Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Główki ich zwracały się w prawo i w lewo, jakby szukając ratunku i ujścia przed niestrzymanem słońcem.
Śnica, podparłszy głowę pięściami, patrzał na jednę z nich i rozważał, czy ma przyjąć propozycję, czy odrzucić? Zgodzić się na to, co podsunął, czy zażądać czegoś nieskończenie donioślejszego? Już to przecie było znakiem strachu i słabości ze strony dziadygi, jeżeli nieproszony dawał tyle. Gdyby był pewny swego, czyżby zapraszał do wspaniałego pałacu chorą kobietę, malarza z ulicy i dziecko, wywrzaskujące po nocach? Dobroczyńca! Dobrodziej! Gościnny amfitryon! Zupełnie, jak gdyby ociemniałemu żebrakowi z wielkiej tkliwości dawał fałszywy pieniądz, który mu w kieszeni zawadzał, a nigdzie go wziąć nie chcieli. Bo przecie takiemu optymatowi nie wypada wynajmować w willi piętra... Ale odrzucić? A nuż się dziad zatnie i na nic innego nie zgodzi? Czemże wtedy zapłacić za chorobę żony, pobyt w sanatoryum, za co wyjechać, a choćby uciekać, czem zapłacić za izbę na via Ghibellina? Trzeba przyjąć! — myślał posępnie. To zły początek, zły pierwszy krok. Ma to pozór odczepnego, wprowadza, zamiast stanowczości, idyotyczną ugrzecznioność i bezmyślną wdzięczność. Poczekaj, drabie! Wezmę ja się dalej do ciebie, obejmę ja cię teraz rączkami!
Młoda pani nie znała biegu myśli swego męża. Oddawała się wciąż bezmyślnej wewnętrznej radości. Wyjedzie już z tego szpitala, gdzie leżała na łasce dozorczyń, lustrujących braki w jej bieliźnie i odzieży! Pozbędzie się nieznośnego zapachu karbolu i jęków, dochodzących z sąsiednich separatek. Nie będzie już