Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skończonością odcieni upojenia, nigdy niepełna miara czystej rozkoszy, aż do utraty zmysłów. Tak niegdyś, we wczesnem dzieciństwie, zastanawiało go, dziwiło, wstrząsało i prowadziło aż do stanu uwielbienia czarodziejstwo rozkwitłych ponsowych i cielistych róż w ogrodach Łukowa. Nie rozumiał tych uczuć i w szczególniejszy sposób wstydził się ich przed samym sobą. Rosły w nim i bytowały, stając się składową częścią jego istoty. Teraz tęsknota, doprowadzająca do omdlenia, zasłaniająca świat i ludzi, wciąż popychała jego oczy i myśli w jednę stronę. W tej stronie świeciło słońce i rozlany był szczególny zapach. Gdziekolwiek pani Śnicowa postawiła stopę, było miejsce świetliste. Widać było w ulicach każdy sklep, w którym coś kupowała. Miły stawał się człowiek, z którym zamieniła wyraz obojętny...
Od chwili wyjazdu pana Granowskiego stan depresyi moralnej wzmógł się i zaostrzył. Starszy pan jakoś trzymał w ryzach uczucia młodzieńca. Teraz patrzano na Jasiołda w biurach intendentury, jak na protegowanego bez protektora i jak na „dekownika“, który szuka bezpiecznego schowka w kramach wojskowych. Jasiołd widział to wszystko, — a czuł, jak przez sen. Nie stać go było nawet na uśmiech pogardy. Żałował potrosze pana Granowskiego. Nie dlatego, żeby pragnął mieć go za powiernika, lecz że doświadczony i opatentowany cynizm starego pana był jakąś siłą, czemś w rodzaju dźwigara wśród tej bezsiły. Zresztą ten człowiek mówił rzeczy odmienne, zimno zdecydowane, nie miał w sobie połowiczności. Teraz, gdy go nie było, Jasiołd został sam,