Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stronę rzeki, wypadło całkowicie z futryn, jak gdyby je stary dom, po potężnem kaszlnięciu, wypluł z wieloletniej osady. Gdzieś, w głębi dworu, rozległ się krzyk przeraźliwy. Pan Granowski poznał głos starego lokaja, Kaliksta. Już wtedy ostrożnie złaził po zewnętrznych schodach, które się chwiały nie wiedzieć dlaczego, jakby z powszechnego strachu. Zanim jednak stanął na ziemi twardej, zrozumiał, że nie strach był przyczyną dreszczu schodów. Jakaś siła piekielna runęła w wieżę. Drewniane wiązadła, krokwie, bonty, ściany, drzwi, okna, schody, tynk i mnóstwo próchna, — wszystko runęło dookoła pana Granowskiego, strącając go z nóg i tłukąc porządnie. Przez jakiś czas starszy pan leżał na ziemi, nie bardzo wiedząc, co się z nim stało. Ale ktoś go podźwignął, ktoś gadał do niego wśród nieustannych łoskotów gromu.
— Kalikst, to ty? — spytał pan Granowski, czując, że już nie leży, lecz stoi, a nawet idzie, mogąc poruszać swobodnie rękami i nogami.
— Jaśnie panie! W nogi! W nogi!
— A łatwo ci tam paplać — w nogi! Ledwie się mogę poruszać... Czekajno... Otrzep mię!...
— Jaśnie panie! Co pary w gnatach!
— Po jakiemu ty do mnie gadasz?... Ale też spróchniałe te wasze wieże, niechże was nie znam! Stało to nieraz na wietrze i deszczu, na burzach i zawiejach, a samo próchno. Tylko dmuchnęli teraz i zleciałem aż na sam dół.
— Bitwa, jaśnie panie. Straszna bitwa!
— Masz zupełną racyę. Coś takiego, w istocie...
— Uciekajmy!