Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tężne ręce, oplecione dookoła swych żeber i radosny jego ciężar na łonie. Czuła wciąż jeszcze ten sam ból i tę samą rozkosz, którą poznała, śniąc w jego ramionach. W tem miejscu nadmorskiem uderzała na nią mocna i straszliwa pustka zniknienia szału szczęścia, który dopiero co był się zaczął. Ilekroć podniosła oczy na góry lukkańskie, ciemniejące w tej stronie, dokąd odjechał jej kochanek, doświadczała ustawania bicia serca i takiego braku tchu, iż miała się za bliską śmierci. Przedmioty, połyski, odgłosy, szum morza, szelest liści, śpiew ptaków, — wszystko, — raniło teraz i rozdzierało jej zmysły. Najcichszy świegot ptaka każdem swem drżeniem i dźwięku sylabą przeszywał serce i wyciskał łzy. Nie był to świegot ptaka, lecz wspominanie szczęścia przez klęskę. Motyl, fruwający nad kwietnikiem, nie był to motyl pomarańczowy, lecz znak i kształt żalu, albowiem za wielką otchłanią doby minionej tak samo unaszał się nad kielichami i został w oczach ongi szczęśliwych. Teraz był tylko pamiątką. Kwiat nie był to kwiat, lecz ściśnienie serca aż do ostatniej granicy, gdyż wówczas tę samą swoją wydawał woń. Mówiła sobie wciąż: — to a to było jeszcze wczoraj... I zaraz potem wśród ruiny wszystkiego, w niedoli bez granic: — a dziś!... Nie mogła zrozumieć przerażającej krzywdy, ażeby on mógł zrobić z nią to, co zrobił, — i natychmiast wyjechać. Wyjechać na koniec świata! I na wojnę! To niepojęte zdarzenie, kiedy wierność bez granic porażona została przez zdradę bez granic, stało się jedyną rzeczywistością tej ziemi, nastawioną, jak oszczep, przeciwko zemdlałemu sercu.