Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sinieńkaja“, a tamtemu krasnieńkaja“ uśmiech lubej dobroci wywoływała z głębi serca na usta i przymykała oczy. Tak to pan Granowski dotarł aż do drzwi, doskonale obsadzonych przez komplet dozorców i, jako bliski krewny Jasiołda, wpuszczony został do wnętrza. Znalazł się w izbie małej i stosunkowo bardzo czystej. Włodzimierz Jasiołd w swej kurtce strzeleckiej pół leżał, pół siedział w łóżku szpitalnem. Gdy pan Granowski wszedł i spojrzał, mróz ścisnął jego serce. Miał przed oczyma karykaturę, znikomy cień chłopca, którego znał w Krakowie. Ziemista, zielonawa bladość pokrywała twarz Włodzia, tak dalece schudzoną i wyciągniętą, że ledwie w niej można było poznać dawniejsze rysy. Białe, wyschnięte ręce nieruchomo leżały na kołdrze, a znać w nich było każdą kość i każde zgrubienie więzów. Dawno niestrzyżone włosy zwieszały się na czoło chłopca i mokrymi kosmykami lgnęły do szyi. Na skroniach utworzyły się wklęsłe zapadliny, na policzkach brózdy głębokie, jak u starca, pod oczami sine, niemal czarne podkowy. Gdy podniósł oczy na przywitanie gościa, który tyle poniósł trudów, żeby go zobaczyć, nie odmalowała się w nich radość, ani ulga. Kamienna obojętność i duma, zamknięta w obrębie kilku myśli, nie znikła w nich nawet wówczas, gdy na wargach grzeczność wycisnęła z wnętrza istoty uśmiech, zaiste, więzienny. Pan Granowski uścisnął zimne kości dłoni Jasiołda i usiłował coś skleić o dobrym wyglądzie „siostrzeńca“. Żandarm, stojący przy drzwiach, pokaszliwał w kułak, cichutko brząkał ostrogami do taktu, czy w myśl jakiejś melodyi,