Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczach łaskę. To jedno, co uczyniła, to właśnie jedyne, skruszy i zmiękczy jego serce z kamienia. Nic innego, tylko to. Nie mogła znieść jego gniewu. Nie była w stanie żyć dłużej w niełasce. Jakże miała zapomnieć o pewnych jego słowach, o spojrzeniach surowych i strasznych, lub niespodzianie, bezbrzeżnie łagodnych, takie dających uczucie szczęścia, jak miłosierdzie rodzonej matki. Nie było rady na wspomnienie jego niezrównanych żartów, — jego śmiechu tak serdecznego, jak u nikogo innego z ludzi, tak jedynego w swem jestestwie, iż trzeba było śmiać się tym samym śmiechem w głębi nocy, a nawet we śnie. Wszystko w nim było ładne i niezrównane, — każdy zwrot mowy i sposób zaciągania się cygarem, — wstępowanie na schody i leniwe kroki w ogrodzie, — gaworzenie z dzieciątkiem w obcym, szeleszczącym, miłym, dziwacznym języku, — i tajemnica sztuki malowania niepojętych, kolorowych obrazów, do których po ich dostrzeżeniu przywierało wszystko uczucie. Nie było rady!...
Głucha i ślepa od swych pasyj mijała długą a ruchliwą ulicę Cavour. Zatopiona w otchłani mąk i raz wraz porywana do niebios rozkoszy marzenia, że już spełniła, — nagle usłyszała... W wąskiej poprzecznicy, łączącej ulicę Cavour z ulicą Ricasoli, rozległ się raz, — potem drugi raz żałosny, — żałosny roztłuczony o wysokie mury i rozbity o kamienie klangor ojca, jak gdyby krzyk anioła mściciela, straszny śpiew z tamtego świata, wyrok śmiertelny i pożegnanie z głębiny serca, wołające z pomiędzy rumowia nieprzeliczonych gmachów Florencyi: