Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kalikst cichcem i sprawnie dał nura w chrósty starego ogrodu. Ale nagie krzaki i pręty niewielką stanowiły osłonę przed gwiżdżącemi kulami. Jak niezliczone stado os, świstały pociski. Jeden z nich dosięgnął Kaliksta. Stary lokaj jęknął, począł oglądać swe nogi, chwytać się za łydki, utykać, kląć, płakać. Z nogawicy jego drelichowych portcząt zaczęła zrazu ciec, kapać, wreszcie chlustać żywa krew.
— Farbujesz, niezdaro! — krzyknął z oburzeniem pan Granowski.
— Koniec mój, widać, jaśnie panie... — mówił blady Kalikst, przyspieszając kroku.
— Co mię tam straszysz! Dymajmy!
— Jezusie, Marya! Ratuj, Panie Boże...
Dobiegli naoślep, nie wiedząc zgoła, w jakim dążą kierunku, do ruin starego zamczyska i wąwozu zwanego Końskim Padołem. Instynktowym ruchem, jak lisy przed pościgiem ogarów do nory, wśliznęli się do pierwszej pieczary podziemnej. Radość! Śmiali się obadwaj. Tu byli bezpieczni. Słyszeli huk wystrzałów coraz bliższy i wyraźniejszy, wzmagający się, potworny w swem rozpętaniu, lecz byli zabezpieczeni od samego ołowiu i bryzgów żelaza. Czasami tylko przed wylotem piwnicy zionęło nagłym miotem roztrącone powietrze. Kalikst przysiadł na ziemi i jął uroczyście ściągać spodnie. Jaśnie pan, pochylony nad nim, przyglądał się tej jego czynności. Okazało się, że pod nędznym drelichem nie było płótna. Wylazły nagie, chude, brudne gnaty lokajskie przed jaśnie wielmożne oczy. Pan Granowski z niezadowoleniem pokiwał głową. Z okolicy pośladka