Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grzech, zgryzotę i wstręt. Z ram portretu wysuwała się mgła postaci i bezszelestnemi krokami szła z kąta w kąt mieszkania. Nie była to zresztą postać, lecz żal wieczny, zamknięty w kształt ukochany. Och, — każdy przedmiot od dotknięć tego cienia nabierał innej wartości, tracił własną i zdobywał ujemną, przeklętą, z dna duszy wyrywającą łzy. Ciemna mgła zawlekała pokoje. Pan Granowski zbliżał się leniwemi kroki do swego biurka, otwierał wiadomą szufladę i wydobywał srebrny worek Xenii, jedyną pamiątkę, na której spoczywały jej ręce aż do ostatniej chwili, — którą ściskały nawet martwe jej dłonie. Łagodnem naciśnięciem palców otwierał zameczek worka i wsłuchiwał się w suchy trzask maleńkiego rygla. Był to głos, który tylekroć chwytało ucho Xenii. W cichym trzasku było coś z niej. Otwierało się wnętrze worka i oczy ojca padały w głąb, w to miejsce, które tylekroć zawierało w sobie spojrzenie Xenii. W tej ciemnej głębi było coś z niej. Oto jedyne miejsce na kuli ziemskiej, które trzymało zawarte w sobie jej spojrzenie. Stary człowiek podnosił pamiątkę do ust i pocałunek nienasycony składał na próżni wewnętrznej woreczka, jakby na oczach umarłej córki, zawartych przez śmierć. Usta jego dotykały wówczas zżółkłego papieru... „testamentu“... Uśmiech gorzki przewijał się po wargach. Między ustami ojca i oczyma Xenii zawsze był tamten, Nienaski. Przeszywała serce niewysłowiona i nigdy nieprzecierpiana ojcowska niedola.
Lecz oto wśród męczarni przelatywał błysk nie pociechy, nie ulgi, nie ukojenia, — bo to nie zjawiało