Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bezsiły trupa. Wspomnienie matki, gnijącej w polu, chwyciło ją, niby szalejący wicher. Włosy zjeżyły się nad małem czołem. Obłąkany krzyk nareszcie wyrwał się z gardła. Krzyk przeciągły, nieznośny. Małe rączki poczęły trzepać się jedna o drugą. Oczy bielmem zaszły. Strach przebił serce. Pognał z miejsca. Uciekła, jak mały psiak na widok stada wilków. Gnała chyłkiem między gruzami, brzegiem rzeki. Wybiegła z mieściny i uszła w pole. Raz wraz oglądając się poza siebie, wąchając powietrze, czy już nie czuć przemierzłego trupiego smrodu, zmykała, wyjąc z cicha, coraz dalej, coraz dalej, coraz dalej.
Było już znacznie po południu, gdy zmordowana, zziajana, spocona, przypadła w bróździe jakowegoś pola. Siadła w kucki i patrzyła w czarno-czerwony szkielet miasta, widoczny w dali. Płakała gorzkiemi łzami. Lecz oto znowu rzuciło się na nią widmo „dziadunia“, zawieszonego na postronku, gdy się do niej obrócił i gałami oczu spojrzał z góry. Wydała znowu obłąkany, przeraźliwy krzyk. Wyciągnęła ręce, odpychając z przed oczu marę z wywieszonym językiem. Poczęła znowu bez tchu rwać w przestwór, coraz prędzej, coraz usilniej od straszliwości widoku. Nóżki jej więzły w rozmiękłem błocie zagonów, a wielkie bryły gliny przywierały do bucików, jakby ziemia z drwiącym chichotem chciała ją w biegu za nogi przytrzymać.
Krzyki o pomoc, wznoszone do kogoś, bezmyślne wzywania wydzierały się z małych usteczek. Plaskały wciąż jedna o drugą maleńkie dłonie w próżni bezdennej rozpaczy. Oczy, ślepe z lęku, obracały się