Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wie poszarpanego na kawałki. Jasiołda przenikały naprzemiany gwałtowne ognie i zimne mrozy. Trudno utrzymywać, żeby ta wiadomość wprawiła go w stan chrześcijańskiego współczucia. Była to raczej żywiołowa, dzika i niska, nienasycona i wbrew woli wciąż z głębi wybuchająca pogańska radość. Chodził, biegał, rzucał się po izbie, skakał, załamując ręce z mniemanej rozpaczy i chowając w nie twarz, która się śmiała swym własnym chichotem, jakby to była na kadłubie Jasiołdowym głowa i twarz dyabelska. Myśli zamieniły się na płochliwe języki ognia, które dziki wiatr rozdmuchiwał. Serce szalało od lecącej przez nie fugi. Jasiołd nie mógł wytrzymać w pokoju. Dowiedział się od Wikty, do którego to szpitala przywieziono porucznika i udał się w tamtą stronę. Był deszcz. Wiatr huczał w nagich konarach plant krakowskich. Jakże zrozumiały był ten huk dla uszu młodzieńca! Jakże był miły deszcz, strugami spływający z rozgorzałej twarzy, z rozwichrzonych włosów, z wyszarzanej kapoty!
Porucznik Śnica miał leżeć w bocznym gmachu uniwersyteckim. Jasiołd usiadł na ławce naprzeciwko wielkiego nowego budynku i wpatrywał się w okna, rzęsiście oświetlone elektrycznemi lampami. Głupie szczęście i bezsensowne nadzieje wypełniały jego wzdychające piersi. Nie miał najsłabszego pojęcia, co mu z tego przyjść może, iż porucznik został ciężko zraniony. Wiedział to jedno, widział raczej to jedno, jako daleką łunę w ciemności, że w tej stronie wschodzi dlań słońce. Gdyby pani Celina była kobietą wolną! Gdyby nie należała do tamtego człowieka! O, Boże!