Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okpiwał, naciągał, blagował, wykręcał się sianem, łgał... Et, co mam w bawełnę obwijać? Kradł, co się dało i gdzie się dało.
— Co on tam mógł kraść?
— A co było na placu. Wino w trattoriach, owoce z ogrodów, nawet jarzyny, kapustę w głowach, jak ją chłopi wieźli na bigach do miasta. Rankiem się w lasku zaczajał, szedł cichaczem z tyłu za wozem, podkradał, rzucał w rów, a potem pod peleryną przynosił do domu, bo to wszystko przecie dla mnie, dla współmałżonki.
— A no, to go tłómaczy: dla rodziny...
— Ja też z wdzięcznością... Och, z wdzięcznością! I nie o tem chciałam... Tylko że go nieraz przytrzymał ten i ów za rękaw, zeprał dobrze po gębie, albo i zaciągnął do municipio. Bo to przecie także chytre i sprytne. A ci dopiero posiadacze domów, sklepikarze, krawcy, szewcy, tabakaje, właściciele sklepów z farbami, handlarze obrazów, pośrednicy, współzawodnicy!... Och, nienawidził on Włochów, nienawidził do siódmej skóry, jak tylko on jeden umie nienawidzieć na świecie! No, a tu trzeba zdarzenia, że jego właśnie robią komendantem nad Włochami w niewoli.
— To prawda! Zdarzenie!
— To też on co rana zakasuje rękawy, idąc do „roboty“.
— No?
— Niema takiego Włochina z żołnierzy, któremuby nie zwieruszył szczęki, nie podkuł oczu na miesiąc, nie przestawił kiszek kopnięciem w brzuch, nie wybił paru zębów.