Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cał się oczom. Nie był ruiną i przyciągał do siebie obrazem życia. Dziecko pobiegło cwałem i okrążyło dom chytrze, ażeby z za węgła trafić na drzwi, przez które się wyśliznęło. Stanąwszy przy schodkach sieni, Zosia podniosła oczy na widok dziwny, śmieszny, niesłychany...
Na drewnie poprzecznem, podpartem dwoma słupami, nieruchomy człowiek dyndał na postronku. Zdało się dziecku, jakoby to właśnie on, — „dziadunio“... Poszło na palcach i zbliżyło się do szubienicy. Zwłoki wisiały w ten sposób, iż twarz zwrócona była w inną stronę. Zgłodniała dziewczynka podeszła do stóp trupa i szarpnęła za spodnie podkurczonych nóg. Zawołała:
— No! A gdzież ta kawa? A gdzież te bułki?
Zwłoki, tknięte małą rączką, obróciły się wokół swej osi jakoby na zawołanie. Dziecko ujrzało język, wywalony z ust, straszliwe, bezgranicznie wylękłe oczy. Z tych oczu, z brwi, z rzęs, z całej twarzy, uszu, zarostu wisiały sople śliny, zielonych plwocin, przekrwionych charknięć, które w twarz wisielca rzucali żołnierze, podoficerowie i starszyzna, ażeby zadokumentować swą patryotyczną austryacką pogardę dla zdrajcy. Plwociny te spływały strugami po obliczu ongi-człowieka, długiemi nićmi i gruzłami wlokły się po jego odzieży.
Dziecko zastygło. Oniemiało. Z otwartych jego usteczek nie mógł się wydrzeć nawet krzyk. Zdało mu się, że „dziadunio“ wywaleniem języka dał odpowiedź na żądanie posiłku. Lecz to przez chwilę... Bo oto Zosia poczuła znagła ohydny fetor śmiertelnej