Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prawie religijna wdzięczność zajaśniała w głębokich, czarnych, smutnych oczach roznosiciela. Ukłonił się nisko i cofnął w tył ze swym rowerem, czyniąc szerokie miejsce dla przejścia panów. Pan Granowski, wiedząc dobrze, iż towarzyska gawęda o rzeczach wewnętrznych dokucza rozmówcy, z lubością podejmował taki właśnie dyalog. Mówił rozwlekle o florenckiem gorącu pięciomiesięcznem, ześrodkowanem w obrębie wzgórz, przytaczał doskonałe w tym przedmiocie zdanie Alfieri’ego w rozmowie z rabinem Salomonem z mniemanych dyalogów Waltera Landora, — cytował nadewszystko opinię o Florencji swego lokaja Catona, który scharakteryzował to miasto, jako citta qui bruccia, miasto spalające... Śnica kroczył środkiem ulicy, jakby w poprzek ognistego pieca. W sklepiku narożnym, obok mostu nad strumieniem, sączącym się na dnie parowu, kupił torebkę czereśni i zwilżał niemi swe wargi zeschnięte. Za mostem opiekali się na słońcu dwaj celnicy, którzy tu trawili żywot w nieopisanem próżniactwie. Na lewo stała otworem brama domu zdrowia. Trzeba było przebyć duży, nowozałożony ogród, a właściwie dziedziniec, zarośnięty krzakami bukszpanu i oliwy. Pan Granowski nie czuł w sobie po prostu sił do przebycia tej przestrzeni, — wynurzenia się z pod wielkich drzew przy gościńcu na rozpaloną ścieżkę. Należało jednak brnąć po gorącym żwirze, jeszcze niewdeptanym w twardy grunt. Dwupiętrowy budynek szpitalny z okienicami szczelnie pozamykanemi zdala ział karbolem. Jego nowoczesność raziła wśród starych will magnackich a celowość i użyteczność, jakby wydmuchnięta z iłu