Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, jako cywila i zawalidrogę, traktowała przez ramię. Nie wiedział, co ma począć ze sobą w tym obozie wojennym i o tej godzinie. Siedział cywilnie, bezradny i spokorniały, w otwartem oknie i patrzał w dziedziniec, którego cała przestrzeń była ze szczętem zapchana samochodami, prywatnemi dotychczas, a obecnie rekwirowanemi na rzecz wojny. Wspaniałe wozy najrozmaitszego typu i pochodzenia ulegały oględzinom oficerskim i lustracyom jakichś specyalistów, — ruszały się tam i nazad, jak żołdaki w czasie ćwiczeń, wydając ohydne swe jęki. Widziane z góry, podobne były do rojowiska ohydnych owadów, a cały dziedziniec wyglądał, jak gniazdo ich przed wyrojem.
Gdy wreszcie przyniesiono kawę, pan Granowski pił ją z pośpiechem, żeby co prędzej wyjść na miasto. Ulice były opustoszałe i jakby przestraszone. Sklepy i kramy otwierano jakoś niechętnie i z rezerwą. Co krok spotykało się oficera lub żołnierza w uniformie pruskim, a na wszystkie strony i bodaj wszystkiemi ulicami brnęła dokądś piechota austryacka. Pan Granowski zamierzał iść do swego adwokata, mecenasa Naremskiego, lecz pora jeszcze była za wczesna, więc bez celu kroczył wzdłuż plantów.
W sąsiedztwie ulicy Wolskiej znalazł się w tłumie żołnierzy chorych, skądś przypędzonych, którzy czekali na wpuszczenie ich do szpitala, dopiero co założonego w gmachach uniwersyteckich. Ludzie ci wlekli się, przysiadali i opadali na ziemię. Niektórzy kładli się na zielonej jeszcze murawie i zamykali oczy. Wrześniowe słońce ogrzewało ich i zdawało się po-