Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drodze. Patrzę ja z za przykopy, aż ziemię czarną rączką zgarnia, do ust pcha i je, ziemię czarną rączką, rozumiesz? Syruju ziemlicu ruczkoj skriebiot, w rotik sujet, da jest, ruczkoj, słysz, ziemlicu syruju, barin. Ponimajesz?
— Cóż mię tak rozpytujesz, czy rozumiem? Rozumiem.
— Ale ty dobrze słuchaj! Pełne usteczka miała...
— I cóż? Wziąłeś ją?
— Wziąłem, panie. Jak było nie wziąć? Malutka taka... Patrz, ledwie tyla... Nóżeczki — jakie to! Widzisz? Malutkie! Pięć lat? Nie więcej. Prawda?
— Czy ja wiem? Pewnie, że nie więcej.
— Panienka, barczonoczka, rozumiesz? Czyściutka taka! A wychudła, wychudła...
— Przecież jej dałeś jeść.
— Jak było nie dać? Dałem. W pochodzie idziemy. Ja teraz przy trenach. Idziemy dniami, nocami. A to u mnie na ręku, pod szynelą śpi. Chleb spożywamy i zupę z jednej miski. We śnie płacze u mnie na ręku: mama, mama! Boże miłosierny, zmiłuj się... Żal!
— A niema przy niej pisma jakiego, znaku?
— Nic niema, panie. Panienka — i tyle. Sonieczka, Zosią, goworit, — uśmiechnął się sołdat, nie mogąc dobrze oddać śmiesznego dlań i godnego pogardy polskiego spieszczenia.
— Więc tu ją chcesz zostawić? — zapytał pan Granowski.
— Muszę. Kapitan surowo kazał. W pochodzie nam nie wolno. No, bierz ją, panie!