepcą słowo! To jej głos! Senna rozkosz podsunęła się pod głowę śpiącego i uciszyła bicie jego serca. Wędrowiec westchnął w radości u niewinnych, błogosławionych stóp Celiny...
Głośny śmiech obudził Jasiołda z ciężkiego snu. Śmiech dochodził z dołu. Był to zdrowy i potężny śmiech porucznika Śnicy. Straszna rzeczywistość uderzyła w uciszone serce młodzieńca. Zdało mu się, że na jawie posłyszał śmiech szatana. Uśmiech okrucieństwa zjawił się na jego ustach, gdy powolna myśl pełzała dookoła żywego jeszcze widzenia snu:
— Nie! Złudzenie pokazywał sen. Sen skłamał. Niema takiej ulicy. Niema takiego domu. Zmysły żywe nie kłamały wczorajszego wieczora. Niema Celiny!
Głuche szlochanie, jak nóż nieubłaganego mężobójcy rozdarło piersi młodzieniaszka.


Tego dnia Włodzimierz Jasiołd nie wyszedł zrana z domu. Była to niedziela. Reparował zajadle swe odzienie, lustrował każdą ze sztuk bielizny, szorował