Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A bo to wolno?
— Czegóż jemu nie wolno? Komendantowi? Orderów ma pełne piersi.
— A cóż na to sami oficerowie włoscy?
— Cóż oni mogą! Mój małżonek przechwalał mi się, że z pomiędzy tych oficerów nie będzie jednego, któryby stamtąd, z Nagy-Lamoheny, wyszedł bez ostatecznej gruźlicy. Ani jeden nie wyjdzie! A już tam na nią co najmniej połowa tych młokosów zdycha w obozie. Brud umyślny, robactwo, straszne powietrze z kloak, żadnych ulg, leczeń, najnędzniejsze pożywienie.
— Jakiż to srogi władca!
— O, tak! Gdy rano wchodzi w bramę obozu, słychać w całym obszarze pomruk od końca do końca. Ale gdy się zbliży — milczenie grobowe. Bladość, mówi, w tych czarnych pyskach, kułaki zaciśnięte, zęby zgrzytają. Pierwszego, który mruknie, błyśnie białkami, — odrazu, mówi, pięścią w mordę, w dolną czeluść, ale tak, żeby przecie trzeszczało, odrazu między ślepie, odrazu obcasem w brzuch! Bo to, widzi pan, są zdrajcy. Złamali z nami sojusz!
— A tak!
— Włodzio Jasiołd — to mi tam wykładał, co znaczy — terra irredenta. To znaczy, powiadał, ziemia jeszcze nieodkupiona z pod tyranii wroga. Teraz im się zachciało odkupywać ją od nas potokami krwi, które ze skał Trydentu spływają wciąż do bystrych rzek i do czarodziejskiego ich morza. To tak mówił tamten. Ale komendant! Niechże spróbują, co znaczy z nami zaczynać!