Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ażeby nie stracić siły, niezbędnej do pracy, rozważał, przywołując niejako Boga na świadka i sędziego, mocą modlitwy sprowadzając Go tak blisko siebie, iż czuł niewysłowionę łaskę i bezgranicznę ulgę Jego opieki, — wszystkie troski swego żywota. Rozpatrywał wszelkie więzy i pętle, postronki i naszelniki, które dzień dnia trzymały go pod nieszczędnym batem. Ukazywał miłościwej Wszechmocy, jak dalece nie jest w stanie iść naprzód, ani w tył, w bok, ani naprzełaj, jak nie może sam się odprządz, wyrwać z chomąta, ani odejść, ani nawet upaść. Wiedział i czuł, że należałoby zerwać się i ucieczką ratować resztę życia od niemiłosiernej zagłady. Wiedział, że przybliża się niejasne, dawniej nieznane wcale wyobraźni, straszliwem zimnem przejmujące zakończenie wyczerpujących się sił, — że trzeba działać stokroć szybciej, niż dawniej, chcąc nasycić się dobrem życia. Lecz wiedział również, że takiego zamachu wykonać nie zdoła, gdyż miał świadomość o utajonych w jestestwie, choć w danej chwili bezczynnych i pozornie wygasłych, wszechpotężnych uczuciach. Trzymały go sznury i węzły tysiąckroć mocniejsze, niż pokusy i żądze, — bo miłość do dzieci. O, jakże straszliwą była jej moc niepojęta! Jakże niezgładzone, nieznane cierpienie było w jej głębi, i jaka zarazem rozkosz naga i prosta! Dzieci, każda z istot, oznaczonych imionami — Cesare, Isolina, Inez, Yole — były to części jego fizycznej natury i odszczepy jego duszy, — wewnętrzne boleści i choroby, a zarazem coś jak gdyby wyrzeźbiona muzyka szeregu śpiewających wyrostków Łukasza della Robbia, na którą raz przypadkiem zda-