Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

patrzał na ruinę w ciągu jednego kwadransa wszystkiego, co przywykł poczytywać za niewzruszoną na wieki potęgę. To też Kalunio chwytał się za głowę i coś bełkotał, razem modlitwy i przekleństwa, prośby i groźby. Co innego czuł pan Granowski. Tego niemal bawiło nowe widowisko. Złowroga postać szczytnej uciechy przejmowała go na widok drżenia ścian dworu od niewidzialnych ciosów. Z satysfakcyą patrzał, jak jeden ze starych kominów rozprysł się literalnie w okruszyny, w drobny pył, — gdy dzwoniły szyby okien i darły się połacie dachu, niby włókniste łachmany. Kalikst opatrzył się pierwszy:
— Jaśnie panie! To kule tak gwiżdżą!
— Tak myślisz?
— Kule!
— No, więc co?
— Uciekajmy!
— A ba! Owszem! Tylko — dokąd?
— A gdzie jaśnie pan każe, to umykajmy, aby ino stąd.
— „Każe“? Nie, kochaneczku, dowcipny Kaluniu. To ty każ!
— Ja nie wiem!
— „Nie wiesz“? Doprawdy? A widzisz... Rozkazuj! Ja będę słuchał. Obaczno, jak to łatwo być panem, jakie to głupstwo rozkazywać. Rozkazuj mi, z łaski swojej, miły Kaluniu!
— Nie kazywałem do tej pory, tylo, com słuchał, to i teraz nie moja rzecz komandować.
— A ja ci właśnie komanduję, żebyś rozkazy dawał. No, jazda! Komanduj!